Miesięczne archiwum: grudzień 2015

POLSKA BOMBA ATOMOWA

Człowiek pozbawiony złych nawyków może mieć gorsze

Mark Twain

Sporo rabanu medialnego narobiło doniesienie wiceministra MON Tomasza Szatkowskiego, że w ministerstwie obrony rozważane są konkretnie kroki  zmierzające do dostępie III RP do broni nuklearnej.

Różny domorośli eksperci wypowiadali się ta ten temat ocieniają bąknięcie  wiceministra jak najgorzej.  Jedynie Jacek Sasin, prominentny aparatczyk PIS, zawsze gotowy do poparcia czegoś głupiego, tym razem wykazał dość zdrowego rozsądku aby stwierdzić, że sprawa nie jest przecież nowa.

Już na początku lat 90. Polska planowała zakupić od Ukrainy jedną lub parę głowic nuklearnych. Gorącym zwolennikiem tego pomysłu był ówczesny  minister obrony narodowej Jan Parys, który przekonał prezydenta Wałęsę aby wyłożył milion dolarów na ten cel.

Sprawę majdrowały służby specjalne ostro zaprzyjaźnione ze służbami ukraińskimi. Wszystko było na dobrej drodze, bo bałagan na Ukrainie był sto razy większy niż w Polsce. Szybko doszło do obgadania najważniejszych spraw. Transakcja była jak najbardziej możliwa, ale spaliła na panewce.

O co poszło? Nie wiadomo. A Jak nie wiadomo, to chodzi oczywiście o pieniądze.

Ukraińcy zgodzili się na milion dolarów za głowice, ale zarządzali dodatkowo 300 tys. USD na łapówki  dla polityków,  generałów i celników zamieszanych w geszeft.

Wałęsa odmówił. Sprawa się ryła. Nie mieliśmy broni atomowej, ale mieliśmy wolną drogę do wstąpienia do NATO i Unii Europejskiej. Nie muszę dodawać, że gdyby transakcja się udała byłoby to niemożliwe.

Kto stał za sprawą tej kombinacji operacyjnej? Nie bardzo wiadomo. Wolno przypuszczać, że byli to peerelowscy generałowie którzy otoczyli L. Wałęsę ciaśniej niż sekretarki.  Generałom nie należy się dziwić. Musieli mieć zakarbowane w pamięci, że był w Peerelu czas  gdy Ludowe Wojsko Polskie mogło użyć 90 ładunków jądrowych realizując plan natarcia na Zachód w ramach naszego Nadmorskiego Kierunku Operacyjnego.

Mieliśmy przecież dwie Brygady Rakiet Operacyjno-Taktycznych (BROT w Bolesławcu i Orzyszu). Rakiety były zdolne do przenoszenia ładunków jądrowych. Nie mieliśmy natomiast samych głowi. Ale, głowice były w pobliżu. W Świętoszowie koło Bolesława stacjonował sowiecki pułk czołgów strzegący magazynów z głowicami nuklearnymi.  BROT w Orzyszu miał być zaopatrywany w głowice zmagazynowane w Kaliningradzie.

O operacji zaczepnej frontu nadmorskiego LWP pisałem w kontekście sprawy płk. R. Kuklińskiego w książce wydanej w tym roku  (As CIA i…. W kręgu donosów, mitów i faktów o Ryszardzie pułkowniku Kuklińskim).  Tu maleńki fragment tej książki z niewielkimi zmianami:

… Ciekawe jest, dlaczego R. Kukliński po uchyleniu wyroku śmierci i pełnej rehabilitacji (była w tym duża zasługa Leszka Millera i prokuratury naciągającej prawo polskie niczym gumę w prezerwatywie), w czasie odwiedzin Polski nie chciał się spotkać nie tylko z dawnymi kolegami ze Sztabu Generalnego WP, ale także z oficerami z żeglarskiego klubu „Atol”, którego był członkiem i z którymi jachtem „Legia” odbywał wiele rejsów po Bałtyku i Morzu Północnym. Byli to oficerowie: Mieczysław Dachowski, Stanisław Radaj, Edward Rogala, Wiesław Witkow, Włodzimierz Bauer. To była wytworna paczka pułkowników Sztabu Generalnego WP i wilków morskich.

To byli oficerowie purytańscy. Purytanin na purytaninie siedział. Bratali się jeno jako żeglarze. Dodatkowo misje wywiadowcze ułatwiały zbratanie.  Słuchali jedynie szefa Sztabu Generalnego WP,  ale przykład z karności brali od najwyższego wodza.  Najwyższy  słuchał jedynie Moskwy. Oni również  jego.  Gdy Breżniew rozkazał Jaruzelskiemu: „Skacz”, to generał  pytał: „Na kogo?” I W. Jaruzelski skakał bez wahania.  W 1970 r. skoczył tylko na społeczeństwo Wybrzeża, a w jedenaście lat później na cały naród.

***

W tych rejsach, w których Kukliński był najczęściej kapitanem i miał największą wiedzę operacyjną, rozpoznawano nasz kierunek strategiczny. Być może po 1990 r. pułkownik był już zbyt dumny i nie chciał zadawać się z dawnymi kolegami, którzy go znali nie tylko z działalności wywiadowczej ale i z wcześniejszych poczynań.

Szpieg był skłonny do zwierzeń tyko przed tymi, którzy go podziwiali. Tak się składało, że wśród jego popleczników nie było niegdysiejszych kolegów. Nie chciał z nimi rozmawiać, żeby jego poczucie dumy nie znalazło się w niebezpieczeństwie.

Wojna jądrowa to ryzyko przejścia ze stanu człowieczeństwa w stan aniołów: nic do stracenia, wszystko do zyskania…

Trasy rejsów wiodły przez Kanał Kiloński i Łabę do Hamburga, na Morze Północne, do Cuxhawen i Wilhelmshawen, portów holenderskich: Den Helder, Amsterdamu. Hagi i Rotterdamu. Był to przydzielony Polsce w ramach UW kierunek pomocniczy nazwany Planem operacji zaczepnej Frontu Nadmorskiego, zabezpieczający północne skrzydło głównych sił uderzeniowych Zjednoczonych Sił Zbrojnych UW na północnym i centralnym kierunku strategicznym.

Ta myśl S. Dalego przytoczone w tytule tego podrozdziału przyświecała oficerom Sztabu Generalnego WP, którzy opracowywali plany udziału LWP na wypadek wojny i którzy, w znakomitej większości, nawet bez upodlenia się boską obrazą znajdowali się w stanie chronicznego przyćmienia umysłu.

Wedle zatwierdzonego 28 stycznia 1965 r. (z niewielką modyfikacją przyjętą na początku 1970 r.) planu operacji zaczepnej Frontu Nadmorskiego kampania miała trwać sześć dni. Jej docelowa głębokość dochodziła do 510 km. Szerokość pasa natarcia wynosiła od 100 do 150-160 km. Średnie tempo natarcia określono na 85 km na dobę.

Głównym celem operacji było rozbicie, we współdziałaniu z 2. Armią Pancerną Frontu Północnego Armii Radzieckiej, nadmorskiego skrzydła wojsk NATO i zniszczenie 1. Korpusu Armijnego Bundeswehry, części sił zbrojnych Holandii, zgrupowania wojsk niemiecko-duńskich w rejonie Szlezwiku-Holsztynu i na terytorium Danii.

W wyniku tych działań przewidywano wyłączenie z wojny Danii i Holandii oraz stworzenie warunków do wyjścia sił Zjednoczonej Floty Bałtyckiej UW na Morze Północne.

W czasie operacji planowano użyć 91 ładunków jądrowych.

Zgodę na użycie ładunków jądrowych mógł wydać tylko dowódca frontu (w latach 80. był to gen. E. Molczyk), oczywiście w porozumieniu z dowództwem Zjednoczonych Sił Zbrojnych UW. W 1986 r. plan zmodyfikowano dodając (oprócz operacje zaczepnej) drugi wariant, obronny, na rubieży rzek Nysy Łużyckiej i Odry.

Wszystko to ćwiczono aplikacyjnie. Rysowano poszczególne hipotetyczne założenia na mapach… Każdy dowódca (w zależności od szczebla) miał obowiązek znać zadanie bliższe i dalsze, swoje i sąsiadów. W niektórych konwentyklach brali udział oficerowie WOP.

***

Tyle fragmentów książki. Jestem ciekaw jak potoczy się spraw bąknięcia wiceministra MON, z wykształcenia prawnika, a więc człowieka, który powinien wiedzieć, co i dlaczego mówi. W 1990 r zmieniliśmy sojusze i już nikt chyba nie planuje natarcia na Zachód, na nadmorskim kierunku operacyjnym. Czy planujemy uderzyć na Wschód. Np. na  Kaliningrad? Nie wiadomo.