Bywały czasy, w których często odwiedzałem Sztab Generalny WP i MSW. Mimo, że było w tych instytucjach szczególnie duże stężenie bałwaństwa, to nie wariaci mnie fascynowali. Interesujące były roszady personalne pomiędzy dwoma resortami. Ruchy w tę i we w tę stronę trwały przez czas trwania Peerelu, ale proceder nasilił się po zdobyciu przez gen. W. Jaruzelskiego władzy absolutnej i mianowaniu na fotel ministra spraw wewnętrznych gen. Cz. Kiszczaka. „Lud mundurowy” nazwał to „desantami aniołów”. Miło było obserwować aniołów z WSW, które spadały na MSW i inne resorty jak deszcz, kropla po kropli a niekiedy jak grad. Iskrzyło. Jednak wyładowań nie było. A szkoda…
W latach 80. myślący funkcjonariusze bezpieki (byli tacy, nieliczni, ale byli) szeptali, że Kiszczak oddał ważne sprawy resortu w ręce kramarzy z wojska. To – ich zdaniem – nie wróżyło niczego dobrego. Jaruzelski i Kiszczak rzucali się do rządzenia Krajem Pieroga i Zalewajki z większym zapałem niż kanibal na zawodnika sumo. Polska coraz bardziej przypominał szpital dla „czubków”, w którym rządzili lunatycy. Generałowie chętnie rozprawiali o wolności uważając, że wolność jest to prawo robienia tego, co oni chcą i przeszkadzania innym w robieniu tego, czego chcą. Może to ładnie brzmiało, ale brzydko pachniało. O ile jednak Jaruzelski był klasą dla siebie i jest przykładem, jak można mówić o wzniosłych celach a jednocześnie nikczemnie postępować, to przykładem, jak postępuje człowiek, który o wzniosłych celach nawet nie słyszał, był Kiszczak.
Pochodzący z Kurowa, z ziemiańskiej rodziny gen. Jaruzelski przykładał wagę do dobrych manier i uprzejmych gestów i nawet jak chciał kogoś usunąć ze swojej drogi posługiwał się umyślnymi, zazwyczaj Kiszczakiem. Koledzy z ASG nazywali go „Wojtuś Chrystusek” a złośliwy goryl płk. Artur Gotówko nadał mu ksywę „Wojtuś Szabelka”, która przylgnęła do generała jak gum do żucia do podeszwy buta.
Jaruzelski w życiorysie ma trzy lata rąbania tajgi i podpisanie paktu z Antychrystem, czyli przejście do stworzonej na rozkaz generalissimusa I Armii WP w ZSRR i pierwsze kontakty z NKWD. Było to zrozumiale i wytłumaczalne. Tylko w taki sposób można się było wyrwać z Syberii. Po zakończeniu wojny zostanie w armii nie było już tak jednoznaczne. Przecież ta armia, razem z bezpieką, milicją i partią, przynajmniej do 1956 r. roznosiła sowiecką zarazę. Przyszły generał nie może się tłumaczyć niewiedzą. Widział. Słyszał i czuł…
Jaruzelski, mający za sobą chwalebny szlak żołnierski od Riazania do Łaby postanowił być raczej bijącym niż bitym i wybrał na dalszą drogę życia służbę wojskową. Tym samym kontynuował zaczętą 19 lipca 1943 r. karierę. Najpierw, jako podchorąży Oficerskiej Szkoły 1. Korpusu Sił Zbrojnych w Riazaniu. Naukę ukończył 16 grudnia 1943 r., z setną lokatą. Uzyskawszy stopień chorążego (lepsi podchorążowie otrzymywali stopień podporucznika) został skierowany do 5 pułku piechoty 2. Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego na stanowisko dowódcy plutonu. W maju 1944 r. został dowódcą plutonu zwiadu, a od stycznia 1945 r. dowodził całym zwiadem 5 pp. W czasie rządu generała kilkakrotnie spotykałem się z szefem sztabu 5. pp płk. Aleksandrem Fominem. Oficer był zachwycony „wojaczką” Jaruzelskiego. Opowiadał, że po przyjściu chorążego do pułku, rozmawiał z nim i on mu powiedział, że pochodząc z niezbyt bogatej rodziny całe życie marzył o dostaniu od rodziców w prezencie konia. I dostał – konika polnego. Fomin to zapamiętał. Gdy zwolnił się etat dowódcy zwiadu konnego mianował na to stanowisko Jaruzelskiego. Dziecięce marzenie spełniła armia. Tyle, że koń Wojciecha był w strasznym stanie a żołnierze plutonu w jeszcze gorszym. Chorąży nazwał szkapę chabetonem a z żołnierzy w krótkim czasie „zrobił” sprawnie działający pododdział. Również koń pod opieką Jaruzelskiego wkrótce przemienił się w rasowego rumaka i chorąży przemianował go na bucefała (od imienia konia Aleksandra Wielkiego).
Przyszły generał oszczędnie dawkował opowieści o przygodach frontowych. Ale i tak nie ustrzegł się wpadki. Opowiadał na przykład, że po walkach o Kołobrzeg i dotarciu do Bałtyku napoił w morzu bucefała. Być może zapomniał, że koń nie jest rybą i słonej morskiej wody nie pije.
Miłość do koni pozostała generałowi do późnych lat. Nawet w czasach premierowania zawsze starał się wykroić trochę czasu by pojechać do Starej Miłosnej. Miał tam ulubionego „Bucefała”, rasowego rumaka. Galopował na nim po leśnych duktach ku przerażeniu ochroniarzy. Dwukrotnie jacyś dowcipnisie próbowali wykorzystać miłość Jaruzelskiego do koni, aby dokonać na niego zamachu. Podejrzewałem, że jest to robota WSW organizujących fikcyjne zamachu, aby się dowartościować. Takich zamachów było pięć. Cztery pierwsze – sądzę – były fikcyjne, organizowane przez tajne służby, chcące się dowartościować. Piąty zamach był ewidentnie zbójecki, indywidualny, wykonany przez niezadowolonego kmiotka, Stanisława Helskiego, byłego działacza NSZZ Rolników Indywidualnych, który w czasie podpisywania książki Stan wojenny… Dlaczego? uderzył generała kamieniem w głowę.
Faktem jest, że W. Jaruzelski był w czasie bojowego szlaku od Puław do Łaby dwukrotnie ranny. Miało to dalekosiężny skutek – musiał się myć tylko w wodzie utlenionej, co do pasji doprowadzało jego szefa ochrony kontrwywiadowczej i fizycznej płk. A. Gotówkę. Wyobraźcie sobie oficjalną wizytę, na przykład u pułkownika Kadafiego w Libii. Gala w pełnej krasie. Idzie oficjalna delegacja i towarzyszące osoby a na końcu szef ochrony, który zamiast kałasznikowa dzierży w ręku hermetycznie zamykaną bańkę w wodą utlenioną, aby generał mógł od czasu do czasu odświeżyć sobie zmęczoną upałem twarz…
W czasie wojaczki Jaruzelski odkrył, że istnieją sprawy, o których opłaci się nie myśleć, by szybko awansować. To w wojsku niepodległość II RP, pod wpływem marksizmu szybko wyszumiała mu z głowy. Zaczął budować komunizm. Cały czas mienił się patriotą. Sztandar czerwony traktował jak fetysz i nic mu nie przeszkadzało, że bolszewicy na polskich sztandarach urwali orzełkowi koronę. Oczywiście, jak każdy konwertyta wstydził się swojej ziemiańskiej rodziny. Pół wieku zajęło bu przekonywanie komunistów, że nie jest ziemianinem, a ostatnie dwadzieścia pięć lat starał się przekonać ziemian, że nigdy nie był komunistą.
Można go zrozumieć. W Peerelu tacy rodzice jak jego, samym swym istnieniem budzili wstyd u dzieci, którzy chcieli robić karierę. Więc ukrywał swe pochodzenie do końca lat osiemdziesiątych, co mu umożliwiło piastowanie m.in. następujące stanowiska i funkcje: komendanta wojennego miasta (walczył z UPA i podziemiem niepodległościowym, m.in. z WiN), wykładowcy taktyki i zastępcy szefa Głównego Zarządu Bojowego. Był także dowódcą 12 Dywizji Zmechanizowanej, szefem Głównego Zarządu Politycznego WP, szefem Sztabu Generalnego WP i ministrem obrony narodowej. Wydaje się, że jego głównym „pchaczem” przynajmniej gdy chodzi o karierę wojskową był gen. Popławski. Jaruzelski był też posłem, członkiem Biura Politycznego KC PZPR, prezesem Rady Ministrów, przewodniczącym Rady Państwa, I sekretarzem KC PZPR, szefem WRON oraz prezydentem PRL, a w III RP tylko prezydentem. Na szefa WRON nikt go nie wybierał. Wybrał się sam.
Po skończonej wojnie na I i II Armię WP spadł obowiązek wytępienia opozycji niepodległościowej. Wojsko (razem funkcjonariuszami Bezpieczeństwa Publicznego i KBW) walczyło o zdobycie władzy a później o jej utrwalanie. Walczyli tak długo, aż opozycjonistów przykryła ziemia. Najbardziej niepokornych zabito a chwiejnych wsadzono na długie lata za kratki. Można było zmniejszyć armię z przyległościami do około czterystu, a bezpiekę do stu tysięcy, plus ORMO, dochodzące w porywach do pół miliona.
Redukcja objęła wielu oficerów, ale nie Jaruzelskiego. Zrobił zadziwiającą, błyskawiczną karierę. Okrzyknięty najlepszym ministrem obrony Polski powojennej, nie wyglądał na twardziela. W marcu 1968 r., jako szef Sztabu Generalnego WP (za przyzwoleniem Gomułki) wspólnie z generałami Moczarem i Szlachcicem oraz dziczą esbecko-partyjną wygarbowali plecy protestującym studentom i wypatroszyli niektórych Żydów, którym udało się przeżyć Holokaust. W sierpniu tegoż roku, już ze stanowiska ministra obrony narodowej wydał jedynie polecenie Armii Polskiej (utworzonej na bazie Śląskiego Okręgu Wojskowego) wzięcia udziału w interwencji na Czechosłowację (wraz z częścią Zjednoczonych Sił Zbrojnych UW). W 1970 r. rozkazał strzelać do robotników na Wybrzeżu, zaś 12 grudnia 1981 r., aby zdusić „Solidarność”, jednoosobową decyzją powołał Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (WRON) i mianował się jej szefem. Dwudziestu trzech błaznów, zebranych w reprezentacyjnym salonie MON, dla których Jaruzelski był bóstwem, świadomym, czego chce i po co, powiedziało sobie: my tylko jesteśmy dobrym towarzystwem…
Połowa ludzi uwierzyła im. WRON była tworem pozakonstytucyjnym o charakterze junty wojskowej. Bbyła bandą chuliganów iskających grzbiet społeczeństwa w poszukiwaniu zdrajców, którym nie podobał się socjalizm. W jej składzie znalazło się 18 generałów 3 pułkowników i 2 podpułkowników. W większości były to trupy moralne acz ze sporą wiedzą wojskową. Wronowcy byli przekonani, że sprawy gospodarcze i polityczne można załatwić rozkazem wojskowym, zaś W. Jaruzelski uważając, że ludzie w większości nie są dobrzy, a członkowie „Solidarności” wręcz źli, ogłosił stan wojenny dla całego kraju. Poczułem się coraz mniejszy. Mały, maluteńki. I pomyślałem, że jeszcze kilka miesięcy i zniknę z powierzchni Ziemi. Tej Ziemi.
***
W nocy z 12 na13 grudnia 1981 r. z pustego nieba nad szarą Polską prószył nieśpiesznie śnieg. Na zimowe ulice miast i miasteczek wyruszyły milicyjne suki. Wyroiły się z nich „trójki” esbecko-żołniersko-milicyjne. Wpadały do mieszkań działaczy „Solidarności” ściągając brutalnie z żon, kochanek i kochanków aktywistów związkowych, pakując ich do „pierdli” a następnie przewożąc do przygotowanych naprędce obozów dla internowanych. Wkrótce 15 tys. „wichrzycieli” znalazło się pod kluczem a na zabicie 9 górników z kopalni „Wujek” nie trzeba było wcale używać tak dużo amunicji. „Zmarnowano” jej dużo, dużo mniej, niż w czasie pacyfikacji „Czarnego Czwartku” w Poznaniu w czerwcu 1956 r., kiedy to wystrzelono do ludzi zbuntowanego miasta około stu osiemdziesięciu tysięcy sztuk amunicji (była to amunicja głównie do broni strzeleckie) lub w czasie ujarzmiania rewolty na Wybrzeżu w grudniu1970 r.
Z rejonów alarmowych z chrzęstem gąsienic wypełzały transportery opancerzone i czołgi. Niektóre tanki, jak T-54, pamiętały jeszcze czasy chwały oręża LWP: bitwę pod Lenino i Studzianki, i Wał Pomorski, i forsowanie Odry i Nysy Łużyckiej, i park Tiergarten, a niektóre nawet Łabę. Okręty zablokowały porty a samoloty przestrzeń powietrzną…
Po ulicach krążyły samochody ciężarowe wypełnione wojskiem wypluwając w wyznaczonych miejsca patrole zaopatrzone w kałasznikowy i koksowniki. WSW zorganizowało dwa fikcyjne zamachy na szefa WRON (do dziś niewyjaśnionych). Około trzech milionów zbrojnych – żołnierzy, milicji, Służby Bezpieczeństwa, ORMO i doraźnie zmobilizowanego tałatajstwa ruszyło bronić socjalizmu jak niepodległości. Chociaż socjalizmu nikt nie atakował. Dziesięciomilionowa ‘Solidarność” nie miała ani sztuki zdolnej do użytku broni.
Zmarznięta ziemia jęczała. Tratowana gąsienicami sprzętu pancernego trzeszczała jak niewidzialna grzechotka. Z domów dochodziło zgrzytanie zębów i płacz dzieci, bo generał, sztywny jak sztacheta w płocie pozbawił je „teleranka”. Zamiast bajek szef WRON, co godzinę powtarzał to samo przemówienie mające pompować do mózgów rodaków zdania dawno zdewaluowane, zdewastowane, sparszywiałe, w które nikt już nie wierzył. Było to telewizyjne wystąpienie nagrane znacznie wcześniej w zapasowym studiu telewizyjnym zorganizowanym w jednostce wojskowej przy alei Żwirki i Wigury w Warszawie. Przemówienie nadęte pychą i naszpikowane ostrzeżeniami, że wspólnota socjalistyczna jest zagrożona. W. Jaruzelski chciał być w tym przemówieniu jak tygrys Miłoszowy, machający ogonem i wyskakujący poecie z wiersza. Ale w tym momencie generał był, niestety, jedynie żałosnym, zależnym od Moskwy namiestnikiem, mogącym, co najwyżej straszyć naród jeszcze większym złem. Można się jeno zastanawiać, dlaczego generał, o ugruntowanej pozycji politycznej robił z siebie idiotę na oczach milionów rodaków?
Tak, w tę grudniową noc, przez okno w budynku Urzędu Rady Ministrów, oświetlony zimnym blaskiem księżyca przyglądał się swemu dziełu „Wojtuś Chrystusek”, którego stopień wojskowy od tej chwili był pisany wielkimi literami. Generałowi nie przeszkadzał trzaskający mróz, który nosy sinił i uszy zakręcał. Stał niewzruszony. Stał przyglądając się szadzi na okolicznych drzewach iskrzących się jak ognie bengalskie w reflektorach przejeżdżających samochodów z wojskiem, wozów pancernych i milicyjnych suk. Z twarzy Jaruzelskiego promieniował nieziemski patriotyzm, dobroć i umiłowanie ojczyzny socjalistycznej. Subtelne ziemiańsko-generalskie zmysły upajały się trzema słowami wypowiedzianymi telefonicznie (o godzinie 14.00 12 grudnia 1981 r.) do ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka: „Czesiu! Uruchamiaj operację”. W sekundę później te same słowa usłyszał gen. F. Siwicki…
Z przyzwoitych polskich domów emanowała wściekłość. Dolatywały bluzgi. W duszach aktywistów PZPR i ZSL huczała radość, że generał zrobił to, co obiecał. Jedynie z serc zidiocianych betonów partyjnych powiało smutkiem i przygnębieniem. Zdawali sobie sprawę, że generał wygrał. W tej sytuacji nie mógł przegrać. Wszyscy wiedzieli, że stan wojenny jest dobrze przygotowany, w czym zasługa Sztabu Generalnego WP i MSW, ale nie tylko. A „beton” marzenia o przejęciu władzy musi odłożyć ad Kalendas Graecas.
W czasie rządów Jaruzelskiego (1989 -1989), mimo, że byliśmy bankrutem Europy, zamówiono w Związku Sowieckim 40 sztuk samolotów szturmowo-bojowych SU-2, 12 śmigłowców bojowych ppanc. MI -24, nowy dalekosiężny rakietowy system obrony wybrzeża RUBIEŻ, 4 okręty rakietowe, okręt podwodny OREŁ, 12 myśliwców Mig – 29 (planowano nabyć 24 myśliwce)…
Mając władzę absolutną szef WRON był powściągliwy jak angielski dżentelmen. Był też osobą niezwykle taktowną i grzeczną tak, że gdy go Jerzy Urban przez pomyłkę pocałował rano w rękę, Jaruzelski, aby nie robić przykrości rzecznikowi, do końca dnia udawał kobietę.
W. Jaruzelski sprawiał wrażenie papierowego żołnierzyka z piosenki Bułata Okudżawy i najpracowitszego człowieka z wszystkich wielkich postaci Peerelu. Po objęciu stanowiska premiera i funkcji I sekretarza KC PZPR żył jak mnich w Tybecie. Miał wprawdzie zonę, męczącą nudziarę, zapatrzoną w swoją dawno minioną urodę i nie dziwcie się, że nie wychodził z gabinetu przez osiemnaście godzin na dobę nie chcąc wracać do domu. Wierząc, że człowiek, który nie czyta nie ma przewagi nad tym, który nie umie czytać generał przez dziewięć godzin czytał meldunki i donosy, które jak pies w pysku przynosił mu zausznik szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, a przez drugą połowę doby obmyślał kolejne manewry gospodarcze, doprecyzował napisane przez pułkownika Kuklińskiego, a od listopada 1981 r. przez majora Wiesława Górnickiego artykuły i przemówienia oraz zarządzenia wygenerowane przez szefa gabinetu premiera gen. Michała Janiszewskiego. Ten generał akurat nie należał do najgłupszych na dworze Jaruzelskiego, ale także podsuwał szefowi rzeczy urągające rozumowi.
W. Jaruzelski żadnych nałogów nie miał. Ani kawy, ani alkoholu, ani tytoniu, ani, co nie daj Boże narkotyków, ani nawet seksu nie zażywał. Ta ostania przypadłość odbiła się negatywnie na generale. Gdy skończył dziewięćdziesiąt lat i na dodatek był chory, żona oskarżyła go, że jest niedopieszczona, że mąż więcej uwagi poświęca gosposi i zagroziła rozwodem… Generał słabł z minuty na minutę. Nikł w oczach jak śnieg na wiosnę. Jeszcze chciał, tak jak zawsze, żyć przyszłością, ale od rana budziła go przeszłość. Kapała z radia, telewizji, prasy, rozmów z prokuratorami, sędziami…
A przecież pani dr Barbara Jaruzelska, która z Wojciechem przeżyła 54 lata powinna wiedzieć, że adrenalinę i szczęście zapewniały mężowi nie używki ani nawet seks, a niepokój o losy socjalistycznego państwa i komunistycznej wspólnoty. Generał mógłby powtórzyć za J. Giedrojciem: „Ja się nie nadaję do szczęścia osobistego”.
Spoglądając z perspektywy półwiecza na to, czego W. Jaruzelski dokonał i parafrazując Tuwima napiszę, że generał był na pewno mężem stanu (wojennego – dorzucą złośliwcy). Bezwarunkowo – mężem stanu. Zcałąstuprocentowąpewnością – był mężem stanu, najlepszym, jaki mógł się Polsce i Polakom przytrafić w przełomowym 1989 roku..