Miesięczne archiwum: sierpień 2013

WAŁĘSA, JURCZYK, WALENTYNOWICZ, KOŚCIÓŁ, POROZUMIENIA SIERPNIOWE

Nie będę ukrywał, w latach osiemdziesiątych, a może i wcześniej, bardzo nieładnie zachowywałem się w stosunku do socraju. Robiłem to i owo, ale raczej owo. Część tego opisałem w 65 książkach. Teraz jedynie przytaczam jedną z licznych rozmów z Anią Walentyczowicz, kobietą, którą bardzo ceniłem, ale z którą w wielu sprawach, dotyczących głównie Lecha Wałęsy i działań służb specjalnych, ostro polemizowałem. Dziś taki obrazek ze spotkania na Ursynowie.

W latach 90 spotykaliśmy się często. Przeważnie u mnie na Ursynowie, gdzie wówczas mieszkałem. A. Walentynowicz. Była bardzo bezpośrednia. Toteż i tym razem, bez wstępnych uprzejmości, z rozbrajającą prostotą i dziecinną ufnością, wyłożyła swoją teorię na temat roli Wałęsy w czasie rewolty 1970 r. i o dekadę późniejszych wydarzeń. Było to diametralnie różne od tego, co sądziłem o eks-prezydencie. Zresztą nie widziałem początku strajku. Do Trójmiasta przybyłem nieco później, ze Szczecina, w którym stanąłem na dłuższy popas i który znałem znacznie lepiej. W obu miastach miałem kolegów, przeważnie zwiadowców WOP ale i także działaczy opozycji. Znałem także późniejszych komendantów WUSW. W Szczecinie gen. Jarosława Wernikowskiego i gen. Jerzego Andrzejewskiego w Gdańsku. O ile jednak ceniłem Wernikowskiego to z Andrzejewskim żyłem na wojennej stopie. Pamiętam pierwsze spotkanie. Przekazałem generałowi pozdrowienia od płk. Majewskiego, który wiedząc, że wybieram się do Trójmiasta o to prosił. Obaj oficerowie, jeszcze w czasach, gdy byli funkcjonariuszami BP realizowali różne “akcje dochodowe”. Komendant popatrzył na mnie jak wąż na mysz. Wymieniliśmy jakieś zdawkowe nieuprzejmości. Miało to ten skutek, że przy następnych wizytach w WUSW napotykałem na trudności w otrzymywaniu materiałów dotyczących spraw, o których chciałem pisać. Odniosłem wrażenie, że kindersztuba Andrzejewskiego w porównaniu z Wernikowskim ma się tak jak esprit podwórkowego grajka do Krzysztofa Pendereckiego.

            Z pobieżnych obserwacji wynikało, że od początku rewolty dochodziło do niesnasek między Gdańskiem i Szczecinem. Szczecinianie czuli się młodszymi braćmi Trójmiasta. Gdańszczanie nie mogli wybaczyć szczecinianom, że ci ubiegli ich o dzień w podpisaniu porozumienia z rządem. Wałęsa się pieklił. Mówił: To świństwo. Jak się mówiło, że solidarnie, to powinno być solidarnie do końca. Były i ostrzejsze głosy. Ktoś komentował, że postępek szczecinian to: Nóż w plecy “Solidarności”.  Wyraźnie rysowała się, podsycana przez specsłużby, wojna Trójmiasta ze Szczecinem. Stawiano, że Gdańsk to był Wałęsa i tylko Wałęsa, a Szczecin to Jurczyk i nikt inny. Obaj aktywiści starali się sprawiać wrażenie, że są jak papieże w Kościele, taka świętość od nich biła (w latach 1378 – 1408 w Watykanie i w Avignon Kościołem władała dwójka papieży). W końcu masy, media i specsłużby opowiedziały się za Wałęsą. Jurczyk został zmarginalizowany. A wówczas w Gdańsku zamustrowałem się w Kaszubskiej Brygadzie WOP. Chciałem zobaczyć czy strajki wpływają na sposób pełnienia służby przez WOP. Wopiści mieli dobre kontakty w portach i stoczniach. Nie miałem problemu z poruszaniem się. Był to swoisty teatr strajkowy, dell’arte codzienności. Widziałem pisarzy i kwiat reporterów polskich próbujących “dać świadectwo prawdzie”. Oprócz Kozickiego nie znałem ich osobiście. Czytywałem ich reportaże, aby się czegoś nauczyć od mistrzów. Była tam Małgorzata Szejnert, byli Ryszard Kapuściński, Wojciech Giełżyński, Ernest Skalski, Mariusz Ziomecki i inni. Później przyjechał Andrzej Wajda, aby kręcić. Dziełem reporterów była pasjonująca (na ówczesne czasy) książka Osiemnaście długich dni (wydana w serii Ekspres Reporterów, KAW 1980). W Gdańsku bawiłem krótko. Szybko odwołano mnie do Warszawy i zabroniono pisać cokolwiek na temat strajku. Dopiero później gen. Jura zmienił zdanie (szerzej na ten temat piszę w Tajnej historii mojego życia). A teraz, na Ursynowie siedziałem z bohaterką tamtych wydarzeń: – Pani Aniu, nienawidzi pani Wałesy! Dlaczego? Nienawiść rozgrzewa serce, ale mrozi umysł. Nie otrzymałem odpowiedzi, ale i tak zapowiadała się pasjonująca konfrontacja tego, co wiedziałem z relacją jednej z najaktywniejszych uczestniczek wydarzeń lat 80. Zapytałem o niesnaski między Wałęsą i Jurczykiem. Wiedziałem, z czyjej inspiracji szczecinianin mógł, w rozmowie z autorami książki Szczecin. Grudzień, sierpień, grudzień Małgorzatą Szejnert i Tomaszem Zalewskim, oskarżyć Wałęsę o zdradę. Oto zapis reporterów: Wałęsa zdradza interesy klasy robotniczej! – Jurczyk podnosi głos, prawie krzyczy. – Jak tak dalej pójdzie, ta polityka ustępstw, zaprosimy w końcu ich dwóch, Wałęsę i Wądołowskiego (uczestnik wydarzeń z 1970 r. w Szczecinie i rewolty lat 80., wiceprzewodniczący regionu i komisji krajowej “S”), do nas do stoczni – niech się tłumaczą przed załogami!  Pani Ania nie chciała na ten temat rozmawiać. Zwekslowała rozmowę na Wałęsę. Oskarżała go o zdradę, która niczym zadra tkwiła w jej duszy. Jak każdy zarozumialec, coś tam bełkotałem. Tłumaczyłem, że oskarżenia niesłuszne bolą najbardziej. Powoływałem się na psychikę ludzi będących w strajkowym stresie przekonywałem, że każdy może różnie widzieć te same wydarzenia, różnie je oceniać, rozmaicie interpretować. Psychologia opisuje takie zjawiska. Na podparcie tych słów wyciągnąłem kserokopię dedykacji Wałęsy dla Gierka (na książce Droga nadziei) i przeczytałem: Co do Pańskiej sugestii i zaprzeczenia, że byłem człowiekiem Kowalczyka (SB) oświadczam panu i zrobię to publicznie jak będzie trzeba, iż nigdy nie byłem i nigdy na nikogo nie donosiłem do SB. Prawdą natomiast jest iż po pamiętnym “pomożecie”, którego ja byłem współautorem, kilkakrotnie przeprowadzano ze mną przesłuchania w komisariacie i wiele ze mnie wyciągnięto, ale tylko w kontekście politycznym a nie donosicielskim (…).  W sierpniu 1980 r. ludzie Kowalczyka próbowali wydostać mnie ze stoczni pod pretekstem ważnych rozmów z Panem. Ja się zgodziłem. Oni Panu zameldowali myśląc iż uda im się mnie zastraszyć lub szantażować (tak przypuszczam). Natomiast ja po paru dniach zwłoki wzmacniając strajk, wyprosiłem tych panów ze stoczni. Tak to nie po raz pierwszy i myślę że nie ostatni rozegrałem partię pokiera. (tak w oryginale – H.P.).  

            Walentynowicz szybko sprowadziła mnie na ziemię. – Panie Henryku! Albo prawda, albo psychologizowanie – powiedziała. – Widzi pan, strajk sierpniowy to była dla nas najpoważniejsza w życiu sprawa. Myśmy już wówczas powiedzieli sobie: jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie my, to kto? Nikt inny tego zrobić nie może. A nie można tego nie zrobić. Tyle razy już zaczynano. My również. W 1970 r. też zaczynaliśmy. Biliśmy się jak powstańcy Spartakusa. Przegrywaliśmy jak zawsze. Okłamywano nas stale. Obiecywano złote góry. My opłakiwaliśmy zabitych. Władze urządzały fety. Tym razem powiedzieliśmy – dość tego! Jeśli tego nie zrobimy, to będzie wielkie świństwo. A “Bolek” chciał zakończyć strajk po uzyskaniu od dyrekcji zapewnienia, że sytuacja się poprawi, że uzyskamy podwyżkę płac, że przyjmą mnie i jego do pracy, że w zakładzie powstaną związki zawodowe na starych, ale poprawionych zasadach. Wałęsa w gruncie rzeczy jest leniwy. A lenie zawsze wolą zwalić robotę na kogoś innego. Tak było i tym razem. Władze stoczni chciały poprzestać na obiecankach. No to my z Aliną powiedziałyśmy “Bolkowi”: Stop, kolego! Chcemy czegoś więcej. OK? I w te pędy pobiegłyśmy na bramę. Udało nam się zatrzymać wychodzących robotników. Ale część już wyszła. I Wałęsa, o dziwo! zrozumiał o co chodzi.

            Nie mogłem zaprzeczyć słowom pani Ani. Znałem te opowieści. Sprawdziłem je. Jako żywo przypominały mi panią Sułowską z pamiętnika Paska, która nawymyślała niegdyś królowi Janowi Kazimierzowi zmuszając go do zmiany decyzji. Teraz bełkotałem o dalekowzroczności Wodza. Mówiłem, że w 1980 r., w którym nareszcie uśmiechnęło się do Polaków szczęście i świat odwrócił się do nas dobrą stroną, liczyło się doświadczenie. I Wałęsa doświadczenie miał.  Bo tak w życiu jest, że dziewczyna będzie zawsze pamiętała pierwszego chłopca, rzeźnik pierwszą zaszlachtowaną świnię, agent pierwszego zdradzonego przyjaciela, a rewolucjonista  pierwszą przegraną rewoltę. Nie można wykluczyć, że Wałęsa w sierpniu miał przed oczami grudzień ’70 i stąd powściągliwe kunktatorstwo. Dopiero niedawno Wałęsa, w rozmowie z Magdaleną Rigamonti (Newsweek, 21-27. 11. 2011 r.) wyjaśnił: Niebiosa mi pomagały. Podejmowałem jakąś decyzję i okazywała się fenomenalna. Na przykład o przerwie w strajku. Bo przecież w tym pierwszym komitecie byli ludzie podstawieni, nasłani. Nie panowałem nad nimi. Kiedy po dwóch dniach poddaliśmy strajk, to ci podstawieni pouciekali. I wtedy dobrałem swoich ludzi, m.in. Walentynowicz, Gwiazdów, i dzięki temu mogłem dalej prowadzić walkę. Kto chce, niech wierzy, ja nie potrafię się do tego passusu ustosunkować. Nie wiem, ile prawdy musi pozostać, a ile należy ściąć, aby opowieść była do przyjęcia. Trudno rozeznać, kiedy Wałęsę ogarnął wieczny niepokój samouwielbienia (teraz ma do Wajdy pretensję, że to zasygnalizował w filmie o nim). Wszystko wskazuje, że stało się to wówczas, gdy Wódz, który jeszcze nie wiedział, że jest wodzem przełamał się pod wpływem Pińkowskiej oraz Walentynowicz i odwołał odwołanie strajku postanawiając walczyć o wszystko.    

            Walentynowicz kontynuowała: – Ciągle nas prowokowano. Pamiętam takiego kadrowca. Agenta bezpieki, jak nic. On przemawiał na strajku. Kajał się. Był w tym obrzydliwy. Nie wytrzymałam. Wskoczyłam na platformę i powiedziałam, że ten skurwysyn wyrzucił mnie z pracy, gnębił nas całe lata. Musiałam go potem bronić, aby go ludzie nie rozszarpali. I jeszcze jedno. Wałęsa bardzo często znikał nam z oczu. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Pomyśleliśmy tak: jeżeli nie ma go z nami, a robiliśmy przecież coś dobrego, to może jest gdzie indziej i robi coś złego. Nas, wiedzących, co chcemy, było na początku mało. Byłam ja i Alina. Był Gwiazda. Najlepiej przygotowany do tego, co zamierzamy zrobić. Był B. Lis, K. Wyszkowski, B. Borusewicz, L. Kaczyński i ten okropny dyletant Wałęsa. Straszliwie sprytny. Wyczuwający nastroje tłumu. Potrafiący na poczekaniu, w zależności od sytuacji, zmienić zdanie. Nie tracił kontaktu z ludźmi. Miał jakiś szatański instynkt rasowego populisty. Tłum mu wierzył. Szedł za nim. A nie za znacznie mądrzejszym, lepiej przygotowanym, mającym dużą wiedzę Gwiazdą.

– Tak, jeżeli chodzi o radykalizm, zaciekłość, ekstremizm Wałęsa przy Gwieździe był niczym księgowy przy Alu Capone – przyznałem. Moja rozmówczyni była w transie, ciągnęła: – Wałęsa  podczas głosowania  potrafił mierzyć czas trwania oklasków dla niego i jego konkurentów. Z takim typem Gwiazda nie miał szans. Tak zaczął się Sierpień ‚ 80. Na początku o mało nie storpedowany przez “Bolka”. Wałęsa uważał, że możemy się obejść bez pomocy innych. Bez pomocy świata. Jemu wystarczą doradcy. Mylił się bardzo. Chciał nam narzucić swoją wolę. Było coś dziwnego w jego postępowaniu. Wierząc w swoją szczęśliwą gwiazdę i kontakty, o których nic konkretnego nie wiedzieliśmy, ale się ich domyślaliśmy, dążył do arbitralnych rozstrzygnięć wedle swego widzimisię. Myśmy dążyli do rozszerzenia skali konfliktu. On do jego zwężania. Myśmy chcieli wciągnąć świat do naszej walki. On przekonywał, że to jest niepotrzebne. I tu mylił się jeszcze bardziej. Naszą szansą było rozchwianie świata w taki sposób, aby świat wsparł naszą walkę, aby nam pomógł. Wierzyliśmy, że nam się to uda. Przecież gdybyśmy byli osamotnieni, wcześniej czy później komuna by nas zdusiła.

            Walentynowicz mnie nie przekonała. Zbulwersowałem się też stosunkiem “Sumienia Solidarności“ do KOR-u. Wedle mnie był to stosunek bardzo wrogi. Podejrzewałem nawet wpływ ks. Jankowskiego, który uważał, że KOR to Żydzi, a Żydzi to wszystko zło, o czym świadczą Protokoły Mędrców Syjonu. Zdziwiłem się, że Danuta Wałęsowa inaczej ocenia działalność Walentynowicz, pisząc: Uważam, że pani Ania  była narzędziem w rękach części, jeśli można tak określić, grupy warszawskiej. Po strajku u niej w domu mieszkał Kuroń. Odbywały się tam poufne narady tej grupy. Ona potrzebowała autorytetu, więc go znalazła. Strajk wybuchł oczywiście z powodu zwolnienia pani Ani z pracy w stoczni. Ale strajk jej nie wyniósł. Wyniósł Wałęsę. Oni, wystawiając panią Anię przeciwko mojemu mężowi, potraktowali ją instrumentalnie. A ona poczuła, że jednak coś może, ma jakiś wpływ. Wydaje się, że w ten sposób zrobili jej krzywdę. Można zadać pytanie, gdzie byłby dzisiaj Wałęsa, gdyby nie “grupa warszawska”? Czy bez intelektualistów, mających w większości rodowód z KOR-u, możliwe byłoby powstanie “Solidarności”? No tak, był jeszcze Kościół! Ale czy Kościół był w stanie zbudować Wolne Związki Zawodowe?  W przymierzu z Kościołem można było, co najwyżej zbudować sodalicję mariańską. Kościół nie mógł organizować strajków, manifestacji, wznosić barykad. Mógł te działania jedynie popierać. I Kościół to robił.

            A wówczas, mówiłem pani Ani: przestudiowałem może tysiąc, może dwa tysiące różnych dokumentów służb specjalnych i partyjnych. W żadnym z nich nie znalazłem śladów, że Wałęsa uległ namowom władz i sprzeniewierzył się ideom “S”. Jeżeli pani nie wierzy mnie, to może uwierzy pani przedstawicielom Kościoła. Mam tu 40 tajnych dokumentów zawierających relacje z posiedzeń Komisji Wspólnej przedstawicieli rządu i Episkopatu. I co z nich wynika? Oto sprawa Wałęsy była omawiana aż 44 razy. Każdorazowo wysocy przedstawiciele Kościoła wstawiali się właśnie za Wałęsą, a nie za innymi przedstawicielami opozycji. Po razie, ale na marginesie istotnych spraw, wymieniono nazwiska Bujaka i Frasyniuka i raz Jurczyka w kontekście jego przemówienia (sierpień 1980 r.), w którym oświadczył on: …że ma zapewnienie Kościoła, że nie będzie interwencji radzieckiej  Zniesmaczyło to władze straszące naród Układem Warszawskim. Moje słowa ściekały po pani Ani jak woda po kaczce.

 

PS

Więcej na ten temat w: Wałęsa i…Kryptonim „Bolek”. Operacja tajnych służb MON i MSW. cbwydawnictwo@home.pl

WAŁĘSA I STRAJKI

Tylko mam jedną prośbę: uszanuj naszą inteligencję i nie mów, że chciałeś o nim napisać prawdę.

                                                           Janusz Głowacki

 

Na początku był wielki gniew. Wprawdzie z telewizora błyskało, że sytuacja jest dobra ale nie beznadziejna, bo krowy były tłuste, a wieprze zadowolone, tylko ludzie, nie wiedzieć dlaczego, świń nie utożsamiali z trzodą chlewną, a z komitetami partyjnymi i z SB. 14 sierpnia 1980  r. Wałęsa stanął przed murem, który  ludzie bez powodzenia usiłowali przebić głową. Wałęsa go przeskoczył!!! Zaraz po tym ucichł klangor żurawi stoczniowych a rozległy się okrzyki wzywające do rewolty. W ślad za tym zabulgotało Trójmiasto. Potem zafurkotał cały Peerel. Pomyślałem, że natężonego ambicją znanego prowodyra Wałęsę, wraz z gronem doradców, którzy wprowadzali robotników w sposób zwykły w świat niezwykły, czeka trudne zadanie. Trzeba przekonać masy, że warto się bić. Bo może nie skończy się to tak, jak w czerwcu i październiku 1956 r., w marcu 1968 r., w grudniu 1970 r., w czerwcu 1976 r.? Wychowany na Polakach-doprzodowych myślałem, że zobaczę sukces Polaków-zwyklaków, tak jak własne uszy bez zwierciadła. Ciekaw byłem, czy robotnicy, wsparci inteligencją, którą można utożsamiać z dawną szlachtą, poradzą sobie lepiej. Nie wiem czy doradcy cytowali Wałęsie słowa Zygmunta Krasińskiego: Jeden tylko, jeden cud: / Z szlachtą polską polski lud, / Jak dwa chóry – jednio pienie!  Wiem, że Krzysztof Pomian pisał: “Solidarność” nie mogłaby się pojawić, osiągnąć swych celów, ani zaspokoić oczekiwań, jakie się w niej pokłada, bez udziału inteligencji.

            W powojniu połączenie “roboli” z jajogłowymi było nowością w awanturach z władzą. Do tej pory obie klasy walczyły oddzielnie. Robotnicy pięściami, intelektualiści – rozumem. Nie chcę powielać odpowiedzi. Ktoś powiedział, że autor powinien być głupszy od swoich książek. Dlatego redaguję komunikaty. Chciałem, aby dokumenty i cytaty były prawdziwe a opinie i komentarze wolne. Przypuszczałem, że doradcy będą musieli przekonać masy, jak przejść od kościoła komunizmu do kościoła kapitalistycznego. Gdyby w sierpniu 1980 r. doradcy powiedzieli ludziom prawdę, w jaki sposób zamierzają ich urządzić, nikt by za nimi nie poszedł. Musieli łgać. Można to było osiągnąć tylko w jeden sposób. Trzeba było, aby ludzie uwierzyli, że mają do czynienia z wybitnym przywódcą, z kimś na kształt Boga, który ich poprowadzi do ziemi obiecanej. Należało takiego kandydata znaleźć. I choć aspirowało wielu wybrano Wałęsę, bo jak twierdziło pospólstwo – Wałęsa miał w sobie to coś, co umysł ludzki rozjaśnia i do klękania skłania. Działał jak hipnotyzer. Przerabiał człowieka w medium. Boskość Wałęsy miała się dokonywać poprzez opanowanie tłumów. Tak jak boskość Castro, Kim Ir Sena, a nawet Lenina. Udało się. To doradcy, media i służby specjalne są temu winne. Wciągając do zabawy krajowe i zagraniczne ośrodki propagandowe, sprawili, iż masy myślały, że:

            Lech Wałęsa to osoba niebywale sympatyczna

            Lech Wałęsa to osoba nieprzeciętnie inteligentna

            Lech Wałęsa to osoba niezwykle utalentowana

            Lech Wałęsa to osoba niespotykanie miła

            Lech Wałęsa to osoba prawdziwie szczera

            Lech Wałęsa to osoba wyjątkowo błyskotliwa

            Lech Wałęsa to osoba bardzo przyjacielska

            Lech Wałęsa to osoba zniewalająco urodziwa

            Lech Wałęsa to osoba całkowicie bezinteresowna

            Lech Wałęsa to osoba niesłychanie dowcipna

            Lech Wałęsa to osoba nad wyraz skromna

            Lech Wałęsa to osoba dająca się lubić

            Lech Wałęsa to osoba zdolna poprowadzić do zwycięstwa.

            Żaden z tych sloganów nie był prawdziwy – z wyjątkiem ostatniego. Ale ludzie uwierzyli. Okazało, że masy wierzą nie w to, co widzą, a w to, w co chcą wierzyć. Nie wiem, jak to się stało. Czasem nie można powiedzieć prosto, o co chodzi, w ogóle nie można tego wyrazić w zdaniach mających sens logiczny. Wydawało mi się, że Wałęsa, który przez całe życie, aż do sierpnia 1980 r., rzucał kamienie z upoważnienia, choć raz chciałby coś zrobić bez pozwolenia. I zrobił, i mówił: Nie wiem, czy jestem przywódcą, ale gdy tłum milczy, rozumiem, co chciałby powiedzieć, i sam to mówię. A z okazji trzydziestej rocznicy Sierpnia ’80 skromnie zauważył: …ja tylko walczyłem o możliwości. Wywalczyłem ją i przekazałem narodowi to zwycięstwo. Ja mogłem być jeszcze lepszy niż Castro, Kim Ir Sen czy nawet Lenin. Ja to potrafię, mogłem wodzem być. Przyznaję, III RP bez Wałęsy byłaby tylko olbrzymią dziurą w przestrzeni, jak staw Moneta pozbawiony lilii.

***     

            Był środek lata. Gniew narastał u Wałęsy i u innych. W połowie sierpnia 1980 r. w Stoczni im. Lenina w Gdańsku wybuchła “Solidarność” obiecująca ludziom promienną przyszłość. Było jak u Lenina: Rządzący zdawali sobie sprawę, że nie dadzą rady rządzić starymi metodami, a rządzeni nie chcieli już dopuścić, by rządzono nimi feudalnymi sposobami. To zachwiało zdrowiem psychicznym mieszkańców Peerelu. Szybko okazało się, że 10 milionów Polaków choruje na wolność. Umyśliłem, aby sprawdzić, czy marzenia o wolności mają szansę powodzenia. Był to zamiar bardziej zgubny niż promieniowanie radioaktywne po wybuchu w elektrowni atomowej w Czernobylu. Miejsce wybrano właściwie. Trójmiasto było dobre do rozpoczęcia zbiorowego samobójstwa. Robole, jak ich nazywała elita partii robotniczej, ruszyli na skostniałe łby nomenklatury. Przewodził Wałęsa. Był przysłowiową złotą rączką. Mówiono, że potrafi zrobić wszystko, od piramidy do piramidonu. Teraz próbował strajku. Sprawiał wrażenie rozgwieżdżonego, rozświetlonego, niesionego entuzjazmem mas, ale równocześnie wsobnego, rozgubionego. Jednak w jego oczach była pasja. Rodzaj obłędu. Od zarania strajku budził gwałtowne namiętności.

Lgnęły do niego kobiety. Panny i mężatki chciały go zagospodarować. Noszony na ramionach robotników sprawiał wrażenie, że lewituje. Ale jednocześnie rozniecał zawiść aktywistów, że to nie oni są noszeni. Jego głos był tak silny, że docierał do najodleglejszych zakątków. Przekonywał, że w Peerelu jest za dużo niedopasowania do ludzkich potrzeb. Zgarniał niedopasowanych do socraju i zespalał “Solidarność”. Walka i życie szło z nim razem. Chwilami było tym samym. Partia zawyła i zaczynała truchleć. Na obradach Biura Politycznego KC PZPR (26 sierpnia 1980 r.) I sekretarz Gierek powiedział: Stoczniowcy kiedyś będą się wstydzić, że dali się nabrać szubrawcom politycznym (chodziło o doradców Wałęsy – H.P.). Wtórował mu gen. bryg. prof. Jabłoński (przewodniczący Rady Państwa): …trzeba ich obnażać, nawet zrobić wywiad z tym łajdakiem Wałęsą.

              “Łajdaka” znałem z wydarzeń grudnia 1970 r., opowieści zwiadowców z Trójmiasta i Pożogi oraz z dokumentów. Obserwując jego publiczne wystąpienia, bałem się, że frenetyczny tłum wtargnie na platformę, z której często przemawiał i schrupie go razem z kościami. Wałęsa potrzebował mas tak jak wieloryb potrzebuje oceanu. Nie cierpiał samotności. Kochał tłumy. Uważał, że samemu to się można ogolić. Własne oracje nakręcały go bardziej niż skrzynka piwa, flaszka wódki lub hoża cycatka. W jego oczach czaił się spryt i chłodne wyrachowanie. Tak mógłby wyglądać bies przebrany w skórę stoczniowca. Spoglądał na tłum z góry, z dystansem i spokojem niczym tybetański lama, kapłan woodu lub sekretarz z trybuny pierwszomajowej.

                                                           ***

Leszek Kołakowski powiedział kiedyś, że wielki człowiek to taki, który nikogo innego nie przypomina. Wszedłem akurat do księgarni. Na półce zobaczyłem Finnegans Wake Jamesa Joyce’a. To w sam raz dla prostego grafomana piszącego o Lechu Wałęsie – pomyślałem i zacytowałem: …toż e on jest a nikt on inny tym który w ostrachtecznosci będzie odpunchwiedzialny za hubhubpowiedziany czas ten w Edenborough.

            Telle lege! Weź i czytaj. Zrozumieliście wszystko? No to zrozumiecie i Wałęsę. On naprawdę nikogo nie przypomina. Jest niepowtarzalny… A że wszystko skończyło się tak jak skończyło, czyli strzałami no społeczeństwa to inna sprawa.

Post fatum:

W porywie patriotycznym, niektórzy ludzie oskarżają Wałęsę o wszystko to, co najgorsze. W patriotycznym porywie chcą rozstrzelać jego imię, jego cienie, pamięć o nim…

Uf! Patriotyzm rodzi czasem potwory.

            Więcej na ten temat w: Wałęsa i… Kryptonim „Bolek”. Operacje tajnych służb MON i MSW oraz Strzały do Jana Pawła II i narodu.  Wydawnictwo CB, Warszawa 2012 i 2013.

 

P.S.

Piszecie mi: ”Piecuch! Wiesz więcej niż napisałeś!”

Może macie rację. Może wolicie czytać autorów, którzy wiedzą mniej niż napisali. Może was to zadawala?… Bo, mnie śmieszą elukubracje np. profesorów Jerzego Wiatra i Andrzeja Romanowskiego próbujących oszałamiać społeczeństwo operacją „Karkonosze”, w której jakoby zaplanowano podział Polski na trzy strefy okupacyjne („GW” 6-7 lipca 2013). Jako zwolennik tezy Oskara Wilde’a twierdzącego, ze można uwierzyć w to, co niemożliwe, ale nie da się uwierzyć w to, co nieprawdopodobne, powiem tak, i napiszę to wielkimi literami, bo obaj profesorowie są głusi na znane fakty:

OPERACJA „KARKONOSZE” BYŁA TYPOWYM MYŚLENIEM ŻYCZENIOWYM CZECHOSŁOWACKICH GENERAŁÓW, CHYBA NAJGŁUPSZYCH W CAŁYCH DEMOLUDACH. NIGDY NIE WESZŁA W FAZĘ PRZYGOTOWAŃ Z WOJSKAMI. NIE BYŁA NAWET ZLECONA DO SZCZEGÓŁOWEGO OPRACOWANIA OPERACYJNEGO.

 

 

POWSTANIE WARSZAWSKIE

Kilka uwag na marginesie

 

Udajemy, że Polacy-zwyklacy byli zawsze w porządku. Nie jest to nieprawda, bo często nie zdajemy sobie sprawy, że mieszkamy w kraju, którego 1/3 powierzchni to tereny przez stulecia należące do innego państwa; że druga wojna pozbawiła nas nie tylko wielokulturowości, ale także złudzeń jak wspaniałym narodem jesteśmy; że komunizm usiłował nam zabrać duszę, co na szczęście się nie udało, m.in. dzięki Kościołowi, ale… Zadziwia brak krytycyzmu, zadziwia hołdowanie klęskom narodowym.

Jedną z najbardziej czczonych rocznic jest rocznica związana z Powstaniem Warszawskim. Uważam, że między składaniem hołdu poległym a gloryfikowaniem ludzi, którzy doprowadzili do tragedii mieszkańców Warszawy i zagłady miasta powinna być istotna różnica.

Walczącym Gloria victis. Przywódcom – gest Kozakiewicza!!!

Czas zdemaskować część narodowych mitów. Władysław Bartoszewski mówi w “Die Wellt”, że w czasie okupacji niemieckiej: Jeśli ktoś się bał, to nie Niemców. Gdy niemiecki oficer zobaczył mnie na ulicy i nie miał rozkazu aresztowania, nie musiałem się go obawiać. Ale gdy sąsiad Polak zauważył, że kupiłem więcej chleba niż normalnie, wtedy musiałem się bać.  Zaś Cezary Michalski przypomina, że w czasie Powstania Warszawskiego niektórzy cywile bardziej się bali akowców niż Niemców.

Nasza nowożytna, zorganizowana państwowość powstała na początku XVI wieku. Mieliśmy wówczas sukcesy. Jednak szlachecki system republiko-monarchiczny zaczął się rozpadać zanim państwo okrzepło. To doprowadziło do zaborów. Pomysł roznegliżowania Rzeczypospolitej nie wylągł się w głowach wrogich władców. Pomysł rozbiorów powstał w głowach les philosophes, od których ideę kupili monarchowie.

Od tego czasu zajmowaliśmy się cierpiętnictwem, kłótniami i wzniecaniem przegranych powstań. Nasza wspólnota narodowa jest odświętna, żałobna, cmentarna. Datowana od porażki do porażki. A ród ludzki nie ceni porażki. Przegrane wyzwalają popędy sadystyczne. Powstanie kościuszkowskie (1794) przyczyniło się do likwidacji państwa w III rozbiorze, ale generała Kościuszkę awansowaliśmy do rangi bohatera narodowego, a konfederata (1792) generała Henryka Dąbrowskiego wpakowaliśmy do Mazurka Dąbrowskiego. Powstanie listopadowe (1830-1831) doprowadziło do zniknięcia półautonomicznej namiastki Polski. Powstanie styczniowe (1863-1864) skończyło się rusyfikacją i likwidacją ostatnich polskich instytucji, a wybuchło z powodu zagrożenia dla konspiratorów. Powstanie Warszawskie (1944), zwane największą bitwą II wojny światowej, spowodowało całkowite zniszczenie miasta i przyniosło prawie 200 tysięcy ofiar.

Pasjonując się zabobonami zapominamy, że mit polityczny jest afabulacją, deformacją lub interpretacją, obiektywnie podważalnej, rzeczywistości. Ale jako opowieść legendarna pełni funkcję wyjaśniającą, dostarczając kluczy do zrozumienia teraźniejszości, tworząc siatkę podporządkowując niepokojący chaos faktów i wydarzeń. A mitów ci u nas dostatek. Bo: wojny tureckie, kozackie i szwedzkie (Trylogia). Konfederacja Barska, Kościuszko i Legiony, Listopad i Styczeń, sybiracy i wygnańcy. Pierwsze odzyskanie niepodległości, ale zaraz Wrzesień, “nóż w plecy” i Katyń, Monte Cassino, obozy, Gułag i rozstrzeliwania (literatura martyrologiczna). Potem polskie miesiące: Czerwiec i Październik, Sierpień i Grudzień, drugie odzyskanie niepodległości…

Jeżeli chodzi o mity, nasz charakter jest niczym sztorm wokół przylądka Horn. Wszystko błyskawicznie ulega zbrązowieniu, zmarmurzeniu. Emocjonalny ładunek matecznika archetypów czasami budzi niepokój. Może eksplodować w rękach demagogów sprowadzając nieszczęścia.

Żaden inny naród nie miał tylu nieudanych powstań i klęsk. Ciągle odwołujemy się do martyrologii. Hołdujemy Conradowskim fanaberiom, że trzeba być wiernym przegranej sprawie. Mając do wyboru Lalkę albo Trylogię wybieramy Sienkiewicza. Nie uznając pozytywnego bilansu ostatniego dwudziestolecia przekonujemy, że historia odnotowuje przypadki, kiedy rzeczywistymi zwycięzcami są pokonani. Zawołanie Gloria victis – chwała zwyciężonym, dobre na dzień zaduszny lub wszystkich świętych, nie pcha kraju w kierunku progresywności. Wrogowie nowoczesnego państwa tęsknią za lamentowaniem, krwawiącym sercem, desperacją, kwileniem, uskarżaniem się, odchodzeniem od zmysłów, spazmowaniem, kwękaniem, marudzeniem, biadaniem, jęczeniem. To orgia prostactwa. Indywidua, nadużywając niebezpiecznych narkotyków – alkoholu i chrześcijaństwa nie zdają sobie sprawy z własnej wulgarności, której szczytem jest to, że nie wstydzą się nazywać Prawdziwymi Polakami. Na takie dictum de omni et de nulle (twierdzenie o wszystkim i o niczym) może skutkować powiedzenia Przecława Smolika – Przywdziej kontusz, rycz “Polska”… i  urżnij się zdrowo.

Chęć przybliżenia raju na ziemi prowadzi do ustanowienia piekła. Pompowanie narodowego mistycyzmu – mówi Eustachy Rylski – jakąś tanią transcendencją bardzo bolesnej kraksy komunikacyjnej, wynikającej z kompleksów, frustracji, nonszalancji, braku wyobraźni, podwórkowej brawury i podręcznikowej wręcz niekompetencji, jest nonsensem. Jesteśmy narodem parafialnych megalomanów. Nasz naród do szczęścia nie potrzebuje sukcesów. Nasz naród do życia potrzebuje nieszczęścia. Tu pod klawisze ciśnie się wers Krasińskiego: Gdy narodu duch otruty – to dopiero ból bólów. Wiele mówiąc o Biblii nie uznajemy słów Księgi: I przekują swoje miecze na lemiesze (Iz. 2,4 i Mi 4,3).Wysyłamy za pożyczone pieniądze naszych zuchów do Afganistanu, gdzie tubylcy wcale nas nie chcą i spiorą nam tyłki, że hej! Już to czynią. Już pół setki naszych zuchów powróciło na ziemię ojców w trumnach.

            W sprawach historycznych uderza amnezja elit. Zakłamuje się historię. Nawet rozsądni politycy, ale także ludzie mądrzy, często sprawiają wrażenie ignorantów, dyletantów i niedouków. Ludzie nie zawsze chcą zrozumieć, iż im większą wagę narody przykładają do swoich dziejów, do narodu, traktując historię niczym fetysz, tym okrutniej się zachowują. Jest to toksyczne stanowisko. Tym bardziej, że na początku drugiej dekady XXI wieku nad światem zawisł miecz Damoklesa w postaci kryzysu. Wprawdzie może on (w sprzyjających warunkach) sprawić, że ukształtuje się naród europejski. Ale nie można też wykluczyć nieszczęścia – umacniania się państw narodowych, opartych na dzikim nacjonalizmie znajdującym silne oparcie w Kościele antysoborowym, bądź w islamie. Przekonują o tym dzieje Niemiec, Rosji, niektórych państw arabskich.

            Polak Wieczny Dureń – by użyć określenia Aleksandra Małachowskiego – węszący wszędzie działanie tajemniczych sił, łaszący się do kleru, wymachujący sztandarem narodowym z wypisanymi na nim hasłami: Bóg! Honor! Ojczyzna! wierzący w zabobony i ideologie czarnosecinną jest na najlepszej drodze do zbudowania z Kraju Pieroga i Zalewajki modelowego ciemnogrodu europejskiego. Mit Powstania Warszawskiego sprawił, że ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński wyasygnował duże środki, aby wybudować pomnik chwały narodu, którego nie załamała klęska – wspaniałe muzeum. Nie starczyło mu już wyobraźni, aby upamiętnić wydarzenia 1989 r., dzięki którym Polska wybiła się na niepodległość i jest dziś bezpieczna jak nigdy.

Przeczytajcie opis powstania widziany oczami zwykłych ludzi. Miasto waliło się na oczach jego mieszkańców jak zużyte dekoracje teatralne. Nie było dokąd uciekać. Znikąd nie było ratunku. Nie tak to miało być. Tego nie obiecywali wodzowie powstania. Przeczytajcie książkę Mirona Białoszewskiego. Przed wojną Warszawa liczyła 1 300 000 mieszkańców, przed powstaniem –900 000, apo powstaniu jedynie 150 000. Przyjrzyjmy się faktom. Powstanie, trwające od godziny 17.00 1 sierpnia 1944 r. do 2 października 1944 r., wywołane przez Komendę Główną AK, zaakceptowane przez Delegata Rządu, upoważnionego do podjęcia takiej decyzji przez rząd RP na uchodźstwie, nie osiągnęło celu. W tych warunkach nie mogło! Klęska była kolosalna (straty powstańców: 10 tys. zabitych, 7 tys. zaginionych, 5 tys. ciężko rannych, do niewoli poszło 16 tys.; zginęło 150-200 tys. osób cywilnych; zniszczono ok. 70 procent majątku miasta). Straty osobowe blisko dziesięciokrotnie przekraczają uszczerbki doznane przez ludność Polski spowodowane przez 45 lat komuny!

            Przeczytajcie tekst Wojciecha Worotyńkiego (Krytyka Polityczna nr, 29). Bo mało kto wie, że w momencie wybuchu walk byli wśród powstańców trzeźwi dowódcy, którzy widząc, że nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo postanowili zrezygnować z fabrykowania bohaterów a ratować siłę żywą. W sytuacji, gdy co dziesiąty powstaniec spośród tych, którzy w monecie godziny “W” przystąpili do akcji, miał broń długą, nie mówiąc o broni ciężkiej, której nie było wcale, nierealne było opanowanie 268 strategicznych celów (lotniska, mosty, budynki o znaczeniu militarnym itp.), a bez ich opanowania powstanie z góry przeznaczone było na zagładę. Nic więc dziwnego, że w kilka godzin po rozpoczęciu walk opuściło stolicę prawie czwarta część tych, którzy stawili się na zbiórkach przed godziną “W”. Opuszczano Żoliborz, Ochotę i Mokotów, ale także Wolę i Śródmieście. Powstanie na Pradze zakończyło się już 3 sierpnia. Jakże ironicznie brzmi rozkaz komendanta Okręgu Warszawskiego AK płk. Antoniego Chruściela “Montera” do komendanta głównego AK gen. Tadeusza Komorowskiego “Bora” z 3 sierpnia 1944 r., że: Zamierzam ożywić działania (…) zwłaszcza tam, gdzie są niemrawe. Każę wywiesić flagi narodowe, jako widomą oznakę, że dana dzielnica walczy.     

            Czapki z głów przed ludnością stolicy. Bo waleczność to piękna cecha. Ale ważniejszy jest rozum. I dlatego – bezpardonowy sąd dla organizatorów barbarzyńskiego dreszczowiska, niemającego odpowiednika w dziejach świata!!!

            Zbyt łatwo rozgrzeszamy się zrządzeniem losu. Mówimy: Los może wszystko! Robi, co chce! Spójrzmy, jak nasze skłonności do martyrologii, cierpiętnictwa, masochizmu i męczeństwa widzi Bohumil Hrabal: To właśnie jest interesujące u Polaków, że chociaż zawsze przegrywają, to jednak uważają się za zwycięzców, ponieważ przeklinają – i dlatego są wierzący – tego, kto ich pokonał; To Bóg musi zemścić się na nim za to, że przegrali wszystkie bitwy i wojny. Na tym polega piękno Chopina. Zresztą piękno to nie jest to słowo, to przecież padół łez. Chopin… Jak tylko zacznie grać, już chce się człowiekowi beczeć, i nawet te mazurki to coś takiego, że tańczy się przy nich mniej więcej tak, jak Nerudzie z tą śliczną panną, która skoczyła na chwilę do domu, bo umarła jej mamusia.

Czy takimi rezultatami można się szczycić?       Hanna Kral przekonuje, że świat polega na tym, że jedni ludzie chcą zabić drugich ludzi, a ci drudzy ludzie starają się nie być zabici. Ekipa kierująca Polskim Państwem Podziemnym musiała sobie zdawać sprawę z tego, że wywołując powstanie popiera de facto ludojadów – Stalina i Hitlera. Ci ludzie wiedzieli, jaki jest stosunek Stalina do Polski i Polaków. Było przecież po pakcie Mołotow – Ribbentrop. Nie było tajemnicą, że w czasie wielkiego terroru w Sowietach poddano eksterminacji 600-tysięczną grupę Polaków. Polacy ginęli czterdzieści razy częściej niż przedstawiciele innych narodów. Była to największa czystka etniczne międzywojnia. Decyzję o wybuchu powstania podjęto, gdy było już po Teheranie i różnych pociągnięciach generalissimusa, w tym po zerwaniu stosunków z rządem RP na uchodźstwie. W Sowietach działały już ZPP i Polskie Siły Zbrojne. A PKWN świadczył, że Sowieci, odrzucając plan ortodoksów z byłej KPP utworzenia z Polski 17-tej republiki radzieckiej mieli własny plan. Stalin wyrażał się tak jasno, że rozum przyzwoitych ludzi wzdragał się przed zrozumieniem jego słów.

Czy decyzja rządu RP na emigracji była rezultatem zaślepienia politycznego? A może spowodowana była działalnością agentów sowieckich, od których roiło się w Londynie? Można się zastanawiać, że skoro u nas martyrologia znaczy więcej niż filozofia, a zabobony więcej niż socjologia, to czy można mieć pretensje do polityków i wojskowych, że wysłali naród na rzeź a miasto skazali na zagładę? Dla polskich polityków w Londynie taka decyzja była prosta. Dla społeczeństwa tragiczna. Decydenci zawsze mogą powiedzieć: nigdzie nie jest powiedziane, że wszystko musi mieć szczęśliwe zakończenie. Nie zawsze jest tak, że dobrzy dostają to, na co zasłużyli, a źli zostają ukarani i wszystko toczy się w najlepszy możliwy sposób w najlepszym ze światów. Jeśli ktoś tak myśli, to ulega iluzji.

            Więcej na te tematy w Tajnej historii mojego życia…