Miesięczne archiwum: czerwiec 2020

SIĘ ZAPISAŁO

Pełne słońce. Gwarna ulica upstrzona plakatami wyborczyni i narodem chętnym do głosowania. Nagle zoczyłem Diogenesa z zapaloną latarnią. Zagadnąłem go czego szuka.

         – CZŁOWIEKA SZUKAM!

         – Beznadziejna sprawa, Diogenesie. Dawno, dawno temu znałem innych poszukiwaczy. Szperali w narodzie i znajdowali. Zaprzyjaźniali się z tymi, których wyszperali. Potem prali im mózgi i wykorzystywali do manipulacji, machinacji finansowych, albo do czegoś jeszcze gorszego. Jeszcze potem dbali, aby niczego z przeszłości figuranci nie pamiętali. Jak to wyglądało? Opisałem w powieści Nóż. Requiem dla szpiega. W tym miejscu kolejny fragment.

         ***

         W przeddzień zabiegu pozwolono mi na spotkanie z Ambroziewiczem i Głodnickim. Głodnicki był przygaszony, otępiały, mówił niewiele. Karmiono go tabletkami, aplikując po czterdzieści sztuk dziennie. Za to Ambroziewicz tryskał humorem. Śmiał się i dowcipkował. Również łykał tabletki. Zapewne inne. Było to zresztą widać.

         – Zenek – przywitał mnie wesoło. – Były już wyprawy po rakiety, włamania do garaży, całe stada alfonsów i dziwek, teraz jeszcze trafiła nam się ta grupa dzikusów niemieckich. Jak ty to robisz, że zawsze znajdziesz tak boskie miejsce i tak urocze towarzystwo, na które się natykamy. Może cierpisz na brak emocji?

         – Nie.

         – To przyjmij do wiadomości, że my również nie cierpimy i zabieraj nas stąd. A może my cię nudzimy?

         Powiedziałem o czekającym ich zabiegach. Rozmówca nie był tym zachwycony, choć nie wyjaśniłem, na czym operacja ma polegać. Nie warto było go straszyć.

         Piątego dnia od przyjazdu profesor zaprosił mnie na salę operacyjną. Na stole leżał Głodnicki. Od jego głowy odchodziło tyle przewodów, że chyba sam Bóg w swój najlepszy dzień miałby spore trudności, aby się w nich połapać. Pan Bóg może miałby kłopoty, ale nie niemieccy psychiatrzy…

         Lobotomię wykonywano pod miejscowym znieczuleniem, aby profesor Poppe mógł rozmawiając z pacjentami, ocenić stopień dezorientacji operowanego i uznać, czy należy dalej prowadzić niszczenie włókienek nerwowych w płatach czołowych mózgu.

         Operowało dwóch chirurgów, choć główną rolę odgrywał profesor. Była też grupa pomocników przypominających średniowieczną hordę tatarską wymachującą różnymi przyborami. Zielonooka stała z boku, trzymając arkusz z przygotowanymi pytaniami. Czułem się jak płuco pacjenta po wypaleniu paczki papierosów Ekstra mocnych. Po wstrzyknięciu środka znieczulającego profesor popukał w czoło Głodnickiego chirurgicznym narzędziem przypominającym rzeźbiarskie dłutko do precyzyjnej snycerki i zapytał:

         – Nic nie czujesz przyjacielu, prawda?

         Głowa Głodnickiego tkwiła w niklowanych obejmach. Nie mógł się ruszyć. Mógł jednak mówić, język miał wolny. Rzucał trochę zelżywościami.

         Poppe nie czekając na odpowiedź przystąpił do zabiegu. Trepanem przez pięć minut przebijał się do wnętrza czaszki pacjenta, aby dotrzeć do błony włóknistej okrywającej mozg. Postępował jak rzeźbiarz odrzucający zbędne kawałki materiału.  Potem wziął do ręki skalpel. Teraz profesor przypominał małpę z brzytwą.

         Przed moimi oczami jawiły się obrazy z dziecinnych lat opisane piórem Henryka Sienkiewicza. Zamiast kliniki w Waldheim był to więzienny loch krzyżackiego zamku w Szczytnie. Zamiast Poppego widziałem Zygfryda de Lówe. Zamiast trepanu „na oko Juranda poczęły spadać wielkie, płonące krople smoły”.

         Po przebiciu kości Poppe haczykiem podobnym do tego, jakim dentyści grzebią w zębie w poszukiwaniu próchnicy, myszkował w mózgu Głodnickiego. Wreszcie wziął do ręki strzykawkę z dziesięciocentymetrową igłą i delikatnie wprowadził ją w otwór wydłubany w czaszce operowanego.

         Ten zabieg sprawił, że mózg pacjenta zgłupiał, ale dało się z tym żyć. Może nawet lepiej niż z bystrym umysłem. Operowany zapomniał to, co zapomnieć miał. Nie miał już zmartwień komplikujących mu życie. Pozbył się strachu o przyszłość.

I pomyślałem, że taki zabieg, gdyby go rozpowszechnić na potencjalnych wyborców, mógłby być marzeniem polityków.

         I pocieszyłem się, że to, co było, już nie jest. A to, co będzie, jeszcze nie jest. I antycypowałem, że być może w niedalekiej przyszłości zabiegi takie jak lobotomia i pokrewne zastąpi sztuczna inteligencja, która radykalnie wyeliminuje człowieka z dominującej pozycji na planecie zwanej Ziemia. Przecie już dziś Homo sapiens jest nie bardzo sapiens. O ile wobec zwierząt ludzie zachowują się jak naziści, to wobec bliźnich postępujemy niczym komuniści. Trudno powiedzieć, co jest gorsze. Zapominamy, że jesteśmy otoczeni nie-ludzką inteligencją roślinną i zwierzęcą, którą niszczymy z całą bezwzględnością.  

                                               ***

Widziałem to wszystko. Atoli przed oczyma miałem inny obraz i inne słowa: „Przyrzeczono ci, iż wyjdziesz wolny, i wyjdziesz, ale nie będziesz mógł oskarżać zakonu, gdyż język, którym przeciw niemu bluźniłeś będzie ci odjęty”.

         Teraz nastąpił kulminacyjny moment zabiegu, profesor zadawał pytania i po usłyszeniu odpowiedzi leciutko naciskał tłoczek strzykawki wypełnionej przeźroczystym płynem, czystym spirytusem, służącym do niszczenia szarych komórek.

         – Kto cię zwerbował, przyjacielu? – Poppe odczytywał pytanie z kartki trzymanej przez zielonooką przed jego oczami.

         – Kapitan Klaus  – odpowiedział ponuro Głodnicki.

         Profesor wstrzyknął mu kropelkę spirytusu do mózgu i pacjent na powtórzone pytanie nie mógł sobie przypomnieć właściwej odpowiedzi.

         – Gdzie się spotykaliście?

         – W różnych miejscach.

         – Konkretnie.

         – W porcie – słyszałem głos operowanego i widziałem ruch delikatnych palców niedoszłego pianisty.

                                               ***

Operacja trwała dwie godziny. Zespół profesora był niesamowicie zgrany. Medycy wyglądali jakby byli insektami ludzkich rozmiarów, którzy dopadli swoją ofiarę. Nie padły żadne niepotrzebne słowa. Niemiecka perfekcja święciła pełny tryumf.

         Na drugi dzień Poppe pogrzebał trepanem i strzykawką w mózgu Ambroziewicza. Dzięki zespołowi z kliniki w Waldheim obaj agenci wycofani z gry nie stanowili żadnego zagrożenia dla obozu socjalistycznego. Przeżyli wprawdzie przygodę z wywiadami, ale byli ciałami bez duszy, jak zombi.

         W czasie pożegnalnej kolacji rozważałem, czy posiadane przeze mnie informacje nie stanowiły takiego zagrożenia? Był to dla mnie okres ciężki od wspomnień. Bałem się.

                                               ***

Oniriada

Odwiedził mnie duchy. Były to zjawy normalne, choć przybrały postać jakby żywcem ściągniętą z „Krzyku” Edvarda Muncha. Nie dałem się nabrać na maskaradę. Od razu wyczaiłem, że pierwszą postacią jest duch byłego zastępcy Fejgina Józef Światło vel Izak Fleischfarb, a drugą autor Pożegnania z bronią. Miałem do Hemingwaya kilka pytań. Zaatakowałem: Fuj! Noblista! A agent sowiecki. Nie fuj, a obowiązek patriotyczny. Chcesz w papę? Słyszałem o bokserskiej karierze pisarza. W mordę dostać nie chciałem. Zapytałem: dlaczego pod postacią Golza w Komu bije dzwon sportretowałeś Świerczewskiego, a nie Komara, będącego znacznie bystrzejszym umysłem? On w Hiszpanii był tak tajny, ze nic o nim nie wiedziałem. No, lecę. Piszę nową książkę, Stary człowiek i jeszcze może. Światło klasnął w dłonie i sprowadził ducha „Miszy”. Tak go przedstawił. To Wolf, Markus, „Misza”. Szef wywiadu STASI. Zastępca ministra Mielkiego. Ale jest od niego sto razy mądrzejszy. Tak jak u was Pożoga od Kiszczaka. Markus jest znakomitszym komunistą niż wszyscy peerelowscy komuniści razem wzięci. Ma pierwszorzędne kontakty nie tylko z Kiszczakiem. Zna wszystkich ministrów resortu. Od Radkiewicza do Macierewicza. Bywał w Polsce. Przyjaźnił się z ministrami, mimo że uważa ich za durniów. Zna wszelkie łajdactwa MSW lepiej niż Jaruzelski. Miałem do Wolfa tylko dwa pytania: Czy lobotomia zawsze jest skuteczna? Czy STASI brała udział w zamachu na Jana Pawła II? Na pierwsze pytanie „Misza” odpowiedział twierdząco. Na drugie zaczął kręcić. Powiedział, że jego służba na mocy rozkazu Andropowa przejęła część peerelowskiej agentury w Watykanie zakładanej jeszcze przez jego komilitona Artura Rittera-Jastrzębskiego. Że należało zapewnić osłonę propagandową zleceniodawcom zamachu. I jego służba się do tego włączyła. To Sowieci? Andropow? Breżniew? – spytałem, a raczej stwierdziłem. Kiwnął głową i wyartykułował: Myślę, że tak. „Misza!” Zdarza się, że myśl, po opuszczeniu głowy nie ma dokąd powrócić. Nie boisz się? Boję – wyznał. I dlatego z zagranicznych najmimordów, będących na usługach metasowietów, to ty najgłośniej pyskujesz? Zgadza się? Wolf nie odpowiedział. Obrócił się na pięcie i odfrunął. W jego ślady poszybował Światło. Nie zdążyłem go spytać, czy nie lęka się, że w USA dopadnie go Wieczorek albo jakiś inny wysłannik Firmy? Nie musiałem go pytać. Wiedziałem. Światło bał się tylko siebie. Świtało.   Cdn.       

SIĘ ZAPISAŁO

28 czerwca na wybory prezydenckie się pójdzie. Z tej okazji przypomniałem sobie z czym kojarzę niegdysiejszych prezydentów Wolnej Polski.

         – L. Wałęsę z wprowadzeniem do polityki Kraju Pieroga i Zalewajki schizofrenii bezobjawowej (zabukowałem wizyty w gabinecie psychiatrycznym);

         – A. Kwaśniewskiego z bólu goleni (nabyłem laskę);

         – L. Kaczyńskiego z powiedzenia: „Spieprzaj dziadu!” (spieprzyłem);

         – B. Komorowskiego z czekoladowego orła (mniam, mniam);

         – A. Dudę z ostrego cienia mgły i z faktu, że grupki figlarzy zmieniają w jego nazwisku jedną literę. (zgadnijcie jaką?).

         I nic to, bo obserwując skrzecząca pospolitość przed obecnymi wyborami nie trudno dość do wniosku, że osobnikom biorących udział w tych zabawach przydałoby się zaaplikować kilka elektrowstrząsów. Czym to się je? Opisałem w NOŻU (wyd. CB; tel. 510-210-234). Tu jedynie mały fragment.

         ***

         Swego czasu bohater Noża…, porucznik Góral gościł w enerdowskiej wariatoklinice kierowanej przez sławnego profesora niemieckiego Wilhelma Poppe. Oto krztyna jego przygód:

         Znałem zakusy profesora, aby mnie poczęstować elektrowstrząsami. Moja wiedza na temat tego zabiegu była mizerna. Gdzieś wyczytałem, że Amerykanie zamiast leczyć Hemingwaya z depresji doprowadzili go na skraj załamania nerwowego i w konsekwencji do samobójstwa. To wzbudziło mój niepokój.

         Również w Warszawie słyszałem różne plotki na ten temat. Ale że nie ma rzeczy tak złej, która nie miałaby czegoś dobrego, postanowiłem spróbować elektrowstrząsów. Lobotomię z góry wykluczyłem. W myśl niektórych teorii, także naukowych, byłem cyborgiem. Może nie tak doskonałym jak Luke Skywalker, ale zawsze. Z okazji eksmitowania krwiaka z mojej czaszki do mózgu wszczepiono mi niewielki implant ułatwiający mówienie i ograniczający trzęsienie rąk. Dlatego wiedziałem, jak może smakować lobotomia.

         Ale nie bez znaczenia dla podjęcia takiej decyzji było brzemię odpowiedzialności za ludzi, których przywiozłem do kliniki. Czekało ich leczenie przy pomocy różnych metod. Poza tym takie doświadczenie mogło być przydatne w pracy operacyjnej z agenturą i nie tylko, bo w perspektywie planowałem, wzorem innych wywiadowców, zająć się pisaniem książek. Ale przedtem musiałem się upewnić, czy to niebezpieczny eksperyment. Zagadnąłem asystentkę profesora Ewę, co o tym sądzi.

         Zielonooka była chyba uprzedzona przez Poppego o próbie, której miałem być poddany. Bagatelizując sprawę odparła, że jest to normalna metoda leczenia stosowana w psychiatrii. Nie stanowi żadnego zagrożenia dla pacjenta. Pod warunkiem, że jest stosowana przez fachowców, a nie szarlatanów z CIA. Uważając szarlatanów STASI za sto razy gorszych od CIA chciałem jeszcze zapytać o szczegóły eksperymentu, ale rozmowę przerwał nam profesor. Wszedł do gabinetu zamykając ciężkie dębowe drzwi w taki sposób jakby obawiał się, że są ze szkła i może je uszkodzić.

         – Zabieram twojego gościa, Ewo – powiedział. – Kapitan Góral chciał poznać smak elektrowstrząsów. Proszę ze mną, kapitanie.

         – Ale nie będzie ze mną tak jak z Hemingwayem, profesorze? – zastrzegłem się.

         – Proszę być spokojny. Amerykanie przedobrzyli z noblistą. Zaaplikowali mu wstrząsy, które mogłyby zabić nawet słonia. Zamiast leczyć autora  Komu bije dzwon doprowadzili go do skrajnej depresji. Błąd. Wierzę, że wynikający z niewiedzy. Chociaż.., chociaż można snuć rożne hipotezy… U nas jest to niemożliwe. Zaaplikujemy panu najmniejszą dawkę. Chcemy jedynie zademonstrować, jak działa taka kuracja. Przekonałem pana? Na pańskie życzenie w każdej chwili przerwiemy badanie.

         – Wspomniał pan, pułkowniku, o różnych hipotezach dotyczących amerykańskiego noblisty. Mógłby pan powiedzieć o tym coś bliższego? Tak się składa, że cenię pisarstwo Hemingwaya. To mistrz celnego przekazu. Autor Zielonych wzgórz Afryki posługuję się słowem z chirurgiczną precyzją, tak jak pan skalpelem.

         Tym porównaniem zrobiłem profesorowi przyjemność. Zamrugał oczami jak gwiazdy, poklepał mnie po plecach i wyjawił swoje podejrzenia w stosunku po psychiatrów zza ocean.

         – Nie można wykluczyć, że w sprawę leczenia Hemingwaya wmieszały się służby specjalne. Konkretnie FBI. Potężny szef FBI John Edgar Hoover nie cierpiał noblisty. Wiedział, ze pisarz szpiegował dla Amerykanów jak i dla Rosjan. Dla OSS (Biuro Służb Strategicznych, poprzedniczka CIA – red.) autor Pożegnania z bronią był oferentem. Do współpracy z NKWD zwerbował go Jacob Golos, agent Kremla działający w USA. Ludzie Hoovera, których o nie takie akcję można posądzić, mogli skłonić lekarzy, aby byli uprzejmi kilkakrotnie przekroczyć dawki elektrowstrząsów aplikowane pisarzowi. I lekarze byli uprzejmi.

         W tym, co mówił profesor słychać było nie tylko błędy ortograficzne, ale i faktograficzne. Poppe nie przejmował się tym ani trochę. Wedle niego wyjaśnienia miały uspokajający charakter. Profesor skończył łgać i zabrał mnie do sąsiedniego pomieszczenia. Zobaczyłem na środku pokoju dziwaczne urządzenie będące skrzyżowaniem krzesła elektrycznego z krzyżem pokutnym.

         – Proszę siadać – zaprosił mnie profesor i nacisnął jakiś przycisk przy maleńkim pulpicie stojącym obok głównego sprzętu.

                                               ***

Po chwili do pokoju weszła pielęgniarka z asystentką. Siostrzyca wyglądała trochę zdzirowato, jakby właśnie udusiła szczeniaka, ale uznała, że to za mało i rozgląda się za jakąś nową ofiarą. Pierwsze, co u niej zauważyłem, to ręce. Szponiaste jak u harpi wielkiej. Mogące popieścić albo poszarpać. Potem przyjrzałem się jej twarzy. Rysowała się na niej historia precyzyjnych zabiegów chirurgii plastycznej. Nie pomógł makijaż. Była solidnie wypacykowana, prawie otynkowana jakimś brązowym paskudztwem mającym udawać opaleniznę. Karminowa szminka i fioletowy cień do powiek nadawały jej diaboliczny wygląd. Pomyślałem, że ta kobieta wypowiedziała wojnę starości. Ale choćby nie wiem jak się starała, musi ją przegrać.

         Asystentka popychała szpitalny wózek z różnymi pudełkami przypominającymi przenośne centralki telefoniczne. Odbiegało od nich mnóstwo przewodów zakończonych wtyczkami, przyciskami i opaskami.

         Profesor skierował na mnie spojrzenie swych przejrzystych oczu, które niczym reflektory w samochodzie zawodowego mordercy mają za zadanie sparaliżować ofiarę, aby stała się łatwym łupem. Na ułamek sekundy na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. Na pulpicie, jak wezwanie do podpisania cyrografu, leżała pusta kartka papieru. Obok czaił się długopis gotowy do podpisania zgody na badanie. 

         Wolałem się nie przyglądać profesorowi. Podpisałem zgodę. Mój wzrok spoczął na urwisowatej asystentce pielęgniarki. Był to wiotki kawałek młodego dobrze skrojonego ciała. Miała włosy jak ze złota. Na szyi wisiał w tym samym kolorze wisiorek z podobizną Ericha Honeckera, sekretarza Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec. Chyba nie była głupia, coś jednak przeszkadzało jej być mądrą.

Można było patrzeć na nią bez bólu. Wyglądała na trzpiotkę, na dziewczynę wesołą i ciekawą życia, ale niezbyt pewną siebie, jak nowy pudel w domu, w którym niezbyt lubią pieski.

                                               ***

         Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że dobrze byłoby przelecieć to młode niemieckie ciałko i posłusznie zająłem wskazane miejsce. Pielęgniarka przysznurowała mnie do krzyżo-fotela. Przymocowała mi do rąk, nóg i skroni elektrody informując, że mogę zamknąć oczy.

         Skóra na jej rękach była stara, obwisła jakby jej było za dużo. Nie posłuchałem jej. Obawiałem się, że gdy zakryję patrzałki, w moim mózgu pojawi się wizja łap siostrzycy. Wolałem obserwować co ze mną zrobią. Ale i tak niewiele mogłem zobaczyć. Moja głowa tkwiła w udatnym urządzeniu niczym w imadle. Do pokoju wszedł Hoffman z zielonooką. Poczułem się weselej.

         – Jest pan gotów? – zapytał profesor.

         Chciałem skinąć głową. Nie mogłem. Nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą, również przymocowanymi do urządzenia. Czułem się jak Chrystus ukrzyżowany na Golgocie. Nie było to wesołe. Oddychałem przez wpół otwarte usta tak cicho, jak schowany w szafie na bieliznę kochanek mężatki po niespodziewanym, wcześniejszym powrocie męża z delegacji.

         Profesor powtórzył pytanie. Jeżeli nie chciałem wyjść na błazna, musiałem odpowiedzieć.

         – Tak. Jestem gotów – powiedziałem. W moim głosie nie było entuzjazmu.

Usłyszałem:

         – Gotowe. Zaczynamy.

         Pielęgniarka włożyła wtyczkę do gniazdka i wdusiła jakiś przycisk w swojej centralce.

                                                        ***

         Przed oczami przeleciał mi mamuci błysk. Przez chwilę miałem wrażenie jakby sufit zwalił mi się na głowę. Zacząłem drżeć na całym ciele niczym osika na wietrze. Gdybym nie był przywiązany, telepałoby mną gorzej niż w czasie jazdy autobusem po gminnych drogach.

         Po czterech sekundach profesor zafundował mi jeszcze jeden wstrząs, a po dalszych czterech jeszcze jeden i jeszcze.

         Nie czułem, że z ust pociekła mi ślina, którą asystentka pielęgniarki wyciera flanelową ściereczką.

         Nie pamiętam, ile czasu spędziłem w gabinecie od elektrowstrząsów. Pamiętam jedynie Ewę prowadzącą mnie do pokoju. Ona coś tam paplała. Ale nie do mnie. Do siebie. Chyba nie zwariowała? Po chwili spostrzegłem, że miała w uchu słuchawkę i składała profesorowi relacje o moim stanie.

         Byłem grzeczny jak niemowlę. Dałem się ułożyć na tapczanie i spróbowałem zastosować się do rady asystentki, aby zasnąć.

         Sen nie przychodził. Mijały godziny. Pod wieczór znowu zaproszono mnie na kolację. Przedtem jednak zdołałem się przemóc, aby pójść do łazienki i spróbować doprowadzić się do ludzkiego wyglądu. Przekonałem się, że rozprawiać o walce byków, a znaleźć się na arenie to nie to samo.

         Stanąłem przed lustrem. Z odbicia spoglądały na mnie podkrążone oczy odcinające się od nieogolonej japy. Jej kolor przypominał niedopieczony naleśnik. W dodatku łysiałem jak przetarta na łokciach marynarka, a skóra na twarzy była pofałdowana niczym miech akordeonu. Zacząłem sobie wyobrażać, w jakim stanie są zamknięci pacjenci profesora.

         Moje myśli zazwyczaj przychodziły z nieznanego i w nieznane odchodziły, ale teraz  powędrowały do Ernesta Hemingwaya. Noblista, po kilkakrotnym leczeniu depresji elektrowstrząsami, wybrał ulubioną strzelbę. Wymierzył w swoją głowę i pociągnął za język spustowy.

                                               ***   

         Nie smakowała mi kolacja w towarzystwie Niemców, mimo zestawu potraw mogących zadowolić najwybredniejszego smakosza. W tym lokalu i przy tych biesiadnikach każde danie pachniało śmiercią lub czymś jeszcze gorszym – odczłowieczeniem.

         – Polubiłeś elektrowstrząsy? – zapytał Klaus.

         – Hm.

         – Dobrze, że tego nie lubisz. Pamiętaj, że każdy człowiek w naszym fachu musi nauczyć się pewnych rzeczy bardzo dobrze, dlatego że lubi to robić. Musi też umieć robić dobrze coś, czego nienawidzi. Dopiero wtedy jest człowiekiem w pełni przystosowanym do pracy w służbach specjalnych. Nasza przyszłość wiąże się z postępem medycyny i techniki. Musimy się nauczyć wpływać na ludzi. Postęp w tej dziedzinie jest trudny. Ale możliwy dzięki takim ludziom jak profesor Poppe i jego zespół.

         Niemiec łgał koncertowo. Był za bystry, aby wierzyć w to, co mówił.

         – W państwach naszego obozu obowiązuje ścisła specjalizacja nie tylko w handlu, polityce, kulturze czy gospodarce. Również nasze służby podzieliły się zadaniami. Wy na przykład specjalizujecie się w operacjach na otwartym sercu. Nas interesują szare komórki – wtrącił drugi łgarz, profesor. – Wie pan coś na temat tych operacji?

         – Prawdę mówiąc, niewiele oprócz tego, że prace w tej dziedzinie zaczęto jeszcze pod koniec lat czterdziestych, a pierwszymi pacjentami byli więźniowie.

         – Niemcy?

         – Nie tylko. Operacje wykonywano również na wrogach ojczyzny. Na polskich więźniach politycznych. Przeważnie akowcach. Choć byli i inni, głównie ludzie niezdolni do pokochania komunizmu.

         Moja odpowiedź zadowoliła wszystkich.

         – Jaką dawkę mi pan zaaplikował profesorze?

         – Najniższą ze skutecznych. Cztery razy po sto pięćdziesiąt wolt, przez sekundę.

         – Mniejszych nie można?

         – Można, ale są nieskuteczne. Nie poczułby pan jak to smakuje.

                                               ***

         Piliśmy wino rozmawiając wesoło. Panowała prawie biesiadna atmosfera. Pod koniec kolacji największe powodzenie miał smirnoff. Mimo wielkich dawek ciężkiego paliwa duchy ludzi, którzy oddali życie w czasie prowadzonych w klinice eksperymentów, mających wzbogacić skarbiec światowej psychiatrii, nie nawiedzały nikogo. Profesor zwrócił się do mnie z uprzejmą propozycją:

         – Jeżeli zechce pan jutro jeszcze raz spróbować, to możemy zwiększyć dawkę. Nie widzę przeciwwskazań.

         – Żyję za długo, aby się dać zabić w tak głupi sposób.

         Omówiliśmy też, niejako przy okazji, mój udział w eksperymencie, który miał być przeprowadzony na Ambroziewiczu i Głodnickim. Chodziło o skasowanie w ich mozgach pewnych informacji, nabytych w kontaktach z różnymi zaprzyjaźnionymi wywiadami. (cdn.)

 

NÓŻ to niewielki scyzoryk (patrz.: okładka) Czytajcie! Polecajcie znajomym!

SIĘ NAPISAŁO

NÓŻ /Fragment powieści, wydawnictwo CB tel: 510-210-234 /

 

         /W mojej ojczyźnie karki się zgina /Przed każdą władzą /

         /parafraza wiersza Antoniego Słonimskiego/

         Po dwudziestu latach pracy w Firmie wiedziałem, że zajęć nigdy nam nie zabraknie. Wciąż pojawiały się nowe teorie, kto jest wrogiem, a kto sojusznikiem. Stale majdrowano nowe listy podejrzanych i wykonywano świeże dokumenty równie prawdziwe jak doniesienia, że Mojżesz zawarł pakt z kosmitami, Hitler kochał Żydów, a Stalin wprowadził w Polsce demokrację. To się nigdy nie skończy. I nie ma powodu, by się skończyło. Specjaliści uzupełnili piąte przykazanie.

         Dla pracowników służb specjalnych brzmiało ono tak: „Nie zabijaj niepotrzebnie. Jeżeli jednak musisz zabić – nie wahaj się. Zrób to szybko i nie zostawiaj śladu”.

         Kontakty ze specjalistami zawsze wzbudzały mój głęboki niesmak. Ale w pewnych sytuacjach nie mogłem ich uniknąć.

                                               ***

         Do sekretariatu szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu wpadłem w ostatniej chwili, tuż przed odprawą. Sekretarka przywitała mnie gderaniem:

         – Znowu się gdzieś włóczysz, zamiast siedzieć pod telefonem!

         – Wiem, wiem, dobry oficer nigdy nie powinien być tam, gdzie go potrzebują. Powinien znajdować się tam, gdzie może wykazać, jak bardzo jest potrzebny, czyli antyszambrować pod drzwiami przełożonego – przerwałem jej. – A ty, kochaneczko, nie chcesz zrozumieć, że ja mam stale dwa problemy. Pierwszy to ja sam. Drugi to szefowie. I ten pierwszy nie zawsze chce uznać tego drugiego. No, ale, kto nigdy nie nazwał szefa żałosnym chujkiem, niech pierwszy rzuci kamieniem?

         – Zobaczysz, ten twój niewyparzony jęzor zaprowadzi cię kiedyś tam, dokąd powinieneś trafić, czyli do pierdla. Twój naczelnik cię szuka…                                                                                   ***

Dopiero od niedawna byłem w Warszawie. Było to miasto jak muszla. Nieustannie szumiało. W dniach stanu wojennego nie było w nim radości. Znacznie łatwiej było znaleźć miejsce nadające się do rozpaczy. Ale i tak się cieszyłem. Wierzyłem Rimbaudowi twierdzącemu, że pobyt w tym samym miejscu zawsze będzie uważał za nieszczęście. Zresztą, we wszystkich miastach Polski było podobnie.  

         Przeniesiono mnie do centrali ze Szczecina. Służbę zaczynałem w zwiadzie Pomorskiej Brygady WOP. Miałem sukcesy operacyjne. Chwalono mnie i nagradzano za dobrą robotę. Powieszono mnie nawet na tablicy „Ludzie Doro”. Co prawda oficer WSW czuwający nad moją duszą uważał, że powinienem wisieć na czyś zgoła innym, i miał rację.

         Wkrótce się przekonałem, ze takie pochwały są odskocznią do przygany. Przydarzały mi się degradacje. Nie walczyłem z degradatorami. Czekałem. Glowa w piasek. Dupa na zewnątrz, nastawiona do bicia. Ale głowa? Głowa spokojna.

                                               ***

         Wiele razy byłem na dnie. Powtarzałem sobie wtedy w moim ulubionym języku Koń izdoch, poredieł mój wołos, i za oknem szalona grust’ i pieczał (Koń zdechł, włosy mi się przerzedziły, a za oknem szalony smutek i żal). Nie bałem się upadku. Sto kilkadziesiąt miesięcy byłem kapitanem. W epoce Edwarda Gierka udało mi się przyczynić do zapudłowania Johanesa Wenzela, agenta BND (Bundesnachrichtendienst, Federalna Służba Wywiadowcza (Informacyjna). Szpieg rozpracowywał przemysł stoczniowy na Wybrzeżu i zespół portowy Szczecin – Świnoujście. Mianowano mnie za to majorem.

         Agent nie posiedział u nas długo. Wstawił się za nim do I sekretarza KC PZPR kanclerz RFN Willy Brandt. Chociaż odpowiedzialny za sprawy wywiadu wiceminister Mirosław Milewski chciał szpiega powiesić, a szef kontrwywiadu Władysław Pożoga tylko przehandlować z wywiadem zachodnioniemieckim za marki, to minister Stanisław Kowalczyk kazał go oddać Niemcom za darmo.

         Ponoć jako wopowski „łowca” szpiegów zapowiadałem się znakomicie. Zaproponowano mi przejście do kontrwywiadu MSW. Zgodziłem się. Musiałem. Tak jak i inni mundurowi byłem niewolnikiem zależnym od kaprysu przełożonych. Nie wiedziałem, że czeka mnie poniewierka. Na Wybrzeżu krzyżowały się szlaki wielu wywiadów. Szpiedzy wrogich służb mnożyli się jak na drożdżach. Miałem większe możliwości działania. Brałem udział w kilku kombinacjach operacyjnych.

                                               *** 

Moje oczy widziały zbyt wiele rzeczy naraz, mimo to uważałem, że chyba dam radę. Tym bardziej, że sprawy, w których brałem udział były proste. Zachodnioniemieckie BND jak i wschodnioniemieckie STASI (Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego Niemieckiej Republiki Demokratycznej, Ministerium für Staatssicherheit [MfS] – naczelny organ bezpieczeństwa NRD) były zainteresowane naszym przemysłem okrętowym i innymi zakładami, konkurencyjnym dla stoczni niemieckich.

         Oba państwa niemieckie nasyłały na Wybrzeże swoich agentów. Były akcje sabotażowe. Werbowano stoczniowców i portowców. Podchodzono pod zwiad WOP, mający swoje interesy w stoczniach i portach. Myślałem, że wystarczy pojechać gdzie trzeba. Powęszyć za kim trzeba. Ewentualnie zastrzelić jakiegoś sukinsyna, aby politycy go nie oddali za friko, bo on zawsze może wrócić i dalej prowadzić krecią robotę,

         Sytuacje wykorzystywały służby państw arabskich, rozpracowujących Zespół Portowy Szczecin – Świnoujście, ważny dla handlu bronią, narkotykami. Był to też punkt rozdziału terrorystów arabskich. Jedni udawali się na wypoczynek w różnych kurortach tzw. demoludów, a drudzy wyruszali na akcje bandyckie wykorzystując statki różnych bander.

         W Świnoujściu była silna baza okrętów sowieckich. Oficerowie KGB i GRU czuli się na Wybrzeżu lepiej niż w bazie Floty Bałtyckiej w Kaliningradzie. Szczecin i Trójmiasto było naszpikowane agentami sowieckimi bardziej niż Warszawa czy inne ważne dla Polski metropolie. Kawałek portu, łącznie z nabrzeżami dzierżawiono Czechosłowakom. Nasi południowi sąsiedzi robili tam co chcieli. Niektórzy zachowywali się jak rasowe kurwy. Wspierając terrorystów arabskich, handlowali bronią, narkotykami i materiałami wybuchowymi i, jak zawsze, nie płacili.   

         Na Arabów polował Mossad. Na BND nasz kontrwywiad. A KGB & GRU miało oko na jednych, drugich i trzecich. Wszystko to kisiło się w sowieckim sosie przygotowywanym przez przyjaciela Jurija Andropowa, rezydenta KGB w Warszawie gen. dyw. Witalija Pawłowa.

                                               *** 

         Oficerowie Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, WSW oraz Zarządu Zwiadu WOP wiedzieli o tych podchodach. Powtarzali jak mantrę: Jest tak, bo tak być musi. Musi być tak, bo tak jest. Przyjmowali to do wiadomości. Musieli czuwać, żeby innym nie pozwolić zasnąć.

         Poeta Andrzej Mandalian pisał: „Śpij, majorze /świt niedaleko /widzisz: /księżyc zaciąga wartę; /szósty rok już nie śpi Bezpieka (…)”. Wśród tego typu towarzystwa nie miałem zbyt wielu szczerych przyjaciół. W resorcie także nie było na szczerość i przyjaźń dużego popytu. Chyba nie istnieje nic takiego jak szczerość. Przecież tak na dobrą sprawę nic o sobie nie wiemy.

                                               ***

         W MSW klasą dla siebie stał się generał Władysław Pożoga. Był twardy jak biurko, przy którym zazwyczaj siadywał. Był jak „lawa, z wierzchu zimna, twarda, sucha i plugawa”, lecz w tym co robił, zdobywając, utrwalając, a następnie rozwalając tzw. władzę ludową, działał z takim wewnętrznym ogniem, że sparzyć się można było.

         Gdy Pożoga został pierwszym zastępcą ministra przydzielono mu osobistego kierowcę, sierżanta Teofila Ciemnego. Nadzwyczaj niesubordynowanego podoficera. Generał często go po Gombrowiczowsku karczował: – Sierżancie! Ciemny ciemniaku! Tak, jesteście ciemniakiem Ciemny! Nie potraficie przeczytać najprostszej instrukcji ze zrozumieniem! I wyjednał u Cz. Kiszczaka awans Ciemniaka do stopnia chorążego.

         Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu posiadał zbyt dobrą albo zbyt złą opinię; tylko nigdy taką, na jaką zasługiwał. Potrafił z wdziękiem hipopotama wyjaśniać E. Gierkowi i S. Kani sprawy już im znane, zdobywając szybko renomę mądrego człowieka, ale także bez szemrania wcielać w czyn najbardziej bzdurne rozkazy ministra. Tak, Pożoga jaki był to był, ale wyglądał przynajmniej jak żywy. 

          Z drugiej zaś strony w oczach W. Jaruzelskiego i Cz. Kiszczaka (którzy „zrobili” Pożogę pierwszym zastępcą ministra) zasłużył on na miano niezbyt rozgarniętego tępaka, ale pożytecznego, bo zdolnego bez wahania wykonać każde łajdactwo Firmy, rządu i partii.

  1. Pożoga, człowiek ambitny i jak wszyscy ludzie małego wzrostu konkretny, wiedzący, że to, co jest, jest, a to, czego nie ma, to nie ma, nie mógł się pogodzić z tym, że jego służba musi dawać Wielkiemu Bratu wszystko, co ma, a Wielki Brat Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu wszystko, co chce.

         W przypływie desperacji W. Pożoga, biorąc swój cień za oznakę wielkości, rozmawiał czasem z gen. Cz. Kiszczakiem o wrogiej penetracji Wybrzeża przez różne wywiady. Rzucając ministrowi miedziane myśli przekonywał go, że jeżeli nie pokażemy zębów sojusznikom, oni nas zjedzą z korzeniami. Pożoga nie brał pod uwagę, że Sowieci zjedli nas już znacznie wcześniej, bo w 1945 roku.

                                               ***

         Szef resortu przepoczwarczając MSW w stalinizm w wersji light cierpiał, jak wielu generałów, na manię wielkości. Zapominając przy tym, że jest to choroba karłów. Mianowany na fotel ministra osiągnął duchową ślepotę. Widział tylko to, co chciał widzieć. Wydawał polecenia przy jak najmniejszym zaangażowaniu umysłu. Jego notka biograficzna godna jest barona Munhausena. Do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację został przyjęty dzięki rekomendacji generała Władysława Jury, w której łgarstwo ściga się o lepsze z lizusostwem. Na takie kłamstwa nawet słońce się dąsało przykrywając się chmurami. Medal „Za Ofiarność i Odwagę” Kiszczak kupił na targu staroci, a odznaczenia resortowe przyznawał sam sobie. Inne przywileje i zaszczyty wyżebrał u Jaruzelskiego, na którego miał sporego haka.

         Zdobyta w Moskwie erudycja operacyjna pozwalała mu pouczać podwładnych, aby przypadkiem nie otwierali „puszki z Pandorą” (jeszcze o tym będzie). Po wysłuchaniu takiej lekcji niektórzy oficerowie twierdzili, że pięć minut słuchania szefa resortu wystarczy, by zidiocieć na rok. Wiem, że zabrzmi to niewiarygodnie, ale minister najlepsze stosunki miał z hierarchami kościoła, szczególnie z konfratrem Bronisławem Dąbrowskim, biskupem, sekretarzem Episkopatu Polski. Pozostałych duchownych szef resortu nazywał katabasami i nakazywał podwładnym niszczyć wszelkimi możliwymi sposobami, także operacyjnymi.   

         Cz. Kiszczak był tytanem inteligencji i intuicji oraz gigantem dedukcji. Potrafił ze śladów na śniegu zgadnąć, czy człowiek, który ślad pozostawił, jest zwolennikiem socjalizmu, czy szpiegiem, czy jest rudy, czy łysy, ale w sprawach operacyjnych nie miał własnego zdania. Jednak zdanie innych funkcjonariuszy nie liczyło się bez jego podpisu. Więc dał Pożodze wolną rękę w sprawie BND i Mossadu, ale kategorycznie zabronił rozpracowywania STASI. Nie mówiąc już o służbach Wielkiego Brata.

         Z KGB i GRU łączyło nas braterstwo. Brata się nie wybiera. Brata się ma. W resorcie traktowano brata jak świętą krowę. Nie do ruszenia. Tak, Wielki Brat był jak te buchadła (bomby) zrzucone z wrażego samolotu na Warszawę w 1918 r. – Podpisaliśmy zobowiązanie o nierozpracowywaniu sojuszników w ramach obozu. Tego się trzymamy – oznajmił swemu pierwszemu zastępcy Cz. Kiszczak.

         W każdej porządnej Firmie istnieje Ład i Chaos, jako też Bajzel i Porządek. W Firmie rządzonej przez Kiszczaka nie było ani jednego, ani drugiego, ani trzeciego czy czwartego. Był burdel. Minister wykazał daleko idący sceptycyzm w sprawie przeszkadzania Arabom w ich panoszeniu się w Polsce.

         Zausznika gen. Jaruzelskiego nie obchodziło, że od czasów „Solidarności” wszyscy nasi sojusznicy penetrowali Polskę. Najagresywniej czynili to Sowieci i enerdowcy. Czechosłowacy, Węgrzy, Bułgarzy czy Rumuni niewiele im ustępowali. Terytorium Kraju Pieroga i Zalewajki upodobały sobie nawet tajne służby Kuby, dowodzone przez przyjaciela gen. Pożogi Raula Castro.

         Obserwując pospolitość widziałem wyraźnie, że w resorcie do najważniejszych figur nigdy nie dotarły nawoływania Immanuela Kanta, aby ludzie mieli odwagę posługiwania się rozumem. Zrozumiałem, że już dawno powinienem był zatracić umiejętność odróżniania talentu od beztalencia, cnoty od hipokryzji i kłamstwa od prawdy. Odczuwałem to coraz wyraźniej, ale jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem.

         Smutna postawa moich adwersarzy wlewała w moją duszę uprzejmość i pogodę. Wybaczyłem starym szczecińskim wrogom, miałem już nowych, warszawskich. Z dawnych nadodrzańskich gróźb – jak z ugotowanych ryb – powyjmowałem już ości. Nowe, nadwiślańskie pogróżki dopiero inwentaryzowałem. Zawsze wybaczałem wrogom. Nigdy nie zapominałem ich nazwisk. 

                                               ***  

         Wprawdzie BND nie cierpiało STASI i vice versa, ale podejrzewałem, że w wypadku stoczni i portów Niemcy dogadują się poza plecami Rosjan i naszego kontrwywiadu. Sowietom było to nie w smak. Może planowali dać Niemcom nauczkę?

         Jeżeli chodzi o naszych zachodnich sąsiadów, podzielałem zdanie Churchilla, że to rzutki naród. Rzuca się do gardła albo do nóg.                                           ***  

         Osiemdziesiąt procent produkowanych na Wybrzeżu statków szło do Kraju Rad. Każda akcja sabotażowa opóźniała dostawy statków dla floty Wielkiego Brata. Floty, która u nas zamawiała kutry rybackie i inne statki tak zbudowane, by u siebie w ciągu dwóch tygodni przerobić je na okręty – stawiacze min. Różnica między statkiem a okrętem jest taka, jak między moździerzem kuchennym a moździerzem wojskowym.

         Sabotaże? Tak było w przypadku wlania odrdzewiacza do zbiornika paliwa statku przygotowanego do próby morskiej. Ta akcja przyczyniła się do zatarcia silnika. Opóźniło to przekazanie statku ZSRR o pół roku. Tak było w przypadku wywołania pożaru na budowanej jednostce. Pociągnęło to za sobą śmierć spawaczy itp. Udało mi się wyjaśnić kilka takich spraw.

                                               ***

         Współpraca BND i STASI nie uszła uwagi konsulów ZSRR z Gdańska i Szczecina, którzy zasygnalizowali gen. Pożodze problem i nakazali ukrócić dogadywanie się służb niemieckich i pętających się wśród nich agentów arabskich.

         NRF i NRD zjednoczenie miały jeszcze przed sobą, jednak ich służby już dbały o wspólne interesy ekonomiczne obu państw niemieckich.

         Otrzymałem zadanie powęszenia. Rozkaz brzmiał jak zepsute mleko, ale udało mi się zdobyć dowody szpiegowskiej działalności BND i STASI. Antycypowałem możliwości dogadywania się Mossadu z BND w celu ataku na wypoczywających w naszym kraju terrorystów arabskich.

         Zrobiłem jeszcze coś ponadto. Przy okazji przyczyniłem się do zabicia kilku ludzi. Przeszkadzali w grze. Anihilacje upozorowano przypadkami. Ktoś się powiesił w celi. Ktoś wpadł pod samochód. Ktoś wypadł z pociągu. Ktoś popełnił niechciane samobójstwo. Wprawdzie samobójstwo nie ma logiki, a tylko dramaturgię, ale ludzie w nie najłatwiej wierzyli. Dostałem za to Srebrny Krzyż Zasługi.

         Mimo że miałem rację likwidując szkodników, moje działanie, tak jak i całych służb, było nieskuteczne. Nie minęło kilka lat i doszło do zjednoczenia Niemiec.

                                               ***

         Pokajałem się jak Babinicz za to, że był Kmicicem, to w nagrodę za szczęśliwe rozwikłanie kilku zagadek związanych z działalnością nie tylko wrogich, ale i sojuszniczych wywiadów minister S. Kowalczyk nakazał z oficera starszego zrobić mnie oficerem młodszym.

         Zdjęto mi dwa paski z pagonów, a do osamotnionej gwiazdki dodano jeszcze trzy gwiazdy. Zrozumiałem, że jeżeli chodzi o awanse, to jestem w czarnej dupie. ale dobrze mi tam było. Znowu zostałem kapitanem. A co to jest oficer młodszy? To jest stan, w którym człowiek jest pewien, że może jeszcze zrozumieć to, co się dzieje na świecie. A starszy? Oficer starszy niczego już zrozumieć nie jest w stanie. Marzy tylko, by się naćpać, nachłeptać boskiej obrazy, rzucić znajomą dupę na tapczan i porozmawiać z nią o młodych latach.

                                                                           CDN