S.A. Jawor przysłał mi maszynopis z prośbą o napisanie wstępu. Napisałem:
Leży przed wami opowieść Stanisława Jawora o wybitnym Człowieku Gór. Tak zwani ludzie gór – ratownicy Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, wspinacze, ale także przewodnicy itp., to bajecznie kolorowi ludzie. Miło się z nimi pracuje, obcuję, a nawet bankietuje, ale pod warunkiem, że nie chce się o nich pisać. A jeżeli już ktoś się uprze, to zezwalają tylko na takie ich przedstawienie, które sami uznają za godne, dostojne i dystyngowane. Ludzie gór są wówczas śmiertelnie poważni. Wymagają, aby każda kreska i każda kropka tekstu o nich była zgodna z ich wyobrażeniem kropek i kresek. A przecież nie zawsze da się to zrobić.
W książce Jawora wszystkie postaci mają wprawdzie rację, ale każdy to widzi na swój indywidualny sposób. Bo człowiek – jak przekonuje Sartre – mówi swoim głosem, ale pisze zawsze głosem innych.
Dlatego przyznam, że z mieszanymi uczuciami brałem do ręki manuskrypt monografii Stanisława Andrzeja Jawora o Tadeuszu Steciu, niekłamanym Mistrzu Przewodników Sudeckich (MPS}i niepodrabianym Królu Gejów Karkonoskich (KGK). Steć, to niekłamany Homo tweetus, człowiek ćwierkający, mający smocze cechy, pożerający swych egzegetów. Byłem ciekaw, co na jego temat naćwierka jego wybitny uczeń. Od razu przyznam, że oba te tematy, kluczowe dla życia MPS, Jawor przedstawił z dużą kulturą i maksymalną rzetelnością.
Obu panów znałem od początku świata, a może nieco dłużej. Wprawdzie T. Steć był nieco młodszy od Sudetów Zachodnich, które umiłował, a S. Jawor przyszedł na świat w kilka lat po MPS i nieledwie mglisto pamięta akt erekcyjny kładący podwaliny pod Jelenią Górę, ale o Sudetach Zachodnich wie tylko ciut, ciut mniej od swojego Mistrza, natomiast, jeżeli chodzi o GOPR i narciarstwo to bije MPS na głowę. Steć bowiem uważał narty za wynalazek szatana.
Obydwaj specjaliści od przewodnictwa konkurowali z sobą zaciekle i za żarcie. Była jednak konkurencja, w której panowało między nimi dożywotnie zawieszenie broni. W czasie rozlicznych imprez, Steć podrywał wyłącznie chłopców, a Jawor rozsmakowywał się, w co smaczniejszych laskach.
Tak, Stecia znalem ponad czterdzieści lat, od końca lat czterdziestych aż do 1993 r., to jest do czasu, gdy tzw. sprawcy, nieznani dla wymiaru sprawiedliwości, pomylili głowę KGK z kowadłem. Od tego czasu Steć nie żyje i nadal jest martwy niczym skały z Morza Martwego.
S. Jawora znam nieco dłużej, bo nadal żyje, ma się dobrze, jest jak Rzepiór, dobry Duch Karkonoszy, czuwający nad duszami zmarłych kolegów i w dodatku napisał biografię swojego Mistrza. Bo Steć był nauczycielem i przyjacielem Jawora, tak jak R. Kapuściński był nauczycielem A. Domosławskiego. Obawiałem się, że Jawor, jako typowy przedstawiciel wspomnianych wyżej ludzi gór w swojej pracy będzie usiłował coś zataić, coś zakamuflować, coś niewygodnego z życia swego mistrza ukryć, coś przemilczeć…
Dlatego celowo wspominam dzieło Domosławskiego, bo – moim zdaniem – jest to przykład wzorowej monografii, w którym autor stara się pokazać przedstawionego bohatera, jako człowieka z krwi i kości, a nie bezwolną kukłę nadającą się tylko na pomnik z brązu lub marmuru. Nie wierzę, aby tacy ludzie zmarmurzeni w ogóle żyli, bo jak poucza Saul Bellow: Każdy wie, że w zatajeniu nie ma ani piękna, ani dokładności, jeśli bowiem stłumić jedną rzecz, tłumi się również przyległą.
Jaworowi, wbrew sugestiom tzw. środowiska, niecnych pułapek czyhających na monografistów udało się szczęśliwie uniknąć. W niektórych momentach autor „poleciał” po bandzie. Dotyczy to przede wszystkim wątków związanych z seksualnością, agenturalnością oraz epizodem w życiu Stecia, zmierzającym do zostania duchownym.
Trzeba wiedzieć, że Steć zamierzał zostać księdzem. Podjął w tej sprawie niezbędne kroki, ale stosunkowo szybko zrezygnował. Jednak niektóre z tez religijnych traktował do końca życia, jako źródło mądrości, chociaż nie wiary.
Nieraz wydawało mi się, że Steć uciekał od samego siebie. Próbowałem z nim na ten temat rozmawiać. Bez rezultatu. Wpadał wówczas w jakiś dziwny stan. Zamykał oczy, podpierał głowę rękami sprawiając wrażenie, że chce tak zostać do końca świata. Wyglądał jakby się chciał dać żywcem pogrzebać. Ocknąwszy się, patrzył na mnie jasnym spojrzeniem Słowianina, który kłamie i starając się przełamać ugór w mojej głowie zmieniał temat opowiadając jedną z tysiąca anegdot, które znał i chętnie się nimi dzielił.
Tak, KGS nie zostawił wspomnień. Nie pisał biografii. Nie miał przyjaciół. Wiedział, co robi. Szkoda, że nie został kapłanem. Uważam, że ze swoją aparycją, inteligencją, łatwością konfabulacji, pisania i gadania mógłby zajść daleko. Mógłby wzmocnić gejowskie loby Watykanu, a kto wie, może nawet zasilić szczupłe grono pedofilów dyplomatycznych Stolicy Potrowej np. na Dominikanie.
Wszystko to znajduje się w tekście wzorowo udokumentowanej książki, którą można interpretować dosłownie, zgodnie z jej literą, albo po swojemu, domyślać się, o co naprawdę chodzi. Każdy z nas widzi świat i to, co się dzieję, w inny sposób. Gdyby każdy z nas udał się w to samo miejsce i opisał to samo wydarzenie lub postać, mielibyśmy tyle wersji tego zdarzenia lub opisu postaci, ilu ludzi by to zrobiło.
Do tego miejsca Jaworowa monografia o MPS da się czytać bez bólu zębów. Jeżeli jednak chodzi o sekwencję poświęconą morderstwu jest już gorzej. Uważam, że mądry człowiek nie uważa, że wie to, czego nie wie, natomiast monografista uważa, że, przynajmniej w tej materii, wie wszystko. Jego poglądy oblepiają mnie jak sadło barana. Nie rozumiem ich. Jawor, idzie za tandetnie przeprowadzonym śledztwem i jest skłonny przyznać, że morderstwo miało kontekst seksualny. Podobnie uważają niektórzy cytowani w monografii przyjaciele Stecia i autora. Ja nie byłbym tego taki pewny. Wżyciu MPS były momenty, o których ani on sam, ani nikt inny nie wspominał…
Tu tylko jeden przykład. Oto jeden z cytowanych przez autora przemądrzalców uważa, że MPS nie miał do czynienia z premierem, gen. Jaroszewiczem, bo generał nigdy w te strony nie zaglądał. A właśnie, że zaglądał i to wielokrotnie. Zaglądał, jako wiceminister obrony narodowej, główny kwatermistrz WP i jako stały przedstawiciel PRL w RWPG i jako premier. Kilka razy odwiedzał swego przyjaciela, szefa WDW w Szklarskiej Porębie płk. Ciechanowicza (WDW 1 i WDW 2 w tej miejscowości i zamek Czocha w Leśnej), bywał w „Turowie” i Turoszowie. Odwiedzał Platerówkę, Nysę Łużycką i Zgorzelec. W czasie tych wizyt Jaroszewicz spotykał się niekiedy ze Steciem, zaangażowanym, aby opowiedział dostojnemu gościowi o dziejach tych ziem, uznanych przez peerelowską histografię za odwiecznie polskie.
MPS łgał wówczas koncertowo, a ja razem z nim, powołując się przy tym na autorytety profesorskie, między innymi na prof. Kazimierczyka, którego również znalem i którego Stać namówił na wykopaliska archeologiczne w rejonie Płakowic koło Lwówka, gdzie Kazimierczak odkrył dziesięć tysięcy złotonośnych szybów z okresu wczesnego średniowiecza.
Światkowałem też niekiedy rozmowom Jaroszewicza ze Steciem. Dobrze pamiętam spotkanie w nigdy nieukończonym lapidarium rzeźb w Bogatyni. Była tam planowana kompozycją kurantową, o napisanie której miano poprosić prof. K. Pendereckiego (vide: Niespokojna granica). O znajomości z Kazimierczakiem wspomina Jawor w kontekście niedokończonych studiów Stecia.
W monografii Jawora uderza oszczędne okraszanie opowieści o MSP smakowitymi anegdotami, których nie powstydziliby się ani S. Mrożek, ani J. Głowacki. Anegdota o zaskrońcu, wsadzonym przez Stecia za pazuchę, który (wąż, nie Steć), wystawiwszy łeb, ujrzał cudowne dziewczę i czym prędzej mykną za jej dekolt, albo opowieść o żmii, złowionej przez bohatera monografii i pozostawionej w słoiku, w domowej bibliotece mogłaby być ozdobą największych mistrzów opowiadań. Żmija, uwolniwszy się z niewoli, czmychnęła za regał, gdzie tak rozczytała się w inkunabułach, że zdechła. Inkunabuły MPS zdobywał sposobem, a żmija wpędziła go w niesamowity stres dobrze przedstawiony przez Jawora.
Przyglądając się życiu Stecia można odnieś wrażenie, że wszyscy ludzie to wariaci, którzy w każdej chwili mogą zrobić wszystko i niech Bóg ma w opiece tego, kto by się zastanawiał nad przyczynami Steciowego postępowania. Jawor zaryzykował i, chyba odniósł sukces, bo Jawor w monografii wygląda na człowieka nie bojącego się życia i zawsze gotowego stawić mu czoła. Ale czy monografiście udało się obrać MPS z wszystkich tajemnic?
Chyba nie. Steć bowiem był tajemnicą również dla samego siebie. Nie odkrywam tu Ameryki. Jedynie proste dupki nie stanowią tajemnicy także dla samego siebie. Inteligentni ludzie odżywiają się tajemnicami. Kto nie wierzy tego bijcie w mordę na moją odpowiedzialność.
Czym zakończę ten wstęp? Może przestrogą Parick’a French’ea: Książka biograficzna nigdy nie jest w stanie w pełni dotrzeć do źródeł postaci. Banalne stwierdzenie, że oto biograf znalazł „klucz” do czyjegoś życia, jest nieprzekonywające. Jesteśmy nazbyt skomplikowania, niekonsekwentni, by mogło to być prawdą. Biograf może liczyć jedynie na to, że uda mu się oświetlić niektóre aspekty życiorysu, prowadzić poszukiwania, które dadzą pojęcie o bohaterze, i w ten sposób opowiedzieć historię.
Niech mi wolno będzie uważać, że Jaworowi to udało się.
PS.
SPROSTOWANIE
P. Władek był uprzejmy przysłać mi e-maila, że w książce „Pożoga. W. Jaruzelski tego nigdy nie powie” (wyd. z 1992 i 1996 r.) znalazł błąd.
Na str. 268 napisałem, że:
z Kornelem Morawieckim wyjechał Marian Kaleta.
Powinno wyć:
Z Kornelem Morawieckim wyjechał Andrzej Kołodziej.
Za pomyłkę przepraszam zainteresowanych i czytelników, a p. Władkowi dziękuję za zasygnalizowanie pomyłki.
Z poważaniem
Henryk Piecuch