Miesięczne archiwum: listopad 2024

MIAŁEM KIEDYŚ PRZYJACIÓŁ. PODWÓJNY PREZES I POJEDYNCZY DOKTOR JERZY ADAM KOLANKOWSKI.

Góry dalekie – jak siwe śliwy,

         Patrząc – już czuję się szczęśliwy.

                                                                  Jan Izydor Sztaudynger

 

Karkonosze i Góry Izerskie, to moje góry. Były inne masywy i to na całym świecie, ale to ten zakątek Sudetów Zachodnich najczęściej pojawia się we śnie i na jawie. Kochałem te góry. Jak bagno wciągały. A być zakochanym, to szaleństwo przy zdrowych zmysłach.

         ***

Pasjonowałem się wspinaczką od piątej klasy szkoły podstawowej. Będąc zawodnikiem „Górnika” Wałbrzych uprawiałem także narciarstwo i lekką atletyką. Jednak w głowie miałem wciąż taternictwo, alpinizm i himalaizm.

         ***

Wspinaczką w Sudeckim Klubie Wysokogórskim (SKW) zacząłem uprawiać jeszcze za czasów prawdziwego człowieka renesansu Jerzego Kolankowskiego, doktora nauk nauk medycznych, tłumacza, pisarza, poetę, fraszkopisarza, malarza i społecznika .

To o nim poetyzujący lekarz, podróżnik i fotografik Kazimierz Pichlak pisał tak: „Mocarz wielki On. W górach, w pędzlach, węglach i piórach. Talentów ma ze sto i siedem. Starszy Pan Jeden”. 

         ***

Starszy Pan, który zawodowo był ordynatorem w szpitalu w Cieplicach, a społecznie prezesem SKW jawił mi się niczym rosyjski święty jurodiwy czyli święty wariat.

         ***

„Starszy pan Jeden”? Ha, nie, nic podobnego! Starszych panów było więcej.

A byli to, ho, ho, intelektualiści pełnej krasy.

Dziś tacy panowie są rzadcy, jak hipopotamy na Grenlandii.

         ***

                            Jerzego Kolankowskiego poznałem pod koniec lat czterdziestych. Latałem wówczas do konfratra mojej mamy uczyć się rysunku u znanego i uznanego malarza i chyba mistyka – Wlastimila Hofmana.

                            Hofmana, reprezentującego w malarstwie linię symboliczno-alegoryczną, wybitnego ucznia Jana Malczewskiego przyciągnął do Szklarskiej Poręby Jan Sztaudynger.

                            Słynny fraszkopisarz od 1944 roku zajmował się kulturą w Polskim Komitecie Wyzwolenia Narodowego (PKWN) – a w trzy lata później w grodzie pod Szrenicą  przycupnął na trzy lata w małej chatce, ostatniej przy ulicy 1-maja.

                            Sztaudynger i Hofman mieszkali po przeciwnych brzegach Kamiennej. Hofman na początku Wysokiego Grzbietu Gór Izerskich, a Sztaudynger u podnóża Karkonoszy.

                            Malarz z pracowni widział Grób Karkonosza, bo Złoty Widok zasłaniały mu sosny, świerki i brzozy. Azali fraszkopisarz także miał co oglądać. Przez okno w kuchni mógł podziwiać panoramę Gór Olbrzymich od Szrenicy po Śnieżne Kotły.

                            Konfratrzy w linii prostej mieli do swoich sadyb niecały kilometr. Po ziemi, drogą ta odległość była większa, dochodziła do trzech kilometrów. Idąc od Sztadyngera do Hofmana należało spuścić się kamienistą, wąską drogą do brzegu Kamiennej, przejść rzekę po lichym drewnianym mostku, z którego spadł były porucznik WOP Juliusz Naumowicz, późniejszy założyciel muzeum i uszkodził swe ciało tak bardzo, że przestał chodzić.

                            Za mostkiem trzeba było minąć szosę łączącą Szklarską Porębę z Piechowicami, ominąć budynek Funduszu Wczasów Pracowniczych (FWP) i wspinać się ni to ścieżką, ni to drogą do chałupinki mistrza farb, pędzli i blejtramów.

                            ***

                            Wspominam o tym nie bez kozery, albowiem dzisiaj ten rejon wygląda inaczej. Kamienistą drogę zastąpioną szosą asfaltową, której nie powstydziłoby się żadne miasto, ale która pasuje do panoramy Karkonoszy jak kwiatek do kożucha.

                            Dawny budynek FWP, przerobiony w początkach lat sześćdziesiątych przez twórcę i wielkiej klasy animatora kultury Zdzisława Parylaka na hotel i sławną knajpę, to dziś muzeum mineralogiczne.

                            ***  

                      Jest w tym opisie, tej „beczce miodu” łyżka dziegciu.  Oto po chatce Jana Sztaudyngera nie ostały się nawet fundamenty. Tylko stara jabłoń, rosnąca z tyłu domu przetrwała jeszcze kilka lat, aż ją obalił wiatr. Nie, nie wiatr historii, a halny.

                            Podobny los spotkał niepowtarzaalną ścianę hotelu Parylaka z podpisami sławnych artystów polskich i zagranicznych, którzy wędrowali do Zdzicha, jak misie do miodu.

                            Ścianę zamalowano, tak jak zamalowano rysunek Picassa na ścianie mieszkania, które sławny malarz odwiedził w czasie swojego pobytu w Warszawie.

                            „I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem. A com widział i słyszał” w raptularzu umieściłem, a i ścianę podpisałem. Zaś wspomnienie o wypadku Naumowicza przypomniało mi zasłyszaną u Parylaka anegdotkę, która żadną anegdotką nie jest, tylko najprawdziwszą prawdą.

                            ***

                            Ta najprawdziwsza z wszystkich prawdziwych anegdotek dotyczy, chyba najsławniejszego całej formacji dowódcy strażnicy.                                  Chodzi o porucznika Zbigniewa Skoczylasa, popularnego „Skoka”, który po trzydziestu latach „gazdowania” strażnicą Kamieńczyk został, decyzją dowódcy Łużyckiej Brygady WOP pułkownika Ryszarda Bartoszewicza mianowany dowódcą Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie i na tym stanowisku dosłużył się stopnia pułkownika.

                            ***

                            Jeszcze będąc początkującym dowódcą strażnicy Skoczylas miał Jawę, którą jeździł do swojej gaździny gazdującej w sklepie tekstylnym kurortu.

                            Porucznik Skoczylas kiedyś postanowił odwiedzić swojego konfratra Jerzego Kolankowskiego, ordynatora oddziału dermatologicznego w Cieplicach.

                            Nie dojechał, a raczej dojechał, ale po wypadku. Było tak: Pędzi „Skok” na Jawie. Gaz odkręcony do dechy. I nagle coś mu nie wyszło. Zamiast na drodze wylądował na polu w kartoflach. Jakieś trzydzieści metrów od szosy.

                            Przytomności nawet nie stracił, ale zanim wstał zobaczył, a raczej poczuł, że jego prawe oko nie całkiem jest w porządku.

                            Oko wypadło z oczodołu, jednak trzymało się na jakichś nerwach czy czymś takim. Nie namyślając się wiele porucznik włożył oko na swoje miejsce, gdyż zawsze lubił porządek, kopną starter Jawy i  zameldował się ordynatorowi.

                            – Zbyszku, jestem dermatologiem nie okulistą – powiedział Kolankowski sięgając po słuchawkę telefonu, by poprosić oftalmologa.

                  Okulista nie mógł ukryć zdziwienia, że pacjent w takim stanie mógł prowadzić jeszcze motocykl. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

                            Jednak Skoczylas doszedł do wniosku, iż motocykl to nie jest to, co go kręci. Wymienił więc Jawę na samochód, na Volkswagena, później na polskiego Fiata. Po czym Fiata wymienił na Ładę, a Ładę na Mercedesa-Benz, którego zresztą „opchnął” pułkownikowi Ryszardowi Bartoszewiczowi.

                            ***  

                            „Starszy Pan Jeden” miał wtedy trzydzieści pięć lat, ja jedenaście, a Wlastimil Hofman, właściwie Vlastimil Hofmann, dużo, dużo więcej, bo dobiegał siedemdziesiątki.

                   W tym miejscu parafraza fraszki Sztaudyngera:

                   O Mój Boże, Boże Mój, stało się

                   Od tego czasu nieco urosłem

                    I zrobiłem smutne odkrycie,

                   Że to już całe życie.

                   ***

                   Maleńki, czteropokojowy domek przy ulicy Matejki nr 23 w Szklarskiej Porębie Średniej był często nawiedzany przez różnych sławnych ludzi, w tym lokalnych, ale już uznanych intelektualistów, takich jak, co oczywiste, Jan Sztaudynger.

         Ale u Adeli i Wlastimila Hofmanów bywali także często Jerzy Kolankowski, Tadeusz Nodzyński, Tadeusz Steć czy mój sąsiad Jan Koprowski z Piechowic, powieściopisarz, nowelista, tłumacz, dziennikarz, przyjaciel Jerzego Putramenta, którzy na należne im uznanie dopiero pracowali.

                   Od lat sześćdziesiątych do tego grona dołączył Marian Sajnog, późniejszy naczelnik GOPR, przewodnik sudecki, narciarz i członek dwóch wypraw na Mont Everest organizowanych przez Andrzeja Zawadę. 

                   ***

                   W późniejszych czasach do gości Hofmanów zaliczyć można było przewodników sudeckich szkolonych przez Tadeusza Stecia, który by ich guru.

                   Wśród przewodników wyróżniał się Aleksander Wiącek, któremu nie były obce przewodnickie klechdy opowiadane przez Stecia. Ale był ambitny, chciał   zakasować w prozie Jana Koprowskiego, a w malarstwie samego mistrza Hofmana.

                   Wychodziło mu to średnio. Jednak wystarczyło na dwie interesujące książki oraz kilka fascynujących grafik i rysunków. Byłoby zapewne więcej, ale nie było jeszcze mediów społecznościowych, w których dziś bryluje Marian Sajnog.

                   ***

                   Mimo dużej różnicy wieku gospodarz pozwalał mi niekiedy przysłuchiwać się rozmowom. Zamieniałem się w słuch, gdy mówiono o górach lub książkach, jednak gdy przechodzono do wydarzeń aktualnych lub politycznych, które obchodziły mnie jak świnię grzmot niewiele rozumiałem.

                   I dziwiłem się starszym panom gdy mówili, że mózg wprawdzie jest niewidoczny, ale jak polityk go nie ma, to widać!

                   Albo, że ludzie są stworzeni do tego, by być kochani. Zaś rzeczy po to, aby być używane. Więc starsi panowie wnioskowali z tego, że powodem, przez który na świecie panuje chaos, jest to, iż rzeczy są kochane, a ludzie używani.

                   ***

                   Doktor, oprócz rozlicznych funkcji zawodowych i misji społecznych był współzałożycielem i pierwszym prezesem Koła Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego. A następnie po Jerzym Pietkiewiczu znowu objął funkcję prezesa, aż wygryzła go młodzież wspinaczkowa, która do dziś działa i której życzę jak najlepiej.. 

         Aby przygotować się do wypraw w góry alpejskie, nawet przy 25 mrozie doktor sypiał w hamaku na balkonie.

                   Bardzo zazdrościłem mu wypraw w Kaukaz i w Alpy. Ale jeszcze bardziej zazdrościłem mu bezczelności z jaką, razem z partnerem wspinaczkowym Zygmuntem Piotrowskim, dokonali pierwszego przejścia drogi na północnej, głównej ścianie „Zęba Rekina”.

                   Trochę mniej zazdrościłem medykowi wytyczenie kilku nowych dróg wspinaczkowych na „Bobrowych Skałach”, „Krzywych Basztach”, skałkach „Babińca” czy innych obiektach nadających się do wspinaczki.

                   Moja zazdrość w stosunku do prezesa malała wraz ze zmniejszaniem się obiektów przydatnych do wspinaczki. Mimo zachłanności Doktora, aby spenetrować i eksplorować wszystkie skały i skałki, zostawił jeszcze sporo do zrobienia dla innych, także dla mnie. A i nasi następcy mają jeszcze wiele do zrobienia. 

                   ***

                   Nie ma co, Jerzy Kolankowski to był rozczochrany umysł, taki jak zdeptane mrowisko.

                   Gdy nie „medyczył” i nie wyrabiał odporności organizmu na zimno brał do ręki pędzle albo siadał jak „naga małpa” przy maszynie do pisania.

         Malował i tłumaczył książki m.in. słynnego alpinisty Gastona Rebuffata czy niemniej sławnego poety Artura Rimbauda, kochanka jeszcze sławniejszego Paula Verlaine’go.

         Starszy Pan tworzył przewodniki wspinaczkowe takie, jak Skalne drogi Sudetów Zachodnich, a gdy nawiedzała go wena wypuszczał z maszyny poezje i fraszki.

         ***

         Kolankowski nie miał chyba takiego talentu jak mieszkaniec Szklarskiej Poręby Jan Izydor Sztaudynger, któremu poświęcił rozigraną książkę pt. Ścieżka nad Kamienną. Wspomnienia o Janie Sztaudyngerze.

         Jednak prezes miał w sobie to coś! I to coś było całkiem fajne. Jego poezje i fraszki Dla tego, kto tu mieszka. Szczytem szczytów jest Śnieżka wyglądały tak jakby autor „opił się czerwonym winem z Majakowskiego powiatu”.

         ***

          Nie każdemu taka poezja się podobała. Tyranizował go w „Taterniku” profesor Jacek Kolbuszewski członek Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego, ale długoletni redaktor „Taternika”, po śmierci Kolankowskiego (17.03.1915–30.10.20001) poświęcił mu empatyczny esej wspomnieniowy.

Doktor z żalem powtarzał za Albertem Camusem: „Trzy lata, żeby napisać książkę, pięć linii, żeby ją ośmieszyć”. Aby go pocieszyć napisałem mu liścik: „Jurku! Rób swoje i nie oglądaj się”. I podpisałem: „Z poważaniem, żona Lota”.

***        

Jerzego Kolankowskiego w latach pięćdziesiątych z funkcji prezesa Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego wykopsał Waldemar Michalski. W latach sześćdziesiątych mnie udało się wygryźć Michalskiego. W dziesięć lat później mnie wykopsał Jerzy Pietkiewicz.

***

Jadwiga, zwana Kolumbiną i Waldemar Michalscy mieszkali z dwójką dorodnych córek na skarpie vis-a-vis Dworca Głównego w Jelenie Górze.

Ich sadyba wyglądała jakby mieszkali w wieży widokowej.

         ***

         W moich czasach Orlańskich Michalscy byli najczęstszymi taternikami w Orlańskiej strażnicy WOP, w której byłem dowódcą.  Ich pasją było… grzybobranie. Natomiast Jerzy Pietkiewicz też bywał w Orlu. Nie nęciły go grzyby, a wspinaczka na Granicznik. Pietkiewicz był niewątpliwie najlepszym narciarzem i himalaistą wśród prezesów Koła Sudeckiego.

         Po zaginięciu Pietkiewicza w Himalajach prezesem Koła Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego na powrót wybrano Jerzego Kolankowskiego. Jednak to już nie było to co przedtem.

         ***

 „Wykopsywanie” i „wygryzanie” nie przeszkadzało nam w kumplostwie. Jako wyznawca Solona wiedziałem, aby przyjaciół nie pozyskiwać lekkomyślnie. 

Ale ich pozyskałem. I to od pierwszego wejrzenia.

I to okazało się być dobre.

***

Trójka prezesów, prawdziwych fanatyków gór, wkrótce po poznaniu została moimi przyjaciółmi. Ale Solon przestrzegał także, aby tych, których pozyskałem, lekkomyślnie nie porzucać.

Toteż ich nie porzuciłem.

Niestety, to oni mnie porzucili.

Po prostu umierali. 

 

Jest to fragment książki Raptularz  znaleziony pod wycieraczką, która ukaże się w 2025 r.