Wszystkie wpisy, których autorem jest henryk_piecuch

SIĘ ZAPISAŁO

28 czerwca na wybory prezydenckie się pójdzie. Z tej okazji przypomniałem sobie z czym kojarzę niegdysiejszych prezydentów Wolnej Polski.

         – L. Wałęsę z wprowadzeniem do polityki Kraju Pieroga i Zalewajki schizofrenii bezobjawowej (zabukowałem wizyty w gabinecie psychiatrycznym);

         – A. Kwaśniewskiego z bólu goleni (nabyłem laskę);

         – L. Kaczyńskiego z powiedzenia: „Spieprzaj dziadu!” (spieprzyłem);

         – B. Komorowskiego z czekoladowego orła (mniam, mniam);

         – A. Dudę z ostrego cienia mgły i z faktu, że grupki figlarzy zmieniają w jego nazwisku jedną literę. (zgadnijcie jaką?).

         I nic to, bo obserwując skrzecząca pospolitość przed obecnymi wyborami nie trudno dość do wniosku, że osobnikom biorących udział w tych zabawach przydałoby się zaaplikować kilka elektrowstrząsów. Czym to się je? Opisałem w NOŻU (wyd. CB; tel. 510-210-234). Tu jedynie mały fragment.

         ***

         Swego czasu bohater Noża…, porucznik Góral gościł w enerdowskiej wariatoklinice kierowanej przez sławnego profesora niemieckiego Wilhelma Poppe. Oto krztyna jego przygód:

         Znałem zakusy profesora, aby mnie poczęstować elektrowstrząsami. Moja wiedza na temat tego zabiegu była mizerna. Gdzieś wyczytałem, że Amerykanie zamiast leczyć Hemingwaya z depresji doprowadzili go na skraj załamania nerwowego i w konsekwencji do samobójstwa. To wzbudziło mój niepokój.

         Również w Warszawie słyszałem różne plotki na ten temat. Ale że nie ma rzeczy tak złej, która nie miałaby czegoś dobrego, postanowiłem spróbować elektrowstrząsów. Lobotomię z góry wykluczyłem. W myśl niektórych teorii, także naukowych, byłem cyborgiem. Może nie tak doskonałym jak Luke Skywalker, ale zawsze. Z okazji eksmitowania krwiaka z mojej czaszki do mózgu wszczepiono mi niewielki implant ułatwiający mówienie i ograniczający trzęsienie rąk. Dlatego wiedziałem, jak może smakować lobotomia.

         Ale nie bez znaczenia dla podjęcia takiej decyzji było brzemię odpowiedzialności za ludzi, których przywiozłem do kliniki. Czekało ich leczenie przy pomocy różnych metod. Poza tym takie doświadczenie mogło być przydatne w pracy operacyjnej z agenturą i nie tylko, bo w perspektywie planowałem, wzorem innych wywiadowców, zająć się pisaniem książek. Ale przedtem musiałem się upewnić, czy to niebezpieczny eksperyment. Zagadnąłem asystentkę profesora Ewę, co o tym sądzi.

         Zielonooka była chyba uprzedzona przez Poppego o próbie, której miałem być poddany. Bagatelizując sprawę odparła, że jest to normalna metoda leczenia stosowana w psychiatrii. Nie stanowi żadnego zagrożenia dla pacjenta. Pod warunkiem, że jest stosowana przez fachowców, a nie szarlatanów z CIA. Uważając szarlatanów STASI za sto razy gorszych od CIA chciałem jeszcze zapytać o szczegóły eksperymentu, ale rozmowę przerwał nam profesor. Wszedł do gabinetu zamykając ciężkie dębowe drzwi w taki sposób jakby obawiał się, że są ze szkła i może je uszkodzić.

         – Zabieram twojego gościa, Ewo – powiedział. – Kapitan Góral chciał poznać smak elektrowstrząsów. Proszę ze mną, kapitanie.

         – Ale nie będzie ze mną tak jak z Hemingwayem, profesorze? – zastrzegłem się.

         – Proszę być spokojny. Amerykanie przedobrzyli z noblistą. Zaaplikowali mu wstrząsy, które mogłyby zabić nawet słonia. Zamiast leczyć autora  Komu bije dzwon doprowadzili go do skrajnej depresji. Błąd. Wierzę, że wynikający z niewiedzy. Chociaż.., chociaż można snuć rożne hipotezy… U nas jest to niemożliwe. Zaaplikujemy panu najmniejszą dawkę. Chcemy jedynie zademonstrować, jak działa taka kuracja. Przekonałem pana? Na pańskie życzenie w każdej chwili przerwiemy badanie.

         – Wspomniał pan, pułkowniku, o różnych hipotezach dotyczących amerykańskiego noblisty. Mógłby pan powiedzieć o tym coś bliższego? Tak się składa, że cenię pisarstwo Hemingwaya. To mistrz celnego przekazu. Autor Zielonych wzgórz Afryki posługuję się słowem z chirurgiczną precyzją, tak jak pan skalpelem.

         Tym porównaniem zrobiłem profesorowi przyjemność. Zamrugał oczami jak gwiazdy, poklepał mnie po plecach i wyjawił swoje podejrzenia w stosunku po psychiatrów zza ocean.

         – Nie można wykluczyć, że w sprawę leczenia Hemingwaya wmieszały się służby specjalne. Konkretnie FBI. Potężny szef FBI John Edgar Hoover nie cierpiał noblisty. Wiedział, ze pisarz szpiegował dla Amerykanów jak i dla Rosjan. Dla OSS (Biuro Służb Strategicznych, poprzedniczka CIA – red.) autor Pożegnania z bronią był oferentem. Do współpracy z NKWD zwerbował go Jacob Golos, agent Kremla działający w USA. Ludzie Hoovera, których o nie takie akcję można posądzić, mogli skłonić lekarzy, aby byli uprzejmi kilkakrotnie przekroczyć dawki elektrowstrząsów aplikowane pisarzowi. I lekarze byli uprzejmi.

         W tym, co mówił profesor słychać było nie tylko błędy ortograficzne, ale i faktograficzne. Poppe nie przejmował się tym ani trochę. Wedle niego wyjaśnienia miały uspokajający charakter. Profesor skończył łgać i zabrał mnie do sąsiedniego pomieszczenia. Zobaczyłem na środku pokoju dziwaczne urządzenie będące skrzyżowaniem krzesła elektrycznego z krzyżem pokutnym.

         – Proszę siadać – zaprosił mnie profesor i nacisnął jakiś przycisk przy maleńkim pulpicie stojącym obok głównego sprzętu.

                                               ***

Po chwili do pokoju weszła pielęgniarka z asystentką. Siostrzyca wyglądała trochę zdzirowato, jakby właśnie udusiła szczeniaka, ale uznała, że to za mało i rozgląda się za jakąś nową ofiarą. Pierwsze, co u niej zauważyłem, to ręce. Szponiaste jak u harpi wielkiej. Mogące popieścić albo poszarpać. Potem przyjrzałem się jej twarzy. Rysowała się na niej historia precyzyjnych zabiegów chirurgii plastycznej. Nie pomógł makijaż. Była solidnie wypacykowana, prawie otynkowana jakimś brązowym paskudztwem mającym udawać opaleniznę. Karminowa szminka i fioletowy cień do powiek nadawały jej diaboliczny wygląd. Pomyślałem, że ta kobieta wypowiedziała wojnę starości. Ale choćby nie wiem jak się starała, musi ją przegrać.

         Asystentka popychała szpitalny wózek z różnymi pudełkami przypominającymi przenośne centralki telefoniczne. Odbiegało od nich mnóstwo przewodów zakończonych wtyczkami, przyciskami i opaskami.

         Profesor skierował na mnie spojrzenie swych przejrzystych oczu, które niczym reflektory w samochodzie zawodowego mordercy mają za zadanie sparaliżować ofiarę, aby stała się łatwym łupem. Na ułamek sekundy na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. Na pulpicie, jak wezwanie do podpisania cyrografu, leżała pusta kartka papieru. Obok czaił się długopis gotowy do podpisania zgody na badanie. 

         Wolałem się nie przyglądać profesorowi. Podpisałem zgodę. Mój wzrok spoczął na urwisowatej asystentce pielęgniarki. Był to wiotki kawałek młodego dobrze skrojonego ciała. Miała włosy jak ze złota. Na szyi wisiał w tym samym kolorze wisiorek z podobizną Ericha Honeckera, sekretarza Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec. Chyba nie była głupia, coś jednak przeszkadzało jej być mądrą.

Można było patrzeć na nią bez bólu. Wyglądała na trzpiotkę, na dziewczynę wesołą i ciekawą życia, ale niezbyt pewną siebie, jak nowy pudel w domu, w którym niezbyt lubią pieski.

                                               ***

         Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że dobrze byłoby przelecieć to młode niemieckie ciałko i posłusznie zająłem wskazane miejsce. Pielęgniarka przysznurowała mnie do krzyżo-fotela. Przymocowała mi do rąk, nóg i skroni elektrody informując, że mogę zamknąć oczy.

         Skóra na jej rękach była stara, obwisła jakby jej było za dużo. Nie posłuchałem jej. Obawiałem się, że gdy zakryję patrzałki, w moim mózgu pojawi się wizja łap siostrzycy. Wolałem obserwować co ze mną zrobią. Ale i tak niewiele mogłem zobaczyć. Moja głowa tkwiła w udatnym urządzeniu niczym w imadle. Do pokoju wszedł Hoffman z zielonooką. Poczułem się weselej.

         – Jest pan gotów? – zapytał profesor.

         Chciałem skinąć głową. Nie mogłem. Nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą, również przymocowanymi do urządzenia. Czułem się jak Chrystus ukrzyżowany na Golgocie. Nie było to wesołe. Oddychałem przez wpół otwarte usta tak cicho, jak schowany w szafie na bieliznę kochanek mężatki po niespodziewanym, wcześniejszym powrocie męża z delegacji.

         Profesor powtórzył pytanie. Jeżeli nie chciałem wyjść na błazna, musiałem odpowiedzieć.

         – Tak. Jestem gotów – powiedziałem. W moim głosie nie było entuzjazmu.

Usłyszałem:

         – Gotowe. Zaczynamy.

         Pielęgniarka włożyła wtyczkę do gniazdka i wdusiła jakiś przycisk w swojej centralce.

                                                        ***

         Przed oczami przeleciał mi mamuci błysk. Przez chwilę miałem wrażenie jakby sufit zwalił mi się na głowę. Zacząłem drżeć na całym ciele niczym osika na wietrze. Gdybym nie był przywiązany, telepałoby mną gorzej niż w czasie jazdy autobusem po gminnych drogach.

         Po czterech sekundach profesor zafundował mi jeszcze jeden wstrząs, a po dalszych czterech jeszcze jeden i jeszcze.

         Nie czułem, że z ust pociekła mi ślina, którą asystentka pielęgniarki wyciera flanelową ściereczką.

         Nie pamiętam, ile czasu spędziłem w gabinecie od elektrowstrząsów. Pamiętam jedynie Ewę prowadzącą mnie do pokoju. Ona coś tam paplała. Ale nie do mnie. Do siebie. Chyba nie zwariowała? Po chwili spostrzegłem, że miała w uchu słuchawkę i składała profesorowi relacje o moim stanie.

         Byłem grzeczny jak niemowlę. Dałem się ułożyć na tapczanie i spróbowałem zastosować się do rady asystentki, aby zasnąć.

         Sen nie przychodził. Mijały godziny. Pod wieczór znowu zaproszono mnie na kolację. Przedtem jednak zdołałem się przemóc, aby pójść do łazienki i spróbować doprowadzić się do ludzkiego wyglądu. Przekonałem się, że rozprawiać o walce byków, a znaleźć się na arenie to nie to samo.

         Stanąłem przed lustrem. Z odbicia spoglądały na mnie podkrążone oczy odcinające się od nieogolonej japy. Jej kolor przypominał niedopieczony naleśnik. W dodatku łysiałem jak przetarta na łokciach marynarka, a skóra na twarzy była pofałdowana niczym miech akordeonu. Zacząłem sobie wyobrażać, w jakim stanie są zamknięci pacjenci profesora.

         Moje myśli zazwyczaj przychodziły z nieznanego i w nieznane odchodziły, ale teraz  powędrowały do Ernesta Hemingwaya. Noblista, po kilkakrotnym leczeniu depresji elektrowstrząsami, wybrał ulubioną strzelbę. Wymierzył w swoją głowę i pociągnął za język spustowy.

                                               ***   

         Nie smakowała mi kolacja w towarzystwie Niemców, mimo zestawu potraw mogących zadowolić najwybredniejszego smakosza. W tym lokalu i przy tych biesiadnikach każde danie pachniało śmiercią lub czymś jeszcze gorszym – odczłowieczeniem.

         – Polubiłeś elektrowstrząsy? – zapytał Klaus.

         – Hm.

         – Dobrze, że tego nie lubisz. Pamiętaj, że każdy człowiek w naszym fachu musi nauczyć się pewnych rzeczy bardzo dobrze, dlatego że lubi to robić. Musi też umieć robić dobrze coś, czego nienawidzi. Dopiero wtedy jest człowiekiem w pełni przystosowanym do pracy w służbach specjalnych. Nasza przyszłość wiąże się z postępem medycyny i techniki. Musimy się nauczyć wpływać na ludzi. Postęp w tej dziedzinie jest trudny. Ale możliwy dzięki takim ludziom jak profesor Poppe i jego zespół.

         Niemiec łgał koncertowo. Był za bystry, aby wierzyć w to, co mówił.

         – W państwach naszego obozu obowiązuje ścisła specjalizacja nie tylko w handlu, polityce, kulturze czy gospodarce. Również nasze służby podzieliły się zadaniami. Wy na przykład specjalizujecie się w operacjach na otwartym sercu. Nas interesują szare komórki – wtrącił drugi łgarz, profesor. – Wie pan coś na temat tych operacji?

         – Prawdę mówiąc, niewiele oprócz tego, że prace w tej dziedzinie zaczęto jeszcze pod koniec lat czterdziestych, a pierwszymi pacjentami byli więźniowie.

         – Niemcy?

         – Nie tylko. Operacje wykonywano również na wrogach ojczyzny. Na polskich więźniach politycznych. Przeważnie akowcach. Choć byli i inni, głównie ludzie niezdolni do pokochania komunizmu.

         Moja odpowiedź zadowoliła wszystkich.

         – Jaką dawkę mi pan zaaplikował profesorze?

         – Najniższą ze skutecznych. Cztery razy po sto pięćdziesiąt wolt, przez sekundę.

         – Mniejszych nie można?

         – Można, ale są nieskuteczne. Nie poczułby pan jak to smakuje.

                                               ***

         Piliśmy wino rozmawiając wesoło. Panowała prawie biesiadna atmosfera. Pod koniec kolacji największe powodzenie miał smirnoff. Mimo wielkich dawek ciężkiego paliwa duchy ludzi, którzy oddali życie w czasie prowadzonych w klinice eksperymentów, mających wzbogacić skarbiec światowej psychiatrii, nie nawiedzały nikogo. Profesor zwrócił się do mnie z uprzejmą propozycją:

         – Jeżeli zechce pan jutro jeszcze raz spróbować, to możemy zwiększyć dawkę. Nie widzę przeciwwskazań.

         – Żyję za długo, aby się dać zabić w tak głupi sposób.

         Omówiliśmy też, niejako przy okazji, mój udział w eksperymencie, który miał być przeprowadzony na Ambroziewiczu i Głodnickim. Chodziło o skasowanie w ich mozgach pewnych informacji, nabytych w kontaktach z różnymi zaprzyjaźnionymi wywiadami. (cdn.)

 

NÓŻ to niewielki scyzoryk (patrz.: okładka) Czytajcie! Polecajcie znajomym!

SIĘ NAPISAŁO

NÓŻ /Fragment powieści, wydawnictwo CB tel: 510-210-234 /

 

         /W mojej ojczyźnie karki się zgina /Przed każdą władzą /

         /parafraza wiersza Antoniego Słonimskiego/

         Po dwudziestu latach pracy w Firmie wiedziałem, że zajęć nigdy nam nie zabraknie. Wciąż pojawiały się nowe teorie, kto jest wrogiem, a kto sojusznikiem. Stale majdrowano nowe listy podejrzanych i wykonywano świeże dokumenty równie prawdziwe jak doniesienia, że Mojżesz zawarł pakt z kosmitami, Hitler kochał Żydów, a Stalin wprowadził w Polsce demokrację. To się nigdy nie skończy. I nie ma powodu, by się skończyło. Specjaliści uzupełnili piąte przykazanie.

         Dla pracowników służb specjalnych brzmiało ono tak: „Nie zabijaj niepotrzebnie. Jeżeli jednak musisz zabić – nie wahaj się. Zrób to szybko i nie zostawiaj śladu”.

         Kontakty ze specjalistami zawsze wzbudzały mój głęboki niesmak. Ale w pewnych sytuacjach nie mogłem ich uniknąć.

                                               ***

         Do sekretariatu szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu wpadłem w ostatniej chwili, tuż przed odprawą. Sekretarka przywitała mnie gderaniem:

         – Znowu się gdzieś włóczysz, zamiast siedzieć pod telefonem!

         – Wiem, wiem, dobry oficer nigdy nie powinien być tam, gdzie go potrzebują. Powinien znajdować się tam, gdzie może wykazać, jak bardzo jest potrzebny, czyli antyszambrować pod drzwiami przełożonego – przerwałem jej. – A ty, kochaneczko, nie chcesz zrozumieć, że ja mam stale dwa problemy. Pierwszy to ja sam. Drugi to szefowie. I ten pierwszy nie zawsze chce uznać tego drugiego. No, ale, kto nigdy nie nazwał szefa żałosnym chujkiem, niech pierwszy rzuci kamieniem?

         – Zobaczysz, ten twój niewyparzony jęzor zaprowadzi cię kiedyś tam, dokąd powinieneś trafić, czyli do pierdla. Twój naczelnik cię szuka…                                                                                   ***

Dopiero od niedawna byłem w Warszawie. Było to miasto jak muszla. Nieustannie szumiało. W dniach stanu wojennego nie było w nim radości. Znacznie łatwiej było znaleźć miejsce nadające się do rozpaczy. Ale i tak się cieszyłem. Wierzyłem Rimbaudowi twierdzącemu, że pobyt w tym samym miejscu zawsze będzie uważał za nieszczęście. Zresztą, we wszystkich miastach Polski było podobnie.  

         Przeniesiono mnie do centrali ze Szczecina. Służbę zaczynałem w zwiadzie Pomorskiej Brygady WOP. Miałem sukcesy operacyjne. Chwalono mnie i nagradzano za dobrą robotę. Powieszono mnie nawet na tablicy „Ludzie Doro”. Co prawda oficer WSW czuwający nad moją duszą uważał, że powinienem wisieć na czyś zgoła innym, i miał rację.

         Wkrótce się przekonałem, ze takie pochwały są odskocznią do przygany. Przydarzały mi się degradacje. Nie walczyłem z degradatorami. Czekałem. Glowa w piasek. Dupa na zewnątrz, nastawiona do bicia. Ale głowa? Głowa spokojna.

                                               ***

         Wiele razy byłem na dnie. Powtarzałem sobie wtedy w moim ulubionym języku Koń izdoch, poredieł mój wołos, i za oknem szalona grust’ i pieczał (Koń zdechł, włosy mi się przerzedziły, a za oknem szalony smutek i żal). Nie bałem się upadku. Sto kilkadziesiąt miesięcy byłem kapitanem. W epoce Edwarda Gierka udało mi się przyczynić do zapudłowania Johanesa Wenzela, agenta BND (Bundesnachrichtendienst, Federalna Służba Wywiadowcza (Informacyjna). Szpieg rozpracowywał przemysł stoczniowy na Wybrzeżu i zespół portowy Szczecin – Świnoujście. Mianowano mnie za to majorem.

         Agent nie posiedział u nas długo. Wstawił się za nim do I sekretarza KC PZPR kanclerz RFN Willy Brandt. Chociaż odpowiedzialny za sprawy wywiadu wiceminister Mirosław Milewski chciał szpiega powiesić, a szef kontrwywiadu Władysław Pożoga tylko przehandlować z wywiadem zachodnioniemieckim za marki, to minister Stanisław Kowalczyk kazał go oddać Niemcom za darmo.

         Ponoć jako wopowski „łowca” szpiegów zapowiadałem się znakomicie. Zaproponowano mi przejście do kontrwywiadu MSW. Zgodziłem się. Musiałem. Tak jak i inni mundurowi byłem niewolnikiem zależnym od kaprysu przełożonych. Nie wiedziałem, że czeka mnie poniewierka. Na Wybrzeżu krzyżowały się szlaki wielu wywiadów. Szpiedzy wrogich służb mnożyli się jak na drożdżach. Miałem większe możliwości działania. Brałem udział w kilku kombinacjach operacyjnych.

                                               *** 

Moje oczy widziały zbyt wiele rzeczy naraz, mimo to uważałem, że chyba dam radę. Tym bardziej, że sprawy, w których brałem udział były proste. Zachodnioniemieckie BND jak i wschodnioniemieckie STASI (Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego Niemieckiej Republiki Demokratycznej, Ministerium für Staatssicherheit [MfS] – naczelny organ bezpieczeństwa NRD) były zainteresowane naszym przemysłem okrętowym i innymi zakładami, konkurencyjnym dla stoczni niemieckich.

         Oba państwa niemieckie nasyłały na Wybrzeże swoich agentów. Były akcje sabotażowe. Werbowano stoczniowców i portowców. Podchodzono pod zwiad WOP, mający swoje interesy w stoczniach i portach. Myślałem, że wystarczy pojechać gdzie trzeba. Powęszyć za kim trzeba. Ewentualnie zastrzelić jakiegoś sukinsyna, aby politycy go nie oddali za friko, bo on zawsze może wrócić i dalej prowadzić krecią robotę,

         Sytuacje wykorzystywały służby państw arabskich, rozpracowujących Zespół Portowy Szczecin – Świnoujście, ważny dla handlu bronią, narkotykami. Był to też punkt rozdziału terrorystów arabskich. Jedni udawali się na wypoczynek w różnych kurortach tzw. demoludów, a drudzy wyruszali na akcje bandyckie wykorzystując statki różnych bander.

         W Świnoujściu była silna baza okrętów sowieckich. Oficerowie KGB i GRU czuli się na Wybrzeżu lepiej niż w bazie Floty Bałtyckiej w Kaliningradzie. Szczecin i Trójmiasto było naszpikowane agentami sowieckimi bardziej niż Warszawa czy inne ważne dla Polski metropolie. Kawałek portu, łącznie z nabrzeżami dzierżawiono Czechosłowakom. Nasi południowi sąsiedzi robili tam co chcieli. Niektórzy zachowywali się jak rasowe kurwy. Wspierając terrorystów arabskich, handlowali bronią, narkotykami i materiałami wybuchowymi i, jak zawsze, nie płacili.   

         Na Arabów polował Mossad. Na BND nasz kontrwywiad. A KGB & GRU miało oko na jednych, drugich i trzecich. Wszystko to kisiło się w sowieckim sosie przygotowywanym przez przyjaciela Jurija Andropowa, rezydenta KGB w Warszawie gen. dyw. Witalija Pawłowa.

                                               *** 

         Oficerowie Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, WSW oraz Zarządu Zwiadu WOP wiedzieli o tych podchodach. Powtarzali jak mantrę: Jest tak, bo tak być musi. Musi być tak, bo tak jest. Przyjmowali to do wiadomości. Musieli czuwać, żeby innym nie pozwolić zasnąć.

         Poeta Andrzej Mandalian pisał: „Śpij, majorze /świt niedaleko /widzisz: /księżyc zaciąga wartę; /szósty rok już nie śpi Bezpieka (…)”. Wśród tego typu towarzystwa nie miałem zbyt wielu szczerych przyjaciół. W resorcie także nie było na szczerość i przyjaźń dużego popytu. Chyba nie istnieje nic takiego jak szczerość. Przecież tak na dobrą sprawę nic o sobie nie wiemy.

                                               ***

         W MSW klasą dla siebie stał się generał Władysław Pożoga. Był twardy jak biurko, przy którym zazwyczaj siadywał. Był jak „lawa, z wierzchu zimna, twarda, sucha i plugawa”, lecz w tym co robił, zdobywając, utrwalając, a następnie rozwalając tzw. władzę ludową, działał z takim wewnętrznym ogniem, że sparzyć się można było.

         Gdy Pożoga został pierwszym zastępcą ministra przydzielono mu osobistego kierowcę, sierżanta Teofila Ciemnego. Nadzwyczaj niesubordynowanego podoficera. Generał często go po Gombrowiczowsku karczował: – Sierżancie! Ciemny ciemniaku! Tak, jesteście ciemniakiem Ciemny! Nie potraficie przeczytać najprostszej instrukcji ze zrozumieniem! I wyjednał u Cz. Kiszczaka awans Ciemniaka do stopnia chorążego.

         Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu posiadał zbyt dobrą albo zbyt złą opinię; tylko nigdy taką, na jaką zasługiwał. Potrafił z wdziękiem hipopotama wyjaśniać E. Gierkowi i S. Kani sprawy już im znane, zdobywając szybko renomę mądrego człowieka, ale także bez szemrania wcielać w czyn najbardziej bzdurne rozkazy ministra. Tak, Pożoga jaki był to był, ale wyglądał przynajmniej jak żywy. 

          Z drugiej zaś strony w oczach W. Jaruzelskiego i Cz. Kiszczaka (którzy „zrobili” Pożogę pierwszym zastępcą ministra) zasłużył on na miano niezbyt rozgarniętego tępaka, ale pożytecznego, bo zdolnego bez wahania wykonać każde łajdactwo Firmy, rządu i partii.

  1. Pożoga, człowiek ambitny i jak wszyscy ludzie małego wzrostu konkretny, wiedzący, że to, co jest, jest, a to, czego nie ma, to nie ma, nie mógł się pogodzić z tym, że jego służba musi dawać Wielkiemu Bratu wszystko, co ma, a Wielki Brat Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu wszystko, co chce.

         W przypływie desperacji W. Pożoga, biorąc swój cień za oznakę wielkości, rozmawiał czasem z gen. Cz. Kiszczakiem o wrogiej penetracji Wybrzeża przez różne wywiady. Rzucając ministrowi miedziane myśli przekonywał go, że jeżeli nie pokażemy zębów sojusznikom, oni nas zjedzą z korzeniami. Pożoga nie brał pod uwagę, że Sowieci zjedli nas już znacznie wcześniej, bo w 1945 roku.

                                               ***

         Szef resortu przepoczwarczając MSW w stalinizm w wersji light cierpiał, jak wielu generałów, na manię wielkości. Zapominając przy tym, że jest to choroba karłów. Mianowany na fotel ministra osiągnął duchową ślepotę. Widział tylko to, co chciał widzieć. Wydawał polecenia przy jak najmniejszym zaangażowaniu umysłu. Jego notka biograficzna godna jest barona Munhausena. Do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację został przyjęty dzięki rekomendacji generała Władysława Jury, w której łgarstwo ściga się o lepsze z lizusostwem. Na takie kłamstwa nawet słońce się dąsało przykrywając się chmurami. Medal „Za Ofiarność i Odwagę” Kiszczak kupił na targu staroci, a odznaczenia resortowe przyznawał sam sobie. Inne przywileje i zaszczyty wyżebrał u Jaruzelskiego, na którego miał sporego haka.

         Zdobyta w Moskwie erudycja operacyjna pozwalała mu pouczać podwładnych, aby przypadkiem nie otwierali „puszki z Pandorą” (jeszcze o tym będzie). Po wysłuchaniu takiej lekcji niektórzy oficerowie twierdzili, że pięć minut słuchania szefa resortu wystarczy, by zidiocieć na rok. Wiem, że zabrzmi to niewiarygodnie, ale minister najlepsze stosunki miał z hierarchami kościoła, szczególnie z konfratrem Bronisławem Dąbrowskim, biskupem, sekretarzem Episkopatu Polski. Pozostałych duchownych szef resortu nazywał katabasami i nakazywał podwładnym niszczyć wszelkimi możliwymi sposobami, także operacyjnymi.   

         Cz. Kiszczak był tytanem inteligencji i intuicji oraz gigantem dedukcji. Potrafił ze śladów na śniegu zgadnąć, czy człowiek, który ślad pozostawił, jest zwolennikiem socjalizmu, czy szpiegiem, czy jest rudy, czy łysy, ale w sprawach operacyjnych nie miał własnego zdania. Jednak zdanie innych funkcjonariuszy nie liczyło się bez jego podpisu. Więc dał Pożodze wolną rękę w sprawie BND i Mossadu, ale kategorycznie zabronił rozpracowywania STASI. Nie mówiąc już o służbach Wielkiego Brata.

         Z KGB i GRU łączyło nas braterstwo. Brata się nie wybiera. Brata się ma. W resorcie traktowano brata jak świętą krowę. Nie do ruszenia. Tak, Wielki Brat był jak te buchadła (bomby) zrzucone z wrażego samolotu na Warszawę w 1918 r. – Podpisaliśmy zobowiązanie o nierozpracowywaniu sojuszników w ramach obozu. Tego się trzymamy – oznajmił swemu pierwszemu zastępcy Cz. Kiszczak.

         W każdej porządnej Firmie istnieje Ład i Chaos, jako też Bajzel i Porządek. W Firmie rządzonej przez Kiszczaka nie było ani jednego, ani drugiego, ani trzeciego czy czwartego. Był burdel. Minister wykazał daleko idący sceptycyzm w sprawie przeszkadzania Arabom w ich panoszeniu się w Polsce.

         Zausznika gen. Jaruzelskiego nie obchodziło, że od czasów „Solidarności” wszyscy nasi sojusznicy penetrowali Polskę. Najagresywniej czynili to Sowieci i enerdowcy. Czechosłowacy, Węgrzy, Bułgarzy czy Rumuni niewiele im ustępowali. Terytorium Kraju Pieroga i Zalewajki upodobały sobie nawet tajne służby Kuby, dowodzone przez przyjaciela gen. Pożogi Raula Castro.

         Obserwując pospolitość widziałem wyraźnie, że w resorcie do najważniejszych figur nigdy nie dotarły nawoływania Immanuela Kanta, aby ludzie mieli odwagę posługiwania się rozumem. Zrozumiałem, że już dawno powinienem był zatracić umiejętność odróżniania talentu od beztalencia, cnoty od hipokryzji i kłamstwa od prawdy. Odczuwałem to coraz wyraźniej, ale jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem.

         Smutna postawa moich adwersarzy wlewała w moją duszę uprzejmość i pogodę. Wybaczyłem starym szczecińskim wrogom, miałem już nowych, warszawskich. Z dawnych nadodrzańskich gróźb – jak z ugotowanych ryb – powyjmowałem już ości. Nowe, nadwiślańskie pogróżki dopiero inwentaryzowałem. Zawsze wybaczałem wrogom. Nigdy nie zapominałem ich nazwisk. 

                                               ***  

         Wprawdzie BND nie cierpiało STASI i vice versa, ale podejrzewałem, że w wypadku stoczni i portów Niemcy dogadują się poza plecami Rosjan i naszego kontrwywiadu. Sowietom było to nie w smak. Może planowali dać Niemcom nauczkę?

         Jeżeli chodzi o naszych zachodnich sąsiadów, podzielałem zdanie Churchilla, że to rzutki naród. Rzuca się do gardła albo do nóg.                                           ***  

         Osiemdziesiąt procent produkowanych na Wybrzeżu statków szło do Kraju Rad. Każda akcja sabotażowa opóźniała dostawy statków dla floty Wielkiego Brata. Floty, która u nas zamawiała kutry rybackie i inne statki tak zbudowane, by u siebie w ciągu dwóch tygodni przerobić je na okręty – stawiacze min. Różnica między statkiem a okrętem jest taka, jak między moździerzem kuchennym a moździerzem wojskowym.

         Sabotaże? Tak było w przypadku wlania odrdzewiacza do zbiornika paliwa statku przygotowanego do próby morskiej. Ta akcja przyczyniła się do zatarcia silnika. Opóźniło to przekazanie statku ZSRR o pół roku. Tak było w przypadku wywołania pożaru na budowanej jednostce. Pociągnęło to za sobą śmierć spawaczy itp. Udało mi się wyjaśnić kilka takich spraw.

                                               ***

         Współpraca BND i STASI nie uszła uwagi konsulów ZSRR z Gdańska i Szczecina, którzy zasygnalizowali gen. Pożodze problem i nakazali ukrócić dogadywanie się służb niemieckich i pętających się wśród nich agentów arabskich.

         NRF i NRD zjednoczenie miały jeszcze przed sobą, jednak ich służby już dbały o wspólne interesy ekonomiczne obu państw niemieckich.

         Otrzymałem zadanie powęszenia. Rozkaz brzmiał jak zepsute mleko, ale udało mi się zdobyć dowody szpiegowskiej działalności BND i STASI. Antycypowałem możliwości dogadywania się Mossadu z BND w celu ataku na wypoczywających w naszym kraju terrorystów arabskich.

         Zrobiłem jeszcze coś ponadto. Przy okazji przyczyniłem się do zabicia kilku ludzi. Przeszkadzali w grze. Anihilacje upozorowano przypadkami. Ktoś się powiesił w celi. Ktoś wpadł pod samochód. Ktoś wypadł z pociągu. Ktoś popełnił niechciane samobójstwo. Wprawdzie samobójstwo nie ma logiki, a tylko dramaturgię, ale ludzie w nie najłatwiej wierzyli. Dostałem za to Srebrny Krzyż Zasługi.

         Mimo że miałem rację likwidując szkodników, moje działanie, tak jak i całych służb, było nieskuteczne. Nie minęło kilka lat i doszło do zjednoczenia Niemiec.

                                               ***

         Pokajałem się jak Babinicz za to, że był Kmicicem, to w nagrodę za szczęśliwe rozwikłanie kilku zagadek związanych z działalnością nie tylko wrogich, ale i sojuszniczych wywiadów minister S. Kowalczyk nakazał z oficera starszego zrobić mnie oficerem młodszym.

         Zdjęto mi dwa paski z pagonów, a do osamotnionej gwiazdki dodano jeszcze trzy gwiazdy. Zrozumiałem, że jeżeli chodzi o awanse, to jestem w czarnej dupie. ale dobrze mi tam było. Znowu zostałem kapitanem. A co to jest oficer młodszy? To jest stan, w którym człowiek jest pewien, że może jeszcze zrozumieć to, co się dzieje na świecie. A starszy? Oficer starszy niczego już zrozumieć nie jest w stanie. Marzy tylko, by się naćpać, nachłeptać boskiej obrazy, rzucić znajomą dupę na tapczan i porozmawiać z nią o młodych latach.

                                                                           CDN

SIĘ NAPISAŁO

18 maja przypada 100 rocznica urodzin Karola Wojtyły. Jest to dobra okazja przytoczyć fragment przygotowywanej do druku powieści.

 

         Sine era et studio: Skoro bohater Biletu do piekła, obok spaw związanych ze służbami specjalnymi wspomniał także papieża JP II, to chciałbym w książce nieśmiało wyznać, że znając, ale tylko z widzenia, historię Kraju Pieroga i Zalewajki nie mogłem się w naszych dziejach doszukać autorytetu, któremu mógłbym w pełni zaufać. Szukałem więc faceta, który, swoimi czynami wypełniałby w stu procentach to, co się kryje pod pojęciem „autorytetu idealnego”.

         Długo sądziłem, że stosunkowo najbliższy tego ideału był kard. Karol Wojtyła, który zostawszy papieżem przybrał miano Jana Pawła II.  I wówczas przypomniałem sobie powiedzenie Nikołaja Gogola o prokuratorze i pomyślałem, że nawet Jezus Chrystus nie był idealny, bo przychodziły mu do głowy pretensje do ojca.

         Dziś czytając, z jeden strony mdlące hagiografie o papieżu, w których do miana epokowego wydarzenia urastają słynne wadowickie kremówki, a z drugiej – ciężkostrawne  horrory o stosunku JP II do kobiet, aborcji,  antykoncepcji, pedofilii, „produkcji” świętych i biskupów o marnej i bardzo marnej proweniencji, mam nieodparte wrażenie, że na prawdziwą biografie kard. K. Wojtyły przyjdzie poczekać aż otworzą się archiwa Watykanu.  Sam też nie jestem bez winy. Pisząc raporty, o których za chwile, ani mi przez myśl nie przeszło, aby umieścić w nich informacja o grupie pedofilów z udziałem intelektualistów, m.in. J. Iwaszkiewicza, H. Krzeczkowskiegi, T. Stecia i pewnego duchownego, działającej od lat pięćdziesiątych. Byłem świadkiem tego niecnego procederu. Powinienem o tym chociaż słówkiem wspomnieć. Z różnych względów nie zrobiłem tego. Może podobnie postępowali inni informatorzy papieża. Może więc JP II nic o paskudnych czynach z udziałem osoby duchownej nie wiedział?  

         No, ale nic to. JP II, obojętnie, co by dziś o Wojtyle powiedziano, był i pozostał moim najwybitniejszym autorytetem, przynajmniej w dziedzinie walki z systemem bolszewickim. Tylko, że w miarę procesu starzenia się i poznawania nowych szczegółów życia papieża moje wspomnienia o nim kurczą się jak koszule uszytego z tandetnego materiału.

         W tym miejscu, ogarnięty nostalgią, tą neuralgią wspomnień, przyszła pora przyznać się do dwóch niecnych uczynków wybranych z miliona paskudztw jakie obciążają moje sumienie. Z chwilą objęcia tronu w stolicy apostolskiej przez kard. Karola Wojtyłę wpadłem na dziki pomysł by dostarczać JP II niektóre wiadomości z Polski, do których, jako dziennikarz zaprzyjaźniony ze służbami specjalnym miałem jako taki dostęp. Byłem gotów zaprzyjaźnić się z Belzebubem, a nawet z generałami, by wyciągać interesujące kwity z archiwów służb specjalnych wojska i bezpieki.

         Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Byłem oficerem WOP, a uznawszy pojęcie „zabezpieczanie granicy państwowej”    za typową peryfrazę wolałem robić coś znacznie paskudniejszego. Przyznam, że miałem kłopoty z „zaliczaniem” tzw. prac społecznych i nie bacząc na to, do czego zostałem powołany i na to, co nakazywała partia, rząd i przełożeni, a co, jak podawano w „Życiu Warszawy” wiązało się z  „powstrzymywania odwetowych zapędów awanturniczych sił zimnowojennych” skupiłem się na czymś innym. Mając w łepetynie sprawdzoną przez pokolenia myśl, że „pod latarnią jest najciemniej”, z zachowaniem pełnej konspiracji, nawet przed własną rodziną, zacząłem pisać raporty dla JP II. Wysyłałem je z różnych miast Polski.

         Nie wiem, czy te elukubracje dochodziły do adresata. I tu dochodzę do drugiego niecnego uczynku. Po pewnym czasie do procederu wciągnąłem Annę Walentynowicz, znaną mi jeszcze z czasów strajku w 1970 r. Pani Anna, miała dobre kontakty w krakowskim środowisku osób duchownych i zgodziła się „robić” za kuriera raportów kierowanych na ręce obecnego kard. Stanisława Dziwisza, wówczas najbliższego współpracownika JP II. W czasie pobytu w Warszawie działaczka „Solidarności” odwiedzała mnie na Ursynowie, gdzie mieszkałem od 1980 roku, a później w Michałowicach. Ostatni raport: Tezy do analizy działań służb specjalnych III RP skończyłem w czerwcu 2004 r. Pani Ania wysłała go nieco później razem z materiałami innych autorów.

         Po drodze spotkała mnie inna przygoda związania z niecnym procederem nieuprawnionego pisania raportów do JP II. Oto w początku lat dziewięćdziesiątych jakiś kapuś, chyba niebacznie pozostawiony w Watykanie (mino, że tylko ostatni raport był podpisany moim imieniem i nazwiskiem) domyślił się kto jest autorem tych elukubracji. Zostałem wezwany do MSW i oskarżony o szpiegostwo, bo donosiłem głowie państwa watykańskiego o tajemnicach państwowych.

         Odpowiedziałem, że Jan Paweł II nie jest dla mnie tylko głową państwa, a czymś znacznie ważniejszym, bo przywódcą duchowym półtora miliarda chrześcijan, a tym samym i moim.

         Sprawa przycichła. Oficjalnie więcej do tego tematu nie wracano. Tym niemniej, do dziś, od czasu do czasu jakiś kundel, z grecka – sykofant, z rzymska – delator, a po polsku zwyczajny kapuś oskarża mnie o związki ze służbami specjalnymi donosząc publicznie, że byłem szpiegiem, a to, że byłem tylko generałem NKWD czy funkcjonariuszem bezpieki wojskowej. Spuszczam na kundli zasłonę milczenia. Głupota jest bowiem także formą używania umysłu i jako taka jest niezbywalnym prawem człowieka. Tym bardziej, że teraz głupota stała się znacznie mniej interesująca. Dzięki mediom rozprzestrzenia się w jednej chwili i u wszystkich jest taka sama. Nie zmienia to faktu, że życie pośród głupców jest znacznie trudniejsze niż życie z dzikimi zwierzętami. In saecula saeculorum. Amen.

 

 

SIĘ NAPISAŁO

Tym razem fragment „Noża”, powieści znalezionej pod wycieraczką. [poznajecie, kto ten fortel wymyślił pierwszy? Nie! To szkoda]. No więc „Nóż” (Agencja Wydawnicza CB Andrzej Zasieczny, Warszawa 2019, tel. 510-210-234).

Długie doświadczenie nauczyło mnie sprawdzać i oceniać każdą sytuację. Gdy zdarzy się coś nieoczekiwanego, nie trać czasu, nie zastanawiaj się, jak do tego doszło i dlaczego, nie żałuj, nie zgaduj, czyja to wina, nie zastanawiaj się, jak następnym razem uniknąć podobnego błędu. Wszystko to można załatwić później, jeśli się przeżyje. Najpierw należy dokonać oceny, przeanalizować sytuację, rozpoznać plusy i minusy, odpowiednio się zachować. Dzięki temu może udać się przeżyć i zająć resztą.                                                   

                                                                 Lee Child

    – Wiesz, kogo i gdzie szukać? – zapytała Jola.

    – Nie mam pojęcia.

    – Jak sobie poradzisz?

    – Przypadkiem znam faceta, który jest dobrze poinformowany.

    – To twój niefortunny pomocnik z garażu?

    Skinąłem głową. Rozejrzałem się za taksówką.

                                             ***

Niebuszewo. W latach osiemdziesiątych tej dzielnicy Szczecina daleko było do miana reprezentacyjnej. Pewnie kiedyś, za czasów niemieckich, taką była. A przecież Niebuszewo należało do najmniej zniszczonych przez wojnę sektorów miasta. W kręgach zbliżonych do resortu, ale nie tylko, panowało przekonanie, że za degenerację dzielnicy odpowiadają Żydzi. Zaraz po wojnie to właśnie oni obsiedli Niebuszewo i zdewastowali. Na szczęście Żydów pozbyto się w 1968 r.    

    Z takimi żydożerczymi teoriami można się spotykać do dziś. Głosiciele tych bzdur nie dopuszczają myśli, że czterdzieści lat Peerelu zrobiło swoje. I jest jak jest. Dużo starych domów przy każdej ulicy. Zaniedbany park, który mógłby być ozdobą każdego miasta, a jest raczej ubikacją. Wszędzie walające się śmieci. Bezład. Brudne szyby. W oknach od lat nieprane firanki. W domach starzy ludzie niechętnie opuszczający swoje pomieszczenia. Chodzili wolno. Poruszali się ostrożnie, jakby w obawie, że za chwilę wejdą na minę.

    Melina Głodnickiego, o której wiedziałem wszystko od Ambroziewicza, mogła zniechęcić do wizyty tam nawet człowieka o mniejszym poczuciu estetyki niż moje.

    Mała klitka na poddaszu czwartego piętra ohydnej, przypominającej chlew, obdrapanej i zaśmieconej kamienicy. Na piętrze uwił sobie legowisko jakiś łazęga. Schody zapewne od roku, a może i dłużej, nie widziały szczotki, proszku i wody.

Prawdę powiedziawszy, nie ogarniała mnie skowytliwa tęsknota za tą wizytą. Jednak musiałem się przemóc.

    Najpierw obejrzałem sobie wszystko dokładnie. Potem wykopałem łazęgę. Dałem mu pięć złotych i poprosiłem, aby poszedł na piwo. Ustawiłem Jolę na półpiętrze, mówiąc:

    – Słuchaj, sojuszniczko, jeżeli jeszcze chcesz mnie zobaczyć żywego, a przypuszczam, że o tym właśnie marzysz…

    – Zarozumialec – wpadła mi w słowo.

    Nie zwracając na przytyk uwagi kontynuowałem:

    – W takim razie bądź uprzejma po piętnastu minutach od tej chwili pokonać te cztery kondygnacje. Pofatyguj się na poddasze. Są tam tylko jedne drzwi. Nim je otworzysz, weź w garść pistolet i trzymaj go mocno. Potem kopnij drzwi i nim ktokolwiek zdąży powiedzieć słowo, strzelaj.

    – Do kogo? – zapytała rzeczowo.

    – Do tego, kto ci pierwszy wyjdzie na powitanie.

    – Przecież to możesz być ty.

    – Nie. Jeżeli mi się uda, załatwię sprawę w pięć minut i wówczas nie będziesz musiała trudzić nóżek wędrowaniem po tej ruderze.

    – A jeżeli ci się nie uda?

    – Wówczas będzie mi potrzebna pomoc takiej dzielnej funkcjonariuszki, jak ty. Gdy Zdzisio nie będzie sam, mogę mieć kłopoty.

    – Zawsze musisz się wygłupiać.

    – Zawsze – potwierdziłem.

                                             ***

Zatrzymałem się pod drzwiami. Nasłuchiwałem. Z drugiej strony nie dochodził żaden dźwięk. A jednak byłem pewny, że w środku zastanę tego, kogo szukam. Tacy faceci, podobnie jak i jego sąsiedzi, nigdy nie wstają przed dziesiątą. Śpią do południe. Ożywiają się w nocy, by popracować. Spojrzałem na zegarek. Była dziewiąta pięćdziesiąt dziewięć. O dziesiątej wziąłem dwa kroki rozpędu i barkiem rąbnąłem w drzwi. Były zamknięte. Zawiasy okazały się marne.

    Z trudem łapiąc równowagę, zatrzymałem się krok za progiem, odurzony ciepłokwaśnym odorem dochodzącym z wnętrza. Było to coś pośredniego między zapachem tanich win, a wonią wytwórni dorszy w letni upał. Mój wzrok powoli przyzwyczajał się do półmroku. Głodnicki nie był sam. Z głębi nory podniosła się postać przypominająca syberyjskiego niedźwiedzia.

                                             ***

Nie wiem dlaczego, ale zawsze wydawało mi się, że poradzę sobie z przeciwnikiem ważącym dwa razy więcej ode mnie. Człowiek, który ruszył mi na spotkanie, musiał się tego domyślić. Jego nieszczęściem było zbyt wolne myślenie i spowolnione ruchy. Nim zdążył przyjąć pozycję bokserską, palnąłem go w głowę kolbą tetetki.

    Czasami wolałem używać pistoletu, jako młotka. Nie chciałem strzelać i budzić połowę kamienicy. Dotąd w żadną głowę nie musiałem walić dwa razy. Teraz pierwsze uderzenie nie zrobiło na uderzonym większego wrażenia. Dopiero drugim ciosem, w który włożyłem wszystkie siły i umiejętności miałem przyjemność go znokautować.

    „Młotek” przyćmił na moment „niedźwiedzia”. Zastygł w malowniczym półprzysiadzie, jakby czając się do skoku. Wiedziałem, że nie zdoła go wykonać, a przeciwnie, zaraz padnie ogłuszony. Wydawało się, że wyłączyłem mu prąd. Ale on należał do tego gatunku, który trudno ogłuszyć.

    Z drugiej strony wiedziałem, że nie ma ludzi wytrzymałych na wszystko. To tylko kwestia uderzenia. A przecież uderzyłem dobrze. Zostawiłem go losowi. Oczekując innego ataku, chwyciłem pistolet za kolbę i odbezpieczyłem broń. Żaden atak nie nastąpił. Usłyszałem pełny wyrzutu głos. Poznałem, że należy do mojego wczorajszego towarzysza Zdzisława Głodnickiego.

    – Ładnie traktujesz przyjaciół.

    – Przyjaciół, którzy walą swoich przyjaciół po głowie, nie traktuję jak przyjaciół – wyjaśniłem już na początku, aby nie było nieporozumień.

                                             ***

Mój jednodniowy komiliton próbował się do mnie zbliżyć. Nie miałem ochoty na walkę w zwarciu. W ogóle nie miałem ochoty na walkę. Jeżeli ktoś trzyma w ręku pistolet, niezwykle rzadko odczuwa przyjemność we wzajemnym okładaniu się pięściami z facetem ważącym o pół cetnara więcej od niego. Był prosty sposób uniknięcia bijatyki. Wykorzystałem go, bo nie miałem wyboru. Musiałem trochę pochałasować. Najpierw jednak, jako że zawsze we mnie zwycięża dusza humanisty, ostrzegłem Głodnickiego:

    – Stój! Z tej odległości nie spudłuję.

    Uprzedzony nie posłuchał. Zawahałem się, w jaką część ciała go postrzelić. Wybrałem nogę. Chciałem, aby w najbliższym czasie nie składał nikomu wizyt. Strzeliłem tylko raz. Zawsze uchodziłem za dobrego strzelca. Mimo półmroku z tak bliskiej odległości nie mogłem chybić. Głodnicki zajęczał z bólu. A potem zaczął krzyczeć. Aczkolwiek nie byłem pewny, czy w jego okrzyku nie było więcej złości niż bólu.

    Uspokoiłem go słowami marszałka: – „Czego tak krzyczysz, to tylko noga! Innemu głowę urwało i nie krzyczy”. – I zaraz dodałem pojednawczo: – A teraz, skoro zrozumiałeś, że nie żartuję, możemy porozmawiać.

    – A więc nie jesteś gliną? – jak mówiłeś – stwierdził ranny.

    – Jestem.

    – Nieprawda. Oni nie strzelają do bezbronnych.

    – Masz złe informacje. Jak widzisz, ja strzelam – powiedziałem. – Wczoraj dostałem nauczkę. Po prostu spartaczyłem robotę. Muszę to naprawić.

    – Uważasz, że poproszenie mnie o pomoc było niesłuszne?

    – Tak właśnie uważam. Moim niesłusznym pociągnięciem było zaprzyjaźnienie się z tobą i pójście w nocy do garażu z takim typem jak ty.

    – A więc domyśliłeś się.

                                             ***

Zdziwiła mnie łatwość, z jaką Głodnicki się poddał. Jakieś czerwone światełko zapaliło się w moim mózgu, ostrzegając o niebezpieczeństwie. Lata służby zrobiły swoje, wyrabiając nawyk instynktowego wyczuwania zagrożenia. Kątem oka spostrzegłem, że znowu sfuszerowałem robotę.

    Partner Głodnickiego nie został uderzony precyzyjnie, udawał tylko, że stracił przytomność na dłużej. W rzeczywistości wyciągał już rękę po taboret. Nie miałem wątpliwości, na czyjej głowie zechce wypróbować jego trwałość. Wierny zasadzie, by bez ostrzeżenia nie bić nawet najpodlejszego przeciwnika, nie powtórzyłem uderzenia kolbą, choć naturalnie, pistolet trzymałem w pogotowiu. Zamiast bić, zapytałem go:

    – Przyjacielu, masz dzieci?

    Zrozumiałem, z jak niepoprawnym draniem przyszło mi mieć do czynienia. Niesłychane, on naprawdę uważał mnie za głupka. Nie odpowiedział, udając, że nadal jest nieprzytomny.

    Zbliżyłem się na krok do niego, a potem wymierzyłem mu kopniaka w krocze. Oprzytomniał od razu. Zwinął się z bólu. Od tej chwili był spokojny i grzeczny jak lew karmiony kartoflami.

    – Zdzichu, powiedz mu, że nie przywykłem żartować w sprawach poważnych – poleciłem Głodnickiemu i dodałem: – Naprawdę przybyłem do was, aby porozmawiać o nadzwyczaj poważnych sprawach. Wierzcie mi.

                                             ***

Chyba uwierzyli. Ale nie okazali entuzjazmu. Nie mieli również ochoty na dyskusję. Zamiast wyjaśnień usłyszałem prośbę Głodnickiego:

    – Mogę sobie zrobić opatrunek? Wykrwawię się.

    – Wystarczy, jeśli założysz opaskę uciskową na udo – zezwoliłem. Po pięciu minutach rozmówcy byli bardziej skłonni do zwierzeń.

    Roztoczyłem przed nimi perspektywę, co ich czeka, gdy nie otrzymam odpowiedzi. Moja oratorska mowa spełniła zadanie. Teraz liczyłem na ich szczerość. Nie zawiodłem się.

    Zainteresowany opowieściami Głodnickiego nie zwróciłem uwagi na upływający czas. Zapomniałem o Bednarskiej i prośbie, jaką jej przedłożyłem. Byłem nieuważny. Nie usłyszałem, gdy podeszła pod drzwi, które uprzednio wstawiłem w uszkodzoną futrynę.

    – Tak, to ja cię zaprawiłem – tłumaczył Głodnicki.

    – Czym?

    – Pończochą wypełnioną piaskiem.

    – Sam to wymyśliłeś?

    – Tak mi kazał Mullerowski.

    – Skąd wiedział o mojej wizycie?

    – Nie mam pojęcia.

    – Kto go ostrzegł, że się nim interesuję?

    – Nie mam pojęcia.

    – Obawiam się, Zdzichu, że znowu będę musiał ci przyłożyć. – Lufa mojego pistoletu skierowała się w jego stronę. – O ile nie przypomnisz sobie szczegółów, będzie ci potrzebna opaska na drugie udo.

    – Coś ty, Zenek?! – wykrzyknął przestraszony. – Powiem wszystko. Jak Boga kocham! Powiem. Wyznam wszyściutko. Szczerze. Jak na spowiedzi.

                                                   ***

Zadziwiające, ile próżności siedzi w człowieku. Próżności potrafiącej zgubić każdego. Władza demoralizuje. Teraz miałem nad swoimi przeciwnikami władzę absolutną. Czy jestem zdemoralizowany absolutnie? Wiedziałem, ile dolarów można dostać za dziesięć kilogramów heroiny wyduszonych z duetu, któremu złożyłem wizytę. Wiedziałem też, że narkotyk w wypadku trafienia do rąk milicji natychmiast zostanie zniszczony. Chyba że…

    Akurat rozważałem, jak pięknie można by żyć na Zachodzie za taką sumkę. Nie rozważyłem wszystkiego. Miałem o tym właśnie pomyśleć, gdy rozległ się ogłuszający huk walących się drzwi. W progu ukazała się Bednarska z pistoletem w ręku.

    – O, Boże, jeszcze jeden mocny ze spluwą – wykrzyknął Głodnicki. Dopiero po chwili spostrzegł błąd w ocenie płci, dorzucając ze zdenerwowaniem: – Na Boga! Toż to baba!

    – Cóż to, Jolu, rozpoczynasz trzecią wojnę światową? – zapytałem niewinnie.

    Rzuciła się na mnie z furią. Z tego, co zrozumiałem z jej słów, padających z szybkością seri z karabinu maszynowego, miała do mnie pretensję że żyję. W dodatku jestem cały i zdrów. A ona nie ma powodów, aby mnie ratować.

    – Kochanie, nie szalej! Bądź uprzejma swój pistolecik kierować w stronę gospodarzy tego lokalu. Nie w moją głowę.

    – Mogłeś mnie uprzedzić, że załatwiłeś sprawę.

    – Zapomniałem.

    – I co? Śpiewają?

    Podeszła do leżącego. Trąciła go czubkiem pantofelka, a zwracając się do mnie spytała:

    – Co się stało naszemu przyjacielowi? Żyrandol spadł mu na głowę?

    – Głodnicki to rozsądny facet – stwierdziłem. – Obiecał wszystko powiedzieć.

                                             ***

Moje myśli znowu wróciły do Joli. Bez względu na to, co robiła, była niezaprzeczalnie piękna, mimo nieprzeniknionej buzi i niezmiennie czujnych, złośliwie przymrużonych oczu. Była dobra i czuła. Choć w tej chwili na taką nie wyglądała. Wyglądała natomiast na osobę inteligentną.

    Tak na dobrą sprawę nigdy nic mnie nie obchodziło, czy brzanka jest inteligentna, czy nie, ale kiedy usiłuje sprawiać wrażenie inteligentnej, jest to dla mnie nie do zniesienia. W tym wypadku Jola niczego nie udawała. Rzeczywiście była inteligentna.  

    Połączyło nas łóżko i wspólnie wykonywane zadanie. Było jak u hrabiego Fredry, „dymał, rąbał, chędożył”. To co robiliśmy być może było moralną pornografią.

    Moja kochanka, będąca taką udoskonaloną żoną, nie sprawiała wrażenia bycia demonem seksu. Ona była nim. Czy mogłem jej wierzyć na sto procent, skoro na sto procent nie wierzyłem nawet sobie?

    Jola zdradza swych partnerów. Potem ich porzuca. Znów wraca. Kluczy pomiędzy nimi. Wykańcza nerwowo – tłumaczyłem sobie – a sama nie jest z nikim związana. W gruncie rzeczy w żaden romans, ani w żadne małżeństwo nie angażuje się głębiej. Wszystkie przeżycia, nawet najdramatyczniejsze spływają po niej jak woda po gęsi.

                                             ***

Oniriada

Mieszkałem w ekswiosce. Wobica się wabiła. Śniłem, że mój mózg w wyniku kilku kontuzji poniósł straty. Pamiętałem: pamięć jest podobna do starej owcy, która nawet jak żre, to mleka nie daje i może bacę doprowadzić do bankructwa. Mimo że Pan Bóg kazał zburzyć wieżę Babel, zastanawiałem się, czy Stwórca zna wszystkie języki świata? Pewnie zna. Bo jakżeby inaczej mógł wysłuchać próśb do niego kierowanych. Operacje na otwartym mózgu uczyniły mnie biblistą. Ale języki mi się poplątały. Drażniło to purystę językowego, homofoba i antysemitę modelowego, filozofa z grubej mąki, pułkownika magistra Ucia. Gęba latała mu jak pytel we młynie. Przy każdej okazji wytykał mi chęć imponowania innym. Tłumaczyłem mu, że to nie sprawa ambicji, a kalectwa. Nie pomagało. W końcu powiedziałem mu: Uciu drogi! Mówię siedmioma językami, ale tobie powiem po francusku: Au revour, adie i po polsku – spierdalaj z moich oczu i po angielsku goodbye. Uć tak skwitował moją prośbę: Żydzi są nomadami. Muszą znać wiele języków. A ty? Nie dość, że jesteś żydkiem, to jeszcze pedałem, a może i pedofilem jak prałat Jankowski. Nie udawaj, że nie wiesz, że Żydzi porywają chłopców na macę. Tak jak w Kielcach w 1946 r. Tam porwano Henia Błaszczyka. Na szczęście chłopcu udało się uciec. A pedały? Oni są także pedofilami. Należało Uciowi dać w papę. Wyciągnąłem łapy. Ale on zwęszył niebezpieczeństwo. Stał się koncyliacyjny. Przecież znałeś Henia Jankowskiego. No nie? Jakiś czort mnie pokusił, aby sobie przypomnieć okoliczności tej znajomości. Dwukrotnie odwiedziłem prałata. Wizyty były krótkie. Zawsze w towarzystwie zwiadowców Kaszubskiej Brygady WOP. Był megalomanem. Ale czy pedofilem? Nie interesowała mnie jego gejowska orientacja. Szef księży św. Brygidy był przystojnym mężczyzną. Elegancko przezentował się w nienagannych garniturach. Nawet biskupi w zlotych szatkach wyglądali przy Jankowskim jak ubodzy krewni. Dla geja prałat byłby znakomitym kandydatem do sparowania się. Kandydatów do dmuchania było na Wybrzeżu bez liku. Nie było potrzeby nikogo gwałcić. Ale dzieci? To co innego. Ksiądz był wyorderowany. Obwieszony medalami, odznaczeniami i innymi symbolami dostojności. Przy każdym kroku wielebnego medale dzwoniły o siebie jak dzwonki ministrantów w czasie mszy. Pomyślałem, że gdyby wpadł do wody, poszedłby na dno. Zwiadowcy WOP mieli służbowe interesy z prałatem. Chodziło o jakieś towary słane do kościoła i ich bezcłowe odprawy portowe. Zwiadowcy byli władni załatwić to bezboleśnie z celnikami. Mieli swoje sposoby. Dysponowali dyskretnymi, pozaodprawowanymi przejściami granicznymi. Tymi przejściami zjeżdżaly tiry wyładowane darami z Zachodu i kierowały się z stronę kościoła św. Brygidy. Z darów słanych ks. Jankowskiemu z Zachodu korzystało mnóstwo ludzi. Nawet mundurowi. Prałat nie był skąpy. Chwalono go za to. A pedofilia? Wydaje się, że była to wersja rozpowszechniana sposobem agenturalnym przez jakiś wydział SB. Sen był jak jawa. Tezę płk. mgr. Ucia należało redefiniować, ale w taki sposób, aby żaden hominid, nawet z gatunku takich jak Uć, czyli Homo sapiens Linnaeus, nie był władny ocenić kto, co, kiedy i jak.  Zamierzałem dać mu w papę. Niestety, obudziłem się.

13 GRUDNIA ROKU PAMIETNEGO

Się Napisało

Niestety, Bóg, który Polskę przez tak długie wieki otaczał blaskiem potęgi i chwały, pozwolił nagle, by Krajem Pieroga i Zalewajka rządziła banda chuliganów. Dwudziestu trzech generałów i oficerów zebranych w reprezentacyjnym salonie MON, dla których gen. Jaruzelski był bóstwem świadomym, czego chce i po co, powiedziało sobie: my tylko jesteśmy dobrym towarzystwem…

Blisko połowa społeczeństwa polskiego uwierzyła im. Tymczasem WRON była tworem pozakonstytucyjnym o charakterze junty wojskowej. Dla niektórych aktywistów partyjnych była herbertowskimi „kochanymi zwierzątkami”, ale dla Polaków-zwyklaków WRON była bandą chuliganów iskających grzbiet społeczeństwa w poszukiwaniu zdrajców, którym nie podobał się socjalizm.                                              

W składzie WRON znalazło się 18 generałów, 3 pułkowników i 2 podpułkowników. W większości były to trupy moralne, acz ze sporą wiedzą wojskową. Wronowcy byli przekonani, że sprawy gospodarcze i polityczne można załatwić rozkazem wojskowym. Gen. Jaruzelski, uważając, że ludzie w większości nie są dobrzy, a członkowie „Solidarności” wręcz źli, ogłosił stan wojenny dla całego kraju.

Wówczas poczułem się coraz mniejszy. Mały, maluteńki. I razem z innymi przystąpiłem do wykonywania rozkazów. I pomyślałem, że jeszcze kilka miesięcy i zniknę z powierzchni ziemi. Tej ziemi.

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. z pustego nieba nad szarą Polską prószył nieśpiesznie śnieg. Na zimowe ulice miast i miasteczek wyruszyły milicyjne suki. Wyrajały się z nich „trójki” esbecko-żołniersko-milicyjne. Wpadały do mieszkań działaczy „Solidarności”, ściągając brutalnie z żon, kochanek i kochanków aktywistów związkowych, pakując ich do „pierdli”, a następnie przewożąc do przygotowanych naprędce obozów dla internowanych. Wkrótce 15 tys. „wichrzycieli” znalazło się pod kluczem, a na zabicie 9 górników w kopalni „Wujek” nie trzeba było używać dużo amunicji.

Z leśnych rejonów alarmowych z chrzęstem gąsienic wypełzały transportery opancerzone oraz czołgi i duktami, a później na przełaj, przez pola i zagajniki, podążały, aby straszyć „Solidarność”. Niektóre tanki, jak T-34, pamiętały jeszcze czasy chwały oręża LWP: bitwę pod Lenino i Studziankami, i Wał Pomorski, i forsowanie Odry i Nysy Łużyckiej, i park Tiergarten w Berlinie, a niektóre nawet Łabę. Okręty zablokowały porty, a samoloty przestrzeń powietrzną… Po ulicach krążyły samochody ciężarowe wypełnione wojskiem, wypluwając w wyznaczonych miejsca patrole zaopatrzone w kałasznikowy i koksowniki. WSW zorganizowała dwa albo trzy fikcyjne zamachy na szefa WRON (do dziś niewyjaśnione). Około dwa miliony zbrojnych – żołnierzy, milicji, Służby Bezpieczeństwa, ORMO i doraźnie zmobilizowanego tałatajstwa – ruszyło bronić socjalizmu jak niepodległości. Byłem wśród nich.

Zmarznięta ziemia jęczała. Tratowana gąsienicami sprzętu pancernego trzeszczała jak dziecięca grzechotka. Z domów dochodziło zgrzytanie zębów i płacz dzieci, bo generał, sztywny jak sztacheta w płocie, pozbawił je „Teleranka”. Zamiast bajek szef WRON co godzinę powtarzał to samo przemówienie mające pompować do mózgów rodaków zdania dawno zdewaluowane, zdewastowane, sparszywiałe, w które nikt już nie wierzył. Było to telewizyjne wystąpienie nagrane znacznie wcześniej w zapasowym studiu telewizyjnym, zorganizowanym w jednostce wojskowej przy alei Żwirki i Wigury w Warszawie. To przemówienie z dużą dawką cynizmu, nadęte pychą i naszpikowane ostrzeżeniami, że wspólnota socjalistyczna jest zagrożona, do mnie nie przemawiało. Nie lubię ludzi obojętnych na prawdę.

Jaruzelski chciał być w tym przemówieniu jak tygrys Miłoszowy, machający ogonem i wyskakujący poecie z wiersza. Ale w tym momencie generał jawił się społeczeństwu, jako żałosny, zależny od Moskwy namiestnik, mogący, co najwyżej, straszyć naród jeszcze większym złem. Nie przeszkadzało to jednak akolitom szefa WRON otoczyć go nimbem niezdrowej świętości. I generał nie uwierzył społeczeństwu a poplecznikom. Przypisywana mu wielkość zatkała go jak korek, odcięła od myślenia, sprawiła, że Jaruzelski zakorkował kraj od pomocy Zachodu na dziesięć lat. Można się jeno zastanawiać, dlaczego generał o ugruntowanej pozycji politycznej robił z siebie idiotę na oczach nie tyko milionów rodaków, ale i świata?

„Wojciech Szabelka” nadzoruje swoje dzieło i uzbraja Kraj Pieroga i Zalewajki. Tak, w tę grudniową noc przez okno w budynku Urzędu Rady Ministrów oświetlony zimnym blaskiem księżyca generał przyglądał się swemu dziełu. Jego stopień wojskowy od tej chwili był pisany wielkimi literami. Generałowi nie przeszkadzał trzaskający mróz, który nosy sinił i uszy zakręcał. Stał niewzruszony. Stał, przyglądając się szadzi na okolicznych drzewach, iskrzących się jak ognie bengalskie w reflektorach przejeżdżających samochodów z wojskiem, wozów pancernych i milicyjnych suk. Z twarzy Jaruzelskiego promieniował nieziemski patriotyzm, dobroć i umiłowanie ojczyzny socjalistycznej. Subtelne ziemiańsko-generalskie zmysły upajały się słowami wypowiedzianymi przez telefon 12 grudnia 1981 r. o godzinie 14.00 do ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka: „Nie mamy wyjścia, uruchamiaj operację”. W sekundę później te same słowa usłyszał gen. F. Siwicki…

       Z przyzwoitych polskich domów emanowała wściekłość. Dolatywały bluzgi. Morderstwo jest morderstwem. W XX wieku morderstwa się zdemokratyzowały. Ale są pojedyncze morderstwa liczące się za tysiące. Takim morderstwem był „skok na naród”. Ale nie wszyscy myśleli w ten sposób. W duszach aktywistów PZPR i ZSL huczała radość, że generał zrobił to, co wcześniej obiecywał. Jedynie z serc „betonów” partyjnych powiało smutkiem i przygnębieniem. Zdawali sobie sprawę, że generał wygrał. W tej sytuacji nie mógł przegrać.

W czasie rządów Jaruzelskiego (1981–1989), mimo że byliśmy bankrutem Europy, zamówiono w Związku Sowieckim 40 samolotów myśliwsko-bombowych Su-22, 12 ciężkich śmigłowców bojowych Mi-24, nowy przeciwokrętowy rakietowy system obrony wybrzeża „Rubież”, 4 okręty rakietowe, okręt podwodny Orzeł, 12 myśliwców MiG-29 (planowano nabyć 24 myśliwce)… Mając władzę absolutną, szef WRON był powściągliwy jak angielski dżentelmen. Był też osobą niezwykle taktowną i grzeczną. Gdy go Jerzy Urban przez pomyłkę pocałował rano w rękę, Jaruzelski, aby nie robić przykrości rzecznikowi, do końca dnia udawał kobietę. Jaruzelski sprawiał wrażenie papierowego, cnego (zacnego) żołnierzyka z piosenki Bułata Okudżawy i najpracowitszego człowieka z wszystkich wielkich postaci Peerelu. Po objęciu stanowiska premiera i funkcji I sekretarza KC PZPR żył jak mnich w Tybecie. Miał wprawdzie żonę, męczącą nudziarę, zapatrzoną w swoją dawno minioną urodę i nie dziwcie się, że nie wychodził z gabinetu przez osiemnaście godzin na dobę, nie chcąc wracać do domu.

Nałogów nie miał. Ani kawy, ani alkoholu, ani tytoniu, ani, co nie daj Boże, narkotyków, ani nawet cieleśnie nie grzeszył, bo seksu nie zażywał. Żadnych skoków w bok… Żadnych molestowań… Od czasu ślubu nikt nie słyszał, aby generał pozwalał sobie na jakieś męskie ekstrawagancje. Tylko ciemięga (uciążliwa praca) nad doskonaleniem ciżby (tłumu) polskiej. Zniesmaczył tym Rakowskiego ubolewającego, że gdyby Jaruzelski miał kochankę, to kraj odniósłby z tego wiele korzyści… Gdy skończył dziewięćdziesiąt lat i na dodatek był chory, żona oskarżyła go, że jest niedopieszczona, że mąż więcej uwagi poświęca gosposi i zagroziła rozwodem… A on słabł z minuty na minutę. Nikł w oczach jak śnieg na wiosnę. Jeszcze chciał, tak jak zawsze, żyć przyszłością, ale od rana budziła go przeszłość. Kapała z radia, telewizji, prasy, rozmów z prokuratorami, sędziami…

Co mu pozostało? Wspominanie przeszłości, kiedy to wierząc, że człowiek, który nie czyta, nie ma przewagi nad tym, który nie umie czytać, generał przez dziewięć godzin czytał meldunki i donosy, które jak pies w pysku przynosił mu zausznik szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, a przez drugą połowę doby obmyślał kolejne manewry gospodarcze, doprecyzowywał pisane przez pułkownika Kuklińskiego, a od listopada 1981 r. przez majora Wiesława Górnickiego, artykuły i przemówienia oraz zarządzenia wygenerowane przez szefa gabinetu premiera gen. Michała Janiszewskiego. Ten generał akurat nie należał do najgłupszych na dworze Jaruzelskiego, ale także podsuwał szefowi rzeczy urągające rozumowi. W 1981 r. zza Jaruzelskiego, niestety, wychynął Kiszczak. Cdn.

 

NAPISAŁO MI SIĘ:

Jeżeli ktoś przychodzi, żeby cię zabić, powstań i zabij go pierwszy.

                                                            Talmud Babiloński

Pod koniec Peerelu jechałem na dwa „uda”. Albo mi się uda coś opublikować, albo się nie uda. Miałem w biurku kilkanaście maszynopisów. W każdym z nich podawałem coś w rodzaju przepisów: „jak być szczęśliwy, nie będąc nim”. Niektóre manuskrypty udało mi się wtrynić oficjalnym wydawnictwom. Inne lądowały w szufladzie.

          Kiedy w 1989 r. zlikwidowano cenzurę, odkurzyłem „szufladowce” i zaniosłem do różnych oficyn. Rok później ukazało się dziesięć książek. Był wśród nich szkic opisujący grę Służby Wywiadu i Kontrwywiadu MSW z grupami izraelskimi i arabskimi w kontekście współpracy ze STASI i podległości służbom sowieckim. W kilkanaście dni po ukazaniu się szkicu cały nakład poszedł na przemiał. Firma czuwała! Chyba mógłbym tu zacytować Imre Kertesza, że wyrzucili mnie z narodu, jak wiecznego awanturnika z podejrzanego internatu…

                                                             ***

W 2019 r., gdy dopadła mnie repolonizacja i rekatolizacja, ciesząc się, że mój premier chce rechrystianizować Europę, na podstawie tego szkicu napisałem Nóż. Nie jest to autobiografia. Czy większość faktów jest prawdziwa? Cóż: i tak, i nie, i nie wiem. Wiem, że człowiek może kłamać. Tak, fakty są prawdziwe, bo fakty nie kłamią! Można je natomiast rozmaicie interpretować.

          W Nożu chciałem się przekonać, na ile prawda może udawać fikcję. Wierzyłem, że prawda jest jak kamień: nie rozpuszcza się w wodzie, więc powinna być jak grom, jak burza, która oczyszcza powietrze, a potem przemija.

          Prawda nie może być dla człowieka psem. Biada temu, kto na nią gwiżdże. Dlatego niektóre personalia zmieniłem, bo przeminęły. Te, które zostawiłem nie są ani przypadkowe, ani zamierzone, lecz nieuniknione. Dążyłem do tego, aby wilk się najadł i owca była cała.

          Od XXI wieku czas teraźniejszy przestał dla mnie istnieć. Przyszły sypie się jak piasek z dziurawej dobrej zmiany. A o przeszłości, w tym o tzw. legendach „Solidarności” szkoda gadać. Nie od rzeczy będzie tu przytoczyć Alberta Einsteina twierdzącego, że „różnica między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością jest złudzeniem, choć przyznać trzeba, że złudzeniem uporczywym”.

          I w tym miejscu, przypominając sobie słowa Bohumila Hrabala, cofam wszystko, co kiedykolwiek powiedziałem. Nie chcę stracić duszy, do której jeszcze nie mam klucza. Zgadzam się najzupełniej z poglądami głoszonymi przez narratora Noża. Prócz jednego, tego mianowicie, że poglądy Andrzeja Zenona Górala są diametralnie różne od moich. Cdn.

 

PS

W recenzji Stanisław Szłapak (dziennikarz, pisarz) napisał m.in.:                             

Punktem wyjścia – punktem odniesienia jest to, że fakty, zdarzenia oraz postaci – są prawdziwe! (Oczywiście w większości przypadków imiona i nazwiska zostały zmienione).

Książka składa się z trzech warstw:

1) sensacyjnej, pozornie najważniejszej: kpt. Zenon Góral, polski James Bond, rozwiązuje szpiegowskie zagadki – i to z podwójnym dnem, a towarzyszy mu pięć pięknych agentek;

2) warstwy historycznej, ocierającej się o historiozofię; niby na marginesie Henryk Piecuch przedstawia tajną historię służb specjalnych – przede wszystkim PRL-owskich, ale też USA, RFN, Izraela i oczywiście Związku Sowieckiego;

3) warstwy onirycznej – pogłębiającej temat o podświadomość; czyli o tę prawdę, do której najtrudniej dotrzeć, ale i najtrudniej ją wymazać czy ukryć; w kończących każdy rozdział oniriadach (zapisach snów) H. Piecuch udowadnia, że istotą każdej sztuki (w tym literatury pięknej) jest docieranie do głębin podświadomości.

Ta biegunowość – od obiektywnej: racjonalnej wiedzy historycznej aż po głębie podświadomości – pozwala autorowi dotrzeć, niezwykle skutecznie, do pisarskiej prawdy – historycznej oraz psychologicznej.

Następstwo zdarzeń – wynikające z gry wywiadów kilku państw oraz rozwijającego się w coraz potężniejsze uczucie wątku miłosnego (walorem są odkrywcze literacko opisy erotycznych reakcji) – jak w najlepszych reportażach czy powieściach akcji, jest przeważnie precyzyjne po zegarmistrzowsku.

Tłem powieści są dekadenckie czasy stanu wojennego – a wyłania się z nich nadzieja na przyszłość: solidarność i „Solidarność”. Jednak główny bohater kapitan Zenon Góral i autor pułkownik Henryk Piecuch przestrzegają – mechanizmy działania służb specjalnych nie zmieniają się od początków cywilizacji. Czy to memento dotrze do czytelników – ludzi żyjących u progu lat dwudziestych XXI wieku?

 „Nóż” – książka oryginalna i z charakterem, pasjonująca i znakomicie napisana. Pisarz to styl – to stwierdzenie określa istotę i cel pisarstwa. Taki ideał osiągają nieliczni twórcy. Należy do nich Henryk Piecuch.

 

 

 

 

 

CZĘŚCIOWE STORY O ANTONIM MACIEREWICZU

Tragedia jest prosta, zaś komedia skomplikowana, bo dotyka ludzkiego życia w znacznie większej ilości miejsc niż tragedia.

                                                   Madame de Stael

Były minister MSW oraz obrony narodowej, jeszcze jako wyznawca Che Guevary był niegdyś ognistym ogierem iberystyki. Potem działaczem opozycyjnym, a po 1989 r. tyle zajadłym, co nieskutecznym lustratorem. Następnie rozbijaczem kilku partii.

Jako minister obrony narodowej i kapłan religii smoleńskiej zaczął proces psucia, deprawacji oraz kundlenia armii. Mało tego, równocześnie pozwolił sobie wierzgać na naczelnika oraz gryźć i kopać jego komilitonów, w tym samego prezydenta. Robił to w swoim stylu: nie ugryzie, ale krew wypije.

Wreszcie jawnie zamarzył o zastąpieniu naczelnika na stanowisku szefa PiS. Były już tego jawne sygnały. Hordy kohort pod sztandarem ministra obrony czaiły się, gotowe do walki o pryncypała, który załatwił im znaczne podwyżki pensji. Tego było za wiele. Macierewicz poszedł na pięć minut na ławkę kar. I nagle wrócił, desygnowany przez prezydenta na stanowisko marszałka seniora.

Rozumieją to i ci ślepi, i ci głusi, i ci i ślepi, i głusi. Onegdaj, w wielkim jak kort tenisowy gabinecie przy na ulicy Klonowej w Warszawie Macierewiczowi jawiło się przejęcie „ludu pisowskiego”, w którym nie tylko Obrona Terytorialna, ale nawet dzieci będą ulepione ze zmacierewiczowanego patriotyzmu. Mam nadzieję, że nie pozwolą na to pozostali pretendenci do tronu po J. Kaczyńskim, polityku wielkoformatowym

                                          ***

Wychowany na peerelowskiej historii dla matołków zastanawiam się, dlaczego nadinteligentny J. Kaczyński tak ceni Macierewicza. Domniemuję, że przyczyna może być podobna, jak w relacji W. Jaruzelski – Cz. Kiszczak.

I rozważam, czy tylko o wzajemny szacunek chodzi?

Dziś J. Kaczyński, udanie udając nabożnictwo, które jest czystą bigoterią gra wszystkim i wszystkimi. Prezes PiS od czasu do czasu upokarza premierów, ale także nigdy nie był wpatrzony w Andrzeja Dudę, którego powołał na funkcję prezydenta III RP.

Naczelnik hołubi A. Macierewicza, blagiera wspaniałego, bezwstydnika nadrealistycznego, poszukiwacza „Świętego Graala katastrowy smoleńskiej”. Być może prezes PiS myśli, że szukający Macierewicz zawsze coś znajdzie, choć niekoniecznie musi to być właśnie to, czego szuka.

A przecież Naczelnik ma w swojej partii wytrawnych graczy politycznych, a nie tylko nieudaczników potykających się o własne sznurowadła. Dlaczego nie daje im rozwinąć skrzydeł? Dlaczego Macierewicz, jako jedyny z konfratrów Prezesa nie musi go całować w rękę na powitanie? Czy hołubienie dubeltowego eks-ministra dlatego, że jest on wrogiem Wałęsy i ma pomysły „na Smoleńsk”, przy których bledną horrendalne teorie spiskowe ma w ogóle sens?                                                                ***

Naczelnik zna charakter likwidatora WSI jak nikt inny. Razem konspirowali w latach 80. Opowiada o tym Karnowskiemu i Zarembie w książce. Kiedy Jaruzelski ogłosił stan wojenny, Macierewicz ukrywał się w swoim mieszkaniu na Żoliborzu. Odwiedził go J. Kaczyński i tak to zapamiętał: Żona Macierewicza, Hanka, wprowadza mnie do łazienki. Antek siedzi w zamkniętej łazience na sedesie. Podekscytowany krzyczy: niech mnie rozstrzelają. A żona na to: Mogą cię rozstrzelać, na razie siedzisz na klozecie.

W sennych koszmarach komiliton naczelnika jawi mi się, jako osobnik, u którego jestestwo góruje nad rozumem. Albo, jako agent wpływu (świadomy lub kapturowy) wschodniego mocarstwa.             

                                          ***

To, że eks-minister obrony narodowej jest równocześnie nadal strażnikiem religii smoleńskiej nie jest dla niego żadną gwarancją. Musi być coś innego. Naczelnik może w każdej chwili powiedzieć, że Macierewicz, wobec afery z Wacławem Berczyńskim oraz rozpowszechniania niepoliczalnych wersji dotyczących katastrofy, wprowadził go w błąd.

Nie, nie, nie. Przyczyną atencji, respektu, nawet rewerencji prezesa do ministra musi być coś znacznie poważniejszego. Postępowanie A. Macierewicza nie jest niczym nowym.

Przed wojną był Nikodem Dyzma, postać literacka, ale sugestywna. W epoce Edwarda Gierka podobnie zachowywał się gen. Franciszek Szlachcic. Ba, ale co by złego nie powiedzieć o tych dwóch mężach, nie narobili tylu szkód, co Antoni Macierewicz.

BĄDŹ ABLEM! ZABIJ KAINA!

[z mojego pamietnika]

Śniłem. Pisałem książkę. Jawiły mi się zombie. Obudziłem się. Było OK. Moje m.p. Moje biurko. Nawet flaszka whisky. Z mocno nadwyrężoną zawartością (może zombie skorzystały z mojej drzemki). Mój komputer i drukarka. Telefon i dwa zdjęcia. Bliźniacy. Na nich głosowałem. Sterta notatek. Kilkanaście książek. Także moich. Lampa. Stos dokumentów nie oddanych do IPN. Jest też na swoim miejscu ułatwiający czytanie Flexible Magnifier. Page size.

        Krzesło – dupa – sufit. Wszystku było na swoim miejscu. Chciałem tę chwilę uchwycić za grzywkę. Przez oka mgnienie bujałem w obłokach. Za nic w świecie nie chciałbym wskoczyć w kalosze Henninga Mankellta. Przed oczami jawiły mi się różne mamidła, fantazmaty, fantomy, miraże. Te obrazy żeglowały po niebie jak drony w okolicach lotniska im. Lecha Wałęsy w Gdańsku.

                                                            ***

Brałem na rozum frazę z wiersza Adama Zagajewskiego: „Czy umiałem przeżyć, zrozumieć i zapamiętać rzeczy które mnie spotkały”. Nie opisywałem zycia rodzinnego. Uważam, że nie jest ważne czy mamusia miała orgazm, a tatuś był pedofilem. Ważne byłoby opisanie i zmodyfikowanie tego „czegoś”, co mialo miejsce, a co, być może, uda mi się przełożyć na język książki.

        Znam z widzenia kilka zwrotów obcojęzycznych. Jednak najbardziej obcy język, którym posługuję się jako ojczystym, to polski. Marzyło mi się opisanie gier i kombinacji wywiadowczych z pierwszej dekady Peerelu i innych manipulacji tajnych, które nie są nowe. Nie starzeją się. Trwają i trwają. Dałem im tytuł Nóż.

        Służby przekonują między wierszami: Pamiętajcie! Ciąglę istniejemy! Siejemy przerażenie. Dlaczego? Ponieważ jesteśmy fachowcami. Facetami uzbrojonymi we wszystko to, co ludność wymyśliła na nasze potrzeby. Działamy tajnie. A serca mamy z kamienia.

        Przy takich slowach trzeba mieć ogień w sercu i lód w tyłku.

                                                   ***

Służby znałem z dokumentów, książek, filmów oraz opowieści bitych i bijących, zwycięzców i przegrywających. Także zwyklaków, mających gry służb w głębokim poważaniu. Uważających, że ich to nie obchodzi.

        Fakt. Nie obchodzi do czasu, aż nie staną się potrzebni do jakiejś kombinacji operacyjnej.  

        Brałem pod uwagę, że człowiek, który opowiada jakąś historię, nie jest już tym samym człowiekiem, który przeżywał opisane wydarzenie. Nie wiem też czy uda mi się przedstawić klimat tamtych czasów. Daleko mi bowiem do owej cyrkowej Gombrowiczowskiej grandilokwencj, wigimnastykowanego komputerea Olgi Tokarczuk i pióra Wiesława Myśliwskiego przy pomocy którego pisarz wyczynia z życiem istne slto mortale.

        Będąc zdania, że wszystko, co się wydarzyło, wpływa na wszystko, co może się wydarzyć, a historia to najbardziej fałszywa nauka rozważałem, ile elementów z gier pierwszej dekady Peerelu przeniesiono do rozgrywki z „Solidarnością”? Ile jest jeszcze w użyciu? Przeszłości, nazywanej dla niepoznaki przeznaczeniem, nie da się wymazać z czasu ani z procesu. Więc czytałem…

                                                             ***

Mój przyjaciel i kosztowny informator z MSW płk dr Emil Podpora robił w peereli w kontrwywiadzie i alkoholu. Nie było napitku, który by był dla niego za mocny. Poza tym był Podpora wybitnym funcjonariuszem. A wybitni fukncjonariusze mają zimne serca, mocne uderzenie i głębokie gardła. Mimo to Emil dał się lubić.

        Kobiety chciały go przytulić. Mężczyźni zaprosić do stolika w restauracji, aby Emilek przyjął trochę boskiej obrazy. Wiedząc, że okowita jest muzą pułkownika futrowałem go żytnią. Liczyłem, że zmięknie mu serce i kolejny plik dokumentów utonie w moim sakwojażu.

                                                            ***

        Czas leci i czlowiek zaczyna się starzeć. Na początku zimy skończę dubeltowy wiek chrystusowy, a wtedy ma się już najlepszy okres za sobą. Siedzę w pomieszczeniu Komisji Historycznej w towarzystwie resortowej inteligencji. Na biurku świeżo wygladające butelki „żyta”. Przez pierwsze pół litra powstrzymujemy się przed upodleniem. Rozmawiamy o pracy operacyjnej. O „fałszowaniu „kwitów”. Fałszowanie historii nie jest niczym nowym. Już Ramzes II nakazał zbijać heroglify sławiące poprzednika, a na tym miejscu wykuwać nowe. Przepisuję z dokumentów zdania informacyjne i przerabiam je tak, aby oprócz informacji niosły z sobą prowokowanie do myślenia o historii.

        O wódce i kacu także polotkujemy. Poszukujemy metody zbawienia Świata. Polski. Resortu. Rodziny. Mamy takie. Przekrzykujemy się wzajemnie. Krzyk ma uzasadnienie. Nie można szeptem zbawiać świata. Wystarczy obejrzeć pierwszą lepszą demonstrację.

                                                            ***

Pułkownik Emil mógł pić całą dobę lub przez tydzień. Mógłby Charlesa Bukowskiego w alkoholu utopić. Wzmacniał potęgę państwa. Co 30 złotówka włożona do budżetu pochodzi z alkoholu. Kac się pułkownika nie imał. Odwrodnie jego dwaj współpracownicy. Stanowili duet. Też pułkownicy: Kazimierz Bratkowski i Zbigniew Cieślikowski. Oni, po wypiciu kilku szklanek, gdy ich sen zmorzył, przytulali się do kaloryferów obok zasuszonych much i odpoczywali.

        Duet po każdym moim pobycie w Komisji chodził jak struty. Tęsknił za łykiem piwa.

        Nie żalowałem Bratkowskiego. Wiedziałem co robił w pierwszych latach Peerelu. Jako śledczy był zwolennikiem przesłuchiwania metodą oralną. Kazał przesłuchiwanemu figutarntowi spuszczaś spodnie i gatki i uruchamiał nahajkę. Za karę kac powinien go trzymać do śmierci. Mówiłem mu, że w tamtym okresie był prawdziwen chujem na kaczych nogach, a teraz jest tylko fałszerzem historii Firmy. On się nie obrażał. Wiedział, że muwię prawdę.

        Żal mi było Cieślikowskiego. To niewyżyty pisarz (napisał kilka książek). Jego protokoły z przesłuchań były zbyt literackie. Powiedziałem mu to kiedyś. On na to: może i zbyt literackie, ale prawdziwe. Bo w czasie przesłuchań „padało każde pytanie” i „kłamała każda odpowiedź”.

        Funkcjonariusze resortu mieli różne hobby. Cieślikowski, facet o porażającym śmiechy, był, podobnie jak Cz. Kiszczak, zapalonym filatelistą. Jako członek zarządu Polskiego Związku Filatelistów pułkownik był anielsko pomocny ministrowi w zdobywaniu unikalnych rarytasów filatelistycznych. Bratkowski, który w tym czasie sprawiał wrażenie szurniętego trenera nunczako, miał inne ambicje, zbierał nahajki. Podpora butelki. Pełne. Osuszał je namiętnie. Tylko ręce drzały mu zoraz bardziej. Jak szlanki w kredensie w czasie trzęsienia zimi. Rzadko udawało mu się pierwszą szlankę pokarmu przenieść w całości do ust. Wylewał przynajmniej polowę. Ale nie był alkoholikiem. Był jedynie na dobrej drodze, by się nim stać.

        Zbyszek był partyzantem AK i żołnierzem II Armii WP. Był też wykładowcą w szkole oficerskiej, strażakiem, aparatczykiem PZPR i bezpieczniakiem całą gębą. Był mi niezbędny. Jako przewodnik po archiwach MSW i MON. Abym mu nie mędził, napisał nawet broszurę Źródła do historii organółw bezpieczeństwa i porządku publicznego w Centralnym Archiwum Wojskowym, którą mi zadedykował.

                                                   ***

Płynu we flaszkach błyskawicznie ubywa. Słowa coraz trudniej się z nas wypływają. Zgarniam z biurka plik dokumentów…

        Zachwiewając się idę na nocną zmianę do redakcji „Granicy”. Z nieba kapała wilkoć, gwiazdy całowały się na przywitanie, i było jak w powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego: „…zza czarnych chmur pokazał się rąbek księżyca, czerwony, krwawy, straszny jak wyłupione oko, z którego sączy się posoka”. Księżyc oświetlał stan wojenny.

        Po głowie chodzi mi cytat z Larry’ego Lindberga, że „gazeta jest jak kurwa udająca dziewicę”. Oba cytaty zostały przypomiane niedawno przez Antoniego Pawlaka w jego pasjonującej książce Zapiski na paczce papierosów. Pawlak to były działacz „Solidarności. Koneser życia i poeta. Poeci piszą dobre książki prozatorskie. Zapiski… są jak dobrze wychowany pies aportujący kości z otaczającej rzeczywistości.

        Ci, którzy mają inne zdanie na temat stanu wojennego od przestawionego w monim Nożu oraz Menażerii… powinni czytać książkę Pawlaka za karę.

                                                 ***

Dr Podpora w kontrwywiadzie kreował wrogów socjalistycznej ojczyzny. Wyczuwał przez skórę, że bez urojonych lub rzeczywistych wrogów żaden funkcjorusz resortu nie byłby tym, kim być powinien.

        Pułkownik pracował też nad dokumentami w Komisji Historycznej Departamentu II MSW. Aby złagodzić dzikość resortu wzbogacał „kwity” dobrym słowem.

  1. Podpora był podporą Komisji. Miał władztwo nad archiwaliami resortu. Mógł ściągać dokumenty z archiwów całego kraju. Niekiedy także od zaprzyjaźnionych służb zagranicznych.

        Działalność alkoholiczna doktora polegała na niszczeniu produktów Polmosu. Pułkownik,  będąc zdania, że w czystej wyborowej jest moc, w winie mądrość, a w wodzie bakterie ograniczał konsumcję płynów do dwu pierwszych produktów. W defroracji flaszek pomagalem mu w miarę możliwości. Jednym słowem miło było. Drugim słowem ciekawie było. Czasami, dla przyjemności opluwaliśmy portret gen. Kiszczaka.

                                                             ***

W 1989 r., po odzyskaniu suwerenności, ktorej część odsprzedaliśmy za bezcen Brukseli E. Podpora znowu okazał się bezcenny dla restrukturyzowanej Firmy.

        W Firmie zmieniano szyldy i część personelu. Metody pozostały peerelowskie. Emil wszedł w nowo-stary resort jak nóż w benekol.

        Dzięki komisji weryfikacyjnej, w której dominujacą pozycję miał eks-szef gabinetu ministra Czesława Kiszczaka płk. Czesława Żmuda płk dr E. Podpora został kustoszem sali tradycji kontrwywiadu MSW. Nadal dysponował materiałami Firmy od 1945 r. Nie wiem, kto korzystał z jego usług. Ja korzystałem.

                                                            ***

Z tej trójki najlepiej znałem Cz. Żmudę. Byliśmy spoufaleni. Pukownik był ciekawym typasem lubiącym jeże. Z lubością niszczył upatrzonych oficerów. Sadzał ich gołą dupą na te miłe zwierzaka. Obserwując Żmudowe ofiary bawiłem się świetnie. Typowaem jak przy grze w okręty: „Trafiony, zatopiony!”.

        Pułkownik karierę ekscytującego komunisty wypracował w Wojskach Ochrony Pogranicza. Doszedł w tej formacji do stopnia pułkownika i funcji sekretarza Komitetu Partyjnego WOP. Mimo to, w WOP sprawiał ludzkie wrażenie.

        Płk Żmuda, w miarę jak awansował w MSW rozum tracił. Ścigał mnie umiarkowanie. Na początek słusznie odkrył, że jako wopista byłem niezdyscyplinowanym, nieskutecznym i niezbyt entuzjastycznym biurakratą. Wojował ze mną trzydzieści lat próbując mnie odczłowieczyć, ale nie odgłowić. Nie zauważyłem, aby dążył do anichilacji.

        Kilka razy przeprowadzał ze mną rozmowy wychowawcze. Czepiał się treści moich książek. Zapominał, że maszynopis każdej książczyny był cenzurowany w Dowództwie WOP, w Sztabie Gereralnym WP, w MSW i w instytucji przy ulicy Mysiej czyli w Głównym Urzędzie Kontoli Prasy, Publikacji i Widowisk. Były to książki komunistyczne w formie i socjalistyczne w treści.

        Nie przeszkadzało to Żmudzie. Tołkował przez godzinę. Tłumaczył, że socjalizm wymaga do żołnierza WOP większego zaangażowania. Wskazywał, że „Solidarność” zagraża Narodowi. Nawrzeszczał na mnie, że ośmielam się używać pojęcia „Pierwsza” lub, co – zdaniem Żmudy – jest jeszcze paskudniejsze – „Wielka Solidarność”  na określenie związku od jego powstania do delegalizacji (8 października 1982 r. Sejm przyjął ustawę o związkach zawodowych, która praktycznie oznaczała delegalizację „S”). Pułkownik ostrzegł też, że Prawdziwi Patrioci mnie znienawidza. Sprawdzilo się. Tyle, że byli to Patrioci spod znaku ZPP.

        Nawet nie marzyłem o tym. Byłem zdania, że nienawiść Prawdziwych Patriotów oznacza dobrze wykonaną robotę. Z powodu pułkownika nie miałem złych snów. Nie cierpialem na nerwicę, Nie miałem złych myśli, od których chciałbym uciec. Dla Freuda nie byłoby to zbyt pożyteczne.

        Powiedziałem Żmudzie, że są ludzie nie dość inteligentni, aby mieć zdanie na każdy temat związany z socjalizmem. Ja do nich należę. Nie piszę, aby ratować Naród Socjalistyczny. Sklecam słowa, aby ratować swoją parszywą dupę.

        W odpowiedzi pułkownik wszczął procedurę dyscyplinarną zmierzającą do usunięcie mnie z zawodowej służby wojskowej. Uratowali mnie generałowie: Władysław Pożoga i Stanisław Brodziński, który będąc zastępcą dowódcy WOP nadzorował zespół „Granicy”.

        Ja, wramach wdzięczności za obronę, nakablowałem generałom na Wałęsę. Zdradziłem im, że książę poetów – Zbigniew Heber radził przewodniczącemu „Solidarności” aby zamiast strajków okupacyjnych, rozpędzanych przez milicję i ZOMO organizował „strajki grzybowe”. Strajkujący powinni strajkować w lasach, pozorując zbieranie grzybów.

                                                            ***

O ile przyjaźń ze Żmudą nie przysparzala mi pieszczot, to amikoszoneria z pułkownikiem Podporą była korzystna. Wiele materiałów będących w dyspozycji kustosza skapywało na moje biurko. Nie były to takie ilości jak w Peerelii, kiedy przywożono do redakcji „Granicy” „kwity” bezpieki. Całymi workami przywożono. Ale zawsze.

        Tu teczuszka, tam teczuszka…

        Dr Emil był przekonany, że trzy gry z przełomu lat czterdziestych na pięćdziesiąte były kontynuowane w ostatniej dekadzie peeerlii. Zaowocowało to grą z „Solidarnością”. Emil udawadniał to tajnymi dokumentami. Ale nie antycypował przyszlość. Radził tylko przeczytać Montaż Władimira Wołkowa.  

                                                            ***

Wiem, że gra z „Solidarnością” była ostatnią wielką akcją tajnych służb Kraju Pieroga i Zalewajki. Ale czy już się skończyła?

        Przypominając prześladujące mnie sny, obserwując skrzeczącą pospolitość III RP, w której afera goni aferę, mam wątpliwości. Na bluszczowatości, nieoznaczoności, niezdecydowania nie ma lekarstwa. Przedostatnia afera (ostatniej jeszcze nie znamy) dotycząca „Skoków”, KNF i „Srebrnej” do złudzenia przypomina ostatni okres gry z „Solidarnością” z udziałem nomenklatury partyjnej, opozycji koncesjonowanej i służb specjanych. Okres transformacji był rajem dla osób szpakami karmionych. Teraz tych ludzi jest mniej. Ale ukraść można więcej.

        Więc i walka jest bardziej subtelna, ale równie bezwzględna.                                                                                                   ***

Grę bezpieki w „Solidarność” znam z widzenia. Byłem przy tym. Słuchałem relacji rozgrywających i rozgrywanych. Chciałem wiedzieć jak było? Po latach, obserwując pospolitość z mordami politycznymi i dojeniem państwa, ciągle do tego wracam. Bo trzeba być idiotą albo niefrasobliwie szczęśliwym człowiekiem, żeby nie zadawać sobie pytania: po co to wszystko było?             Pomny nauk Balise Paskala, że, z ekonomicznego punktu widzenia lepiej opłaca się wierzyć niż nie wierzyć, nie chciałem zdawać się na ślepy los. Ale los wrzucił mnie sobie na plecy i kazał mi ciągnąć za języki generałów i homogenicznej maści funkcjonariuszy, od pułkowników, a na szeregowcach kończąc.              Tak się do ciągnięcia przyzwyczaiłem, że w „Solidarności” także ciągnąłem. Celowałem w środowiska heterogeniczne. Pasjonowałem się nie tylko aktywistami i działaczami, ale i zwykłymi solidaruchami – bubkami stanowiącymi socjomasę związkową.              Byli to zadziorni faceci i facetki, całkowicie nieświadomi tego, że gra nie idzie o sprawy związku zawodowego, ale o władzę i pieniądze.                                                                  *** Nie wiedząc, która strona wygra przycumowałem do jednych i drugich. Zapłaciłem za to umiarkowaną cenę. Kilkoma zamachami. I pomimo, że świat jest nadal po Hrabalowsku piękny, nie żeby taki był, ale ja go takim widziałem, wyraziłem dla niego desinteressment. Świat coraz mniej mnie obchodzi. Wkrótce zniknie mi z oczu. A ja jemu.              Nie, nie boję się śmierci. Ja już tam byłem. Przeżyłem trzy śmierci kliniczne. Wierzcie mi. Tam jest pięknie. Jasno. Cisza. Spokój. Prawie szczęście. A na koniec cytat z Arystofanesa: „A rozsądek? Jest, lecz wyszedł z domu i nie wraca”.

ŚWIATŁO, JÓZEF ŚWIATŁO, PPŁK JÓZEF ŚWIATŁO I WSZYSTKO JASNE

Zanim sięgnę do Tajnych sejfów B. Bieruta i J. Bermana oraz do Herosa mórz i oceanów, czyli Nie-boskiej komedii towarzysza Leonida Teligi pozwólcie mi jeszcze poszturchać trochę J. Światłę i służby specjale, który 4 grudnia 1953 r. wyciął malowniczą siurpryzę Bolesławowi Bierutowi z towarzyszami.

                                                   ***

Tak zwana prawda historyczna nie zawsze jest prawdą. Mimo, że po zwycięskiej wojnie, w której walczyliśmy z Trzecią Rzeszą i Sowietami (1.09.1939 r. – 8.05.1945 r.) to Niemcy wygrały pokój, a Polacy tylko wojnę. Przyjaciele (USA i Wielka Brytania) oddali nas w pacht Stalinowi. Był proces w Norymberdze. W tym spektaklu jeden ludojad oskarżał drugiego o kanibalizm. Od tego czasu świat stał się dwubiegunowy. Ludojady były geniuszami. Geniuszami zbrodni. A geniusz robi to, co chce, talent – to, co może, przecietniak – to, co trzeba.

W Kraju Pieroga i Zalewajki geniuszy nie było. Talentów takoż. Po wojnie przeciętniacy, przedzierzgnięci w stalinistów przystąpili do dzieła nicowania, przestrajania, przerabiania, przestebnowania, modulowania Polaków. Pod dyktandem generalissimusa i kierownictwem sowieckiego agenta prezydenta Bolesława Bieruta (książka o tajnych sejfach Bieruta ukaże się w połowie przyszło roku) wolnościowe pragnienia społeczeństwa ugięły się jak dach pod ciężarem śniegu. Po śmierci Stalina i ucieczce Światły, gdy niektórzy suzereni na usługach Wielkiego Brata, w trosce o swoje żelazne dupy chcieli troszkę zliberalizować zbójecki system B. Bierut – jak twierdzi Andrzej Werblan hamował procesy naprawcze. Na szczęście 3 lata po śmierci „Ospowatego Józka” stalinizm polski skończył się spopieleniem Bieruta w Chruszczowowskim ogniu, „krwawym czwartkiem” w Poznaniu, Polskim Październikiem 1956 r. i roszadami na szczeblu władzy. Zbudowaliśmy najweselszy barak w tzw. obozie socjalistycznym.

Po latach próbujemy prostować fałszywą historię. Fałszujemy nasze dzieje na nową modłę. W awangardzie fałszywców są politycy, służby specjalne i media. W tym procederze wykorzystywane są metody wygenerowane w pierwszej stalinowskiej dekadzie Peerelu.

                                                ***

 Przez bez mała pół wieku główne wydarzenia rozgrywały się w Sowietach i Stanach Zjednoczonych. Niewielkim przyczynkiem do nich była „wycieczka” (4 grudnia 1953) do USA prominentnego funkcjonariusza MBP ppłk. Józefa Światły, zastępcy dyrektora Departamentu X MBP płk Anatola Fejgina. Wyprawa była mocno nielegalna. Albo inspirowana. Zapewne nieunikniona. Gdyby nie było Światły, jego robotę musiałby wykonać ktoś inny. Manewr taki powtórzono w 1981 r. z udziałem płk. MON Ryszarda Kuklińskiego (chodziło o USA) i częściowo gen. Władysława Pożogi (szło o Kubę). Od tamtych czasów ciekawe są doniesienia medialne dotyczące polityków i służb specjalnych. Dlaczego? Bo z tymi facetami jest jak z kryminałami. Czekamy, kto pierwszy zginie.

Wierząc Emilowi Cioranowi, że życie jest plagiatem, a pisanie występkiem usiłuję opisać swoją egzystencję. Co pamiętam z pierwszej dekady Peerelu?

 W latach pięćdziesiątych chodziłem do Liceum Pedagogicznego. Na lekcjach języka polskiego zmuszano nas do głośnego czytania pracy generalissimusa o językoznawstwie. Czytaliśmy piąte przez dziesiąte, aby zrozumieć dziesiąte przez dwudzieste. Było to równie pasjonujące jak liczenie nóg stonodze. Ale co Stalin wymyślił, to Polak musiał polubić. Skłania mnie to do przypomnienia anegdotki: Filoksenes szydził kiedyś z wierszy Dionizosa. Rozgniewany władca zesłał go za karę do kamieniołomów. Po jakimś czasie wezwał go z powrotem i znowu zaczął mu odczytywać swoje poematy. Posłuchawszy przez chwilę, Filoksenes wstał i zwrócił się do wyjścia. Kiedy Dionizos go zapytał, dokąd idzie, odpowiedział: „Z powrotem do kamieniołomów”.

Nie poszedłem do kamieniołomów. Wybrałem gorzej. Recypowałem wprawdzie, że „kto się w Polsce rodzi, sam sobie szkodzi”, ale jeszcze się z tym nie otrzaskałem. Ze względu na pewne zaszłości rodzinne, jako syn zaplutego karła reakcji nie mogłem studiować na wyższych uczelniach. Byłem mierzwą, odpadem historii. Mój mózg miał potencjalne skłonności do zbrodniczych myśli. Takie mózgi podlegały obróbce ideologicznej lub anihilacji.

Ale przecież – tłumaczyłem sobie – sam, chłopie, sobie jesteś winien. Mogłeś się urodzić w rodzinie robotniczej lub małorolnego chłopa. W tej sytuacji, miałem prawo czuć się samotnie, jak różaniec be paciorków. Szukałem „trzeciej drogi”. Postawiłem na sport. Gdy poprawiałem jakieś rekordy, zdobywałem mistrzostwa, nikomu nie przychodziło do głowy pytać mnie, co robili moi rodzice. Wpadłem w oko „łowcom” kandydatów do szkół wojskowych. Tak zostałem podchorążym Oficerskiej Szkoły Wojsk Ochrony Pogranicza w Kętrzynie. Ale i tego było mało. Nagle przepaliły się korki w moim mózgu. A że mózgu nie można zresetować więc poświęciłem jeszcze pięć lat na edukację w Wojskowej Akademii Politycznej i sześć lat na dwa trzyletnie „dokształty” na Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu – Leninizmu. Wkrótce byłem naszpikowany marksizmem, leninizmem i stalinizmem jak bandzioch świętego Sebastiana strzałami. A mimo to komunizm ciążył w moim żołądku niczym kamień, którego organizm nie mógł strawić.

Dziś wiem, że tak długa edukacja w uczelniach peerelowskich nie była najlepszym pomysłem. Uzależniała podobnie jak alkohol lub narkotyki. Stając się człowiekiem wykształconym wbrew swej woli, miałem prawo uważać się za eksperta w dziedzinie łgarstwa marksistowskiego. Uspokajając wyrzuty sumienia, tłumaczyłem sobie, że przecież realizuję wytyczne moralistów, żeby człowieka traktować jako cel sam w sobie. A dotychczas jedynie wojskowi stosują się do tych zaleceń dosłownie.

Decyzję o związaniu się z armią skomentował Tadeusz Steć, o którym wspominam prawie w każdej swojej książce. Było to człek zachwycający. Diabelsko brzydki i piękny. Dziko chciwy i absolutnie bezinteresowny. Bardzo sprytny i, jeżeli chodzi o tajne służby, okropnie głupi. Pytany czy pisze pamiętniki odpowiadał, że nie, bo dobrze – nie wypada, a źle – się boi. Na 1. numerze „Rocznika Jeleniogórskiego” napisał mi tak: „Wiesz, Henryk, koledzy mówią, że twoja decyzja o przywdzianiu munduru żołnierza jest łajdacka i kretyńska. Ale ja cię zawsze bronię. Mówię im, że jesteś tylko chory psychicznie i cierpisz na depresję”. Steć pisał mało, ale pisał smacznie. Chciałoby się, aby jeszcze coś napisał. Nie napisze. Został brutalnie zamordowany.

Wykształcenie niewiele mi przeszkadzało robić to, co robiłem i czego nie robiłem Niestety nie byłem tak zdolny jak lizuski komunizmu. Dlatego nie zrobiłem kariery. Wydawało się, że na co dzień byłem mniej więcej normalny. Ale nie mogłem być normalny, jeżeli mój najwyższy przełożony był anormalnym fanatykiem komunizmu przebąkującym o „konstruktywnym niezadowoleniu z zastanej rzeczywistości”. Więc „leciałem” partyjną nowomową i na zajęciach z kadrą oficerską wspominałem o „destruktywnym zadowoleniu płynącym ze zbudowania promiennej przyszłości”.

Zainteresowanie Światłą odłożyłem ad Kalendas Graekas. Bawiłem się językiem. Pamiętając mądrość arabską, że język jest jak lew, kiedy go wypuścisz, będzie gryzł. Z ciekawością śledziłem mit kombatanctwa oparty o antysemityzm. Propagował go gen. Moczar. Wtórował mu szef Sztabu Generalnego WP gen. Jaruzelski. Jak podaje Piotr Gajdziński („Odra” nr 3/2018) to Jaruzelskiemu 1356 oficerów i chorążych żydowskiego pochodzenia zawdzięcza wyrzucenie z wojska (w tym 54 pułkowników, 79 podpułkowników i 132 majorów). To była nostalgia za niegodziwością. Zachwycali się tym cygaństwem nawet byli członkowie Armii Krajowej. Odrazę budziło nie zachowanie szumowin głoszącej hasło: „Precz z Żydami. Żydówki z nami”. Zniesmaczało kabotyństwo niektórych żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego.

Nie mogę też wykluczyć, że mnie jakaś niegrzeczność opętała, np. ziewnięcie w czasie zbiorowego wysłuchiwania przemówienia I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki dającego odprawę syjonistom. W marcu 1968 r. na rubieże Rzeczypospolitej przyszedł z Warszawy szyfrogram nakazujący zbiorowe wysłuchanie spiczu „Wiesława”. Janusz Szpotański nazwał Gomułkę Gnomem, czym zarobił na więzienie. Oprócz represji administracyjnych, utalentowany szachista i poeta, dostał trzy niedziele, palmowe plus, kicia. Dowódca Górskiego Batalionu WOP płk Zdzisław Drobniak zebrał kadrę w klubie i kazał mi pilnować, aby oficerowie wysłuchali przemówienia szefa partii z należytą powagą. Z Katowic dolatywał głos Edwarda Gierka odgrażającego się syjonistom, że: „Śląska woda pogruchocze im kości”.

Gomułka mówił i mówił. Była to istnej biegunki schizofrenicznych skojarzeń. Nie można było nie ziewać. Na domiar złego, coś mnie podkusiło i nakazałem dyżurnemu otworzyć okna, aby przewietrzyć sale. Na sali było sporo kapusi WSW. Straciłem czujność i jakoś ten fakt przeoczyłem. A delatorzy byli wytresowani przez oficerów obiektowych. Byli przekonani, że można przez denuncjowanie i konfidencję zbratać się z bliźnimi. Jeszcze tego samego dnia poszły meldunki. Do Łużyckiej Brygady i do dowództwa WOP, a stąd do GZP WP.

Mimo, że sprawiałem wrażenie oczytanego w naukach marksistowsko-leninowskich, a teorie Carla von Clausewitza i Sun Tzu o wojnie oraz doktrynę Leonida Breżniewa o ograniczonej suwerenności miałem w małym paluszku, skończyło się na tym, że gen. Jaruzelski wyrzucił mnie ze „złotego funduszu”. Moja kariera wojskowa rozpadła się jak domek z kart. Zostały tylko karty. Wpadłem w depresję. Była dotkliwa i ciężka. Uwierała i skrzypiała. Szorowała. Kłuła. Miała kamienie w butach. Trwała pięć minut. No, może kwadrans. Całą nadzieję na przyszłość pokładałem w Toto-Lotku.

W następnym blogu spróbuję przedstawić subiektywny ogląd oryginalnego typa, Homo tweetusa – człowieka ćwierkającego. On to, nagłaśniając przez Rozgłośnię Polską Radia Wolna Europa (RP RWE) zbrodnie komunizmu, być może, położył dla świata zasługi kasujące jego własne zbrodnicze dokonania. On pierwszy tak jasno przedstawił kawałek peerelowskiej pospolitości. Unaocznił, że towarzysz towarzyszowi towarzyszem i zdrajcą. Ukazał bezmiar dziwności stalinizmu polskiego. Wyglądało to tak, jakby komunistyczny smok pluł gorącą, ognistą śliną na rzeczywistość, którą współtworzył. Istnieją tysiące powodów, by się zająć właśnie tym oficerem. A każdy z nich wystarczyłby osobno. Prof. Andrzej Paczkowski określił go łagodnie jako „wredną twarz sowieckiej kanalii”, a ja… no właśnie…

                                                ***

Józef Światło to oficer, który po zamianie NKWD & MBP na CIA zaczął przejawiać smocze cechy – pożerał dawnych mecenasów, egzegetów i kolegów, którzy niegdyś dobrze mu życzyli. W jego wypadku było to pożarcie dokumentne. On relacjonując przemyślenia oparte na własnych doświadczeniach, ciągle pamiętał o przestrodze Andre Maurois, aby nie mówić o sobie źle, bo ludzie mogą uwierzyć. Przez prawie dwa lata bił się ochoczo w piersi. Cudze. Potem zamilkł. Bo albo mu nowi mocodawcy z CIA kazali, albo przestraszył się czegoś. Czego? Mniemam, że zarówno niegdysiejsi przełożeni jak i dzisiejsi uczeni historycy nie rozgryźli jego enigmy.

Tym razem epilog z Portretu z kanalią

…pisarz najbardziej potrzebuje wewnętrznego, wstrząsoodpornego wykrywacza gówna. To jest pisarski radar…

                                                             Ernest Hemingway

          Historia uczy, że niczego nie uczy, a w Kraju Pieroga i Zalewajki najtrudniej przewidzieć przeszłość. Dlatego, śledząc powojenne losy Polski należy dzieje weryfikować rozumem. Najprościej zrobić to analizując poszczególne ekipy rządzące. Pierwszy władca, Bolesław Bierut, przekonywał, że w powojennej Polsce społeczeństwo zasługuje na szczęście, prawo i sprawiedliwość. „Tomasz”, jako agent NKWD, wzorując się na metodach sowieckich, przy pomocy terroru, zbudował polski stalinizm.

          Część niezadowolonych posłał do piachu, część do więzienia. Reszta była zastrachana, przerażona, bojaźliwa i siedziała cicho.  Ale byli i tacy, jakieś 20 procent, którym się to podobało. Po śmierci Stalina tyłek Bieruta zaczął skwierczeć. Na koniec władca Polski spłonął od Chruszczowowskiego ognia.

          W narodzie obudził się duch Harnasia. Był wprawdzie „czarny czwartek” w Poznaniu (zabito 57 osób?), ale już w październiku Polski stalinizm runął jak domek z kart. Pozostał socjalizm w wersji hard. Po Bierucie nastał Władysław Gomułka. Świeży władca Kraju Pieroga i Zalewajki złagodził represje. Wypędzając w 1968 r. Żydów „Wiesław” wygenerował wersję Prawdziwych Polaków wedle wskazówek Mieczysława Moczara, Franciszka Szlachcica i Wojciecha Jaruzelskiego.

          Przyłączając się do napaści na Czechosłowację, przygotowywał Naród do akceptacji internacjonalizmu i wyrzeczeń w imię budowy socjalizmu. Niemrawe złagodzenie terroru bierutowskiego ośmieliło część społeczeństwa do wyrażania niezadowolenia. Pierwsi zaczęli wierzgać mieszkańcy Wybrzeża. „Wiesław” zezwolił na użycie broni. Generałowie Jaruzelski (w stosunku do MON) i Moczar (do MSW) wydali odpowiednie rozkazy.

          Na Wybrzeżu polała się krew. Socjalizm w wersji hard szlag trafił. „Banda czworga” wykorzystała okazję osadzając na tronie I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka.

          Era „Sztygara z Katowic” zaczęła się od kłamstwa i obietnic. Kłamstwem było wybielanie Jaruzelskiego, jakoby generał był w czasie rewolty na Wybrzeżu w areszcie domowym. Obietnice dotyczyły powszechnej szczęśliwości i budowy rozwiniętego społeczeństwa socjalistycznego. Metody upatrywano w pożyczkach zagranicznych.

          Gdy przyszło do spłacania długów, sprawa się rypła. Zaczęła się era powszechnych niedoborów. Wprowadzono kartki na niektóre towary. Na domiar złego dla Gierka, do kraju przyjechał świeży papież, Jan Paweł II, który raczył przywoływać Ducha Świętego, aby przybył do Polski i zrobił porządek. Duch nie przybył, ale ośmieleni ludzie powołali „Solidarność”.

  1. Jaruzelski nie czekał. Wspólnie z komilitonami najpierw odstrzelił od „Sztygara z Katowic” premiera gen. Jaroszewicza, a następnie obalił nieudolnego władcę. Epoka Jaruzelskiego to w zamierzeniu była generała kreacja socraju. To przywoływanie coraz to wredniejszych metod z epoki bierutowskiej. To permanentna wojna ze społeczeństwem. To dalsze dorujnowywanie gospodarki. To wreszcie wygenerowanie opozycji koncesjonowanej i wobec całkowitego rozpieprzenia socraju oddanie władzy, a raczej podzielenie się nią z opozycją.

                                                   ***

          Po 45 latach chudych przyszło ćwierćwiecze lat tłustych. Rządziło wiele ekip. Nic, no prawie nic, nie rozpieprzało się. Aż przyszedł 2015 rok. Wybory. Wyborcy postawili na JE Prezesa, który obiecywał Polakom szczęście, prawo i sprawiedliwość. Wódz Pisiaków postawił na „dobrą zmianę”. Sam, na wszelki wypadek, nie zaangażował się oficjalnie. Autorska ekipa JE Prezesa zaczęła z przytupem.

          Ludzie zwykli zastanawiają się, czy to się aby nie rozpieprzy? Ludzie myślący nie deliberują „czy”, lecz „kiedy” to się stanie. Tak, tak, tak. Historię warto niekiedy weryfikować rozumem. Po raz milionowy powtarzam, żeby skończyć z dominacją służb specjalnych komplikujących nasze życie. Trzeba je zreformować porządnie.

                                                   ***

To koniec opowieści. Pamiętacie? Umilkli wszyscy i ust nie śmieli otwierać, więc i ja będę musiał zamilknąć. Czym zakończę? Apelem do PT Czytelników: Kto po przeczytaniu Kanalii… zażąda dodatkowych wyjaśnień, zrobi mi zaszczyt, kto zaś nie powie nic – przyjemność.

          No to koniec. No to kropka. No to, bez wielokropka. Siadam, aby przygotować dwie następne pozycje:

Tajne sejfy B. Bieruta i J. Bermana oraz Heros mórz i oceanów. Nie-boska komedia towarzysza Leonida Teligi