Miesięczne archiwum: kwiecień 2017

BYŁEM MAŁO INTELIGENTNY

Zaliczony do gorszego sortu przyznaję bez bicia:

… Początkowo, nie wiedząc co czynię, popierałem rządy niektórych mężów politycznych. W 1956 r. dałem się oszkapić Władysławowi Gomułce przekonanemu o własnym mesjanizmie, wplatającym między wiersze przemówień do narodu, może nie dosłownie, ale treściowo podobne, takie passusy: „Co ta durna hałastra sobie myśli? Że ja ją prowadzę. Tymczasem to ona mnie prowadzi”.

15 lat później uwierzyłem tyleż sprytnemu, co leniwemu i niezbyt rozgarniętemu Edwardowi Gierkowi. Zaś generałowi Jaruzelskiemu? Nie. Generałowi już nie uwierzyłem. Podziwiałem jego płomień wewnętrzny, ale widziałem, co zrobił w 1970 r. wydając rozkaz strzelania do ludzi. Przyszły premier i I sekretarz KC PZPR był wówczas jak Moby Dick. Całe dorosłe życie szukał swego kapitana Ahaba, ale gdy wybuchła „Solidarność”, rozbolał go brzuch. Myślał, że ma do czynienie z jakimś piekielnym mamidłem. Aby egzorcyzmować ruch społeczny udający związek zawodowy generał czym prędzej przyjął oferowane stanowisko premiera.

Widziałem sporo. Byłem jednak mało inteligentny. Gdzieś do 1970 r. nie potrafiłem faktów zanalizować. Dopiero po tej cezurze, po strzelaniu do ludzi na Wybrzeżu, dotarło do mnie, że polityka to zlepek kłamstw. To zazdrość. To nienawiść. To zajadłość. To zażartość i schizofrenia. To zło. To po prostu g…

Zauważyłem również, że osoby ogarnięte tymi cechami są bardziej dynamiczne niż przeciętni zjadacze chleba. Kierując się ogniem wewnętrznym politycy ci mogą porwać masy za sobą (W. Gomułka w 1956 r., E. Gierek w 1971 r.). Mogą też niechcąco zrobić coś pożytecznego. Na przykład doprowadzić do „Okrągłego Stołu”.

Mimo to uwielbiałem spotkania z gen. Jaruzelskim. Gdy generał zażądał mojego życiorysu – o szczegóły, których nie pamiętałem, bo ich nie było, zwracałem się do oficera obiektowego WSW. Wiedziałem, że szef Wojskowej Rady Ocalenie Narodowego (WRON) zna zbierane na mnie „kwity”. To było regułą postępowania Jaruzelskiego. Generał robił tak zawsze. Obojętnie, czy chodziło o członków Biura Politycznego KC PZPR czy o tak mało znaczącego pułkownika jak ja.

Gdy znalazłem się sam na sam z byłym prezydentem, zawsze czekałem momentu, gdy on, w zapale gadulstwa usiłował sugerować, że od jego rozkazów zależały losy Polski i Polaków, nawet kosmosu. A i wszechświat, być może, trzyma się w całości dzięki jego pomysłom. W takim wypadku w uszach brzęczały mi słowa akolitów głowy państwa: – Panuj, generale! Panuj ku chwale socjalistycznej ojczyzny!

Wsłuchując się w przyjemny tembr głosu generała, który żonglując frazesami niczym jakowyś syn ciemności wyłuszczał kredo życiowe, byłem zdania, że na takie dictum poweselałby nawet największy mizantrop, zaś płaczący filozof Heraklit umarłby ze śmiechu. Ale wówczas lubiłem generała najbardziej. Było to tak absurdalne, że aż piękne. Zamiast pytać, milczałem.

Zdawałem sobie sprawę, że milczenie jest cechą śledczych, szpiegów i czasami dziennikarzy. Różnica między żurnalistami a wymienionymi wyżej profesjami była taka, że wywiady dziennikarskie były nagrywane podwójnie. Jawnie i skrycie. Jawnie nagrywał żurnalista, a skrycie służby specjalne. W. Jaruzelski był nagrywany skrycie zarówno w Peerelu, jak i w III RP. Więc patrzyłem przymilnie w ślepka szefa WRON, a że najdłuższa rozmowa z generałem trwała dziewięć godzin, zastanawiałem się, jak sobie z tym poradzą podsłuchiwacze.

                                                        ***

W niedzielę 13 grudnia 1981 r o godzinie 5.30 do mojego mieszkania na Ursynowie przybiegł zdyszany łącznik z informacją, że dowódca WOP gen. Czesław Stopiński ogłosił alarm i rozkazał, aby wszyscy podwładni natychmiast zameldowali się na swoich stanowiskach. Spojrzałem na termometr wiszący za oknem. Wskazywał minus dwadzieścia stopni. Idąc do autobusu aby pojechać do redakcji pomyślałem, że w taki mróz trudniej być Polakiem, a Rosjanom łatwiej, bo mają Syberię i cieszyłem się, że to my a nie Sowieci. Czyżbym był zrzędą?

Powołana przez gen. Jaruzelskiego Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego nie była jakąś efemeryczną grupą wojskowych prominentów. Były to kukły amoralnych generałów i starszych oficerów, którzy kiedyś byli ludźmi. Powłócząc nogami jakby podeszwy mieli obciążone ołowiem, zbliżali się do biurka szefa i składając podpisy pod przygotowanymi dokumentami, których nie znali, zaklepywali decyzje generała. Ich mózgi, skażone współpracą z Informacją WP a później WSW, nie funkcjonowały. Były zmrożone. A ja pomyślałem sobie, że w tym momencie „Solidarność” jest już trupem. I w duchu się ze sobą zgadzałem.

Powołując WRON generał wyglądał jak księgowy w przedsiębiorstwie pogrzebowym. Rada miała pogrzebać „Solidarność”. To była konfraternia miłośników komunizmu, ale to, co robiła, w gruncie rzeczy było kwestia smaku. Jakie słowa do tej konfraterni pasują: Ogniem żądz, uczuć górnością zdeptali blade, robacze żądze i karle tłumów uczucia.

Powołanie WRON, poza konstytucyjnego ciała o charakterze junty wojskowej i ogłoszenie stanu wojennego nie było jedynym sukcesem generała w tym dniu. Jaruzelski zmusił członków Rady Państwa, aby 13 grudnia 1981 r. o godzinie pierwszej w nocy zebrali się i przyjęli antydatowaną na 12 grudnia ustawę wprowadzającą stan wojenny na terenie całego kraju oraz cztery dekrety. Członkom RP zabrało to półtorej godziny. To posiedzenie Rady Państwa przypominało noc żywych trupów. Może jeszcze nie całkiem głuchych na moralność (Ryszard Reiff jako jedyny z 14 członków RP sprzeciwił się podejmowaniu uchwały), ale na pewno mocno w konaniu zaawansowanych.

                                                        ***

Udawałem, że spijam słowa z ust generalskich. Bliscy współpracownicy generała mówili, że Jaruzelski lubi, gdy jego rozmówcy rzadko się odzywają, często milczą i patrzą mu prosto oczy, bo – zdaniem generała – wówczas interlokutor jest szczery i nie ma złych zamiarów.

Przekonałem się, że to prawda. Tak, generał lubił kontakt wzrokowy, tylko, że ustawiał interlokutorów na straconej pozycji. Po prostu zasłaniał oczy okularami przeciwsłonecznymi i niekiedy tłumaczył, że musi to robić ze względów zdrowotnych, gdyż jest to wynik kontuzji odniesionej na Wale Pomorskim.   

Cały czas, za wyjątkiem sportu, nie angażowałem się zbytnio w życie kraju. Słuchałem. Obserwowałem. Kombinowałem. Starałem się zrozumieć, na czym szwindel rządzenia socjalistycznego polegał. Wniosek stale był ten sam: głupota, kiedyś i teraz nie stanowi przeszkody w zajmowaniu najwyższych stanowisk i funkcji.

Filozofowie tłumaczą to w sposób okropnie zawiły. A nie można przecież rzeczy łatwiejszej tłumaczyć za pomocą argumentów trudniejszych. Mądrych nie trzeba o tym przekonywać. Od dawna wszystko wiedzą. Głupców przekonywać nie warto. Niczego nie zrozumieją. Najwyżej głowy będą ich bolały. Jednak czasem próbowałem.

Egzegeza głupoty rządzących rajcowała. Jednak nie umiem powiedzieć dlaczego. Bo, że cieszyłem się, to fakt. Cieszyłem się może dlatego, iż zrozumiałem, że Dobry Bóg stwarzając świat ustanowił różne granice. Również mądrości. Nie zakreślił natomiast granicy głupoty. Ale, Duchu Święty!, czy to aby uczciwe?

Zrozumiawszy tę prawdę miałem prawo przypuszczać, że dopadł mnie promyk latarni Diogenesa. Ale aby być skutecznym należałoby mieć także jego kij. A tego mi brakowało. Masom także. Pasywność ludzi zawsze służy utrzymaniu status quo. Zawsze leży w interesie rządzących. W Kraju Pieroga i Zalewajki kartka wyborcza nic nie znaczyła. Nadal nie znaczy. Nie była i nie jest żadnym kijem na szeroko rozumiane władze.

 Od 1979 r., po przeniesieniu do Warszawy, od czasu do czasu, obszczekując księżyc i mając w głębokim poważaniu przykazanie mojego generała, sporządzałem raporty dla Jana Pawła II. Donosiłem w nich i to, i to, i jeszcze owo…

                                                        ***

Dwadzieścia lat temu pragmatyka uwolniła mnie od obowiązku maltretowania żołnierzy i odnoszenia ran w imię patriotycznego obowiązku strzeżenia rubieży Rzeczypospolitej. W LWP i Straży Granicznej coraz bardziej unosiła się woń nie za mądrego biskupa polowego WP Sławoja Głódzia. Homilie tego kapłana budziły nieraz fałszywą, jednostronną, dyfamacyjną ocenę patriotyczno-religijnych środowisk, które patriotyzm i religię nosiły w sercu, a nie wypisane na sztandarach. Zawsze wierzyłem, że religia jest testem kultury, a kultura jest próbą interpretacji ludzkiego świata. Tymczasem Głódź był tego zaprzeczeniem.

Od tego czasu, czując się jak plaster wędliny w sanwiczu nie mogę się nachwalić Boga, że dając mi emeryturę ze starego portfela równocześnie zabrał mi apetyt.

                                                        ***

Lubię łagodność zmierzchu i błyskawiczność nocy. Gdy nad głową buzuje zawierucha gwiazd, a w mózgu tańczy żyto, zwykle przed oczyma jawią mi się ludzie, których znałem lub wydawało mi się, że ich znam.

Młodość upłynęła mi w pierwszej dekadzie Kraju Pieroga i Zalewajki zwanej okresem stalinizmu polskiego. Była to totalitarna machina działająca bez ustanku. Była to maszynka do mielenia mięsa. Przerabiała ludzi na nawóz historii.

Dekada ta była miejscem brudnych i podejrzanych konszachtów komunistycznych biznesów, nędzy i wyzysku społeczeństwa oraz upodlenia narodu. Od stu lat staram się ukazać niezgłębialną dziwność codzienności peerelowskiej widzianą przez pryzmat oficerów tajnych służb. Nie sposób o tym wszystkim pisać, unikać archaizmów, neologizmów czy ubeckiego żargonu. Wybaczcie. 

Tym razem, starając się przeorać ugór w mojej głowie spróbuję przedstawić subiektywny ogląd wyjątkowo oryginalnego typa, Homo tweetusa – człowieka ćwierkającego. On to, nagłaśniając przez Rozgłośnię Polską Radia Wolna Europa (RP RWE) zbrodnie komunizmu, być może, położył dla świata zasługi kasujące jego własne zbrodnicze dokonania. To przecież on pierwszy tak jasno przedstawił kawałek peerelowskiej pospolitości. Unaocznił, że towarzysz towarzyszowi towarzyszem. Ukazał bezmiar dziwności stalinizmu polskiego. Zionął tak potwornym miłosierdziem do dawnych towarzyszy, że ludzie gęby otwierali ze zdumienia i dziwowali się, że ktoś tak inteligentny mógł tyle lat funkcjonować w Kraju Pieroga i Zalewajki i nikt go nie zadenuncjował.

On nie tylko opowiedział, jak było, ale usiłował wytłumaczyć dlaczego tak mogło być. Wyglądało to tak, jakby komunistyczny smok pluł gorącą, ognistą śliną na rzeczywistość, którą współtworzył i miał we współtworzeniu niepodważalne zasługi.

Istnieją tysiące powodów by się zająć właśnie tym oficerem. A każdy z nich wystarczyłby osobno. Prof. Andrzej Paczkowski określił go łagodnie jako „wredną twarz sowieckiej kanalii”, a ja… no właśnie…

Chodzi o podpułkownika Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (MBP) Józefa Światłę. Oficera, który po zamianie NKWD & MBP na CIA zaczął przejawiać smocze cechy – pożerał dawnych mecenasów, egzegetów i kolegów, którzy niegdyś dobrze mu życzyli. W wypadku Światły było to pożarcie dokumentne. Było to pożarcie z kopytami.

Tak, chodzi o prominentnego ubeka. Chodzi o zdobywcę damskich serc. Chodzi o zabójcę i agenta, zdolnego wznieść się ku gwiazdom na własnym krawacie. On to, relacjonując przemyślenia oparte na własnych doświadczeniach ciągle pamiętał o przestrodze Andre Maurois, aby nie mówić o sobie źle, bo ludzie mogą uwierzyć. Przez prawie dwa lata bił się ochoczo w piersi. Cudze. Potem zamilkł. Bo albo mu nowi mocodawcy z CIA kazali. A może przestraszył się czegoś? Czego?

                                                        ***

Przez lata przepatrywałem życie tego podpułkownika. Starałem się go rozszyfrować. Jeszcze teraz, patrząc na jego fotografię z gębą rozwartą niczym pisklę w gnieździe, jakby to był diabeł jakowyś, proszę Stwórcę: „Skoro już go stworzyłeś na swoje podobieństwo, proszę Cię, Panie Boże, ocal go w mojej pamięci, aż go nie opiszę. Chcę go przedstawić tym rodakom, którzy go dziwnie nie znają”.

Prawdą jest, że Światło, ten Witkacowski „gość z dna”, po raz pierwszy w takim wymiarze, pokazał Polakom lustrzane odbicie B. Bieruta i jego towarzyszy. A że czasem i diabeł się rozanieli, być może dlatego Światło zademonstrował na własnym przykładzie, czarno na białym, że tzw. władza ludowa w interesie Moskwy pokazuje narodowi nie świetlaną przyszłość, ale sowiecki zadek.

Chcę przedstawić Światłę na szerszym tle. Bo ten wstrząsająco żywotny funkcjonariusz UB być może był kanalią i zbrodniarzem, głupcem a nawet kretynem, ale jego zmysłowi do urządzania się w każdej sytuacji nie można nic zarzucić. To zaś nieuniknienie prowadzi do konieczności przestawienia słodkich sekretów oficerów operacyjnych tajnych służb, którzy są, najogólniej mówiąc, poszukiwaczami swojej prawdy o innych ludziach.

Darujcie mi brutalną szczerość niektórych opisów związanych z seksem i zbrodniami. Bronię prawa do grubiańskości. Chyba lepiej jest być szczerym grubianinem niż ugrzecznionym hipokrytą.

                                                        ***

Czar tajnych służb. Służby, czasem zwane, na wzór amerykański Firmą, aby werbować agentów, muszą łgać i stosować niestereotypowe metody. Z reguły są to metody pozaprawne i bezprawne. Tłumaczenie, że służby specjalne większość materiałów otrzymują z tzw. białego wywiadu to pic na wodę i fotomontaż. Każda licząca się Firma musi być oparta na kłamstwie i agentach.

Obowiązującą zasadą jest: kłam, fałszuj, zmyślaj, koloryzuj, blaguj, fantazjuj, lipuj. Kłam szczerze. Rób to długo. Rób to tak długo, aż ci uwierzą! I jeszcze jedno, każda Firma ma specyficzną umiejętność zamykania niewygodnych, ale otwartych głów, wiekiem. Wiekiem trumny.

Mimo że prawda o łgarstwach służb rzadko wychodzi na jaw, bo nikt jej nie szuka, to kłamstwa nie starzeją się. Z czasem wychodzi na jaw jak szydło z worka. Zmienia się tylko skala zjawiska, bo prawda jest niczym kamień – nierozpuszczalna w wodzie. Funkcjonariuszom służb specjalnych prawda jest potrzebna jak atomowemu okrętowi podwodnemu wiosła. Oni mają swoją prawdę. Chronią ją mącąc wodę, m.in. fałszując dokumenty.

                                                        ***

Lubiąc interesować się słabostkami wielkich ludzi, bo któż nie lubi podglądać historii przez dziurkę od klucza, myszkowałem za dokumentami tajnych służb. Studiowałem dostępne opracowaniach na ich temat, pochłaniałem książki dotyczące tej tematyki itp.

Do końca lat pięćdziesiątych były to przeważnie szpargały propagandowe dotyczące zachodnich służb specjalnych. Po wstąpieniu do Oficerskiej Szkoły WOP uzyskałem szerszy dostęp do materiałów dotyczących również tzw. demoludów, czyli krajów podległych Związkowi Sowieckiemu.

Czytałem zachłannie wszystko to, co mi wpadło w ręce. Był to błąd. Był to zły nawyk. Należało mniej czytać. Gdybym więcej się zastanawiał, zamiast wciąż sięgać po książki, gazety i dokumenty, to przypuszczalnie byłbym bardziej rozgarnięty. Dużo wody musiało upłynąć w Wiśle, nim zrozumiałem, że nie warto wierzyć bezkrytycznie dokumentom, artykułom i literaturze, jeżeli się nie zna okoliczności, w jakich „słowo pisane” powstawało. Dlatego w późniejszym czasie dokładałem starań by rozmawiać z funkcjonariuszami tajnych służb i politykami. Byli to ludzie nie tylko dobrzy, ale i chytrzy. Jedyną trudnością w tych rozmowach było oddzielenie prawdy o fałszu. Zderzałem się ze swoistym paradoksem kłamców. Mając wątpliwość, czy rozmówca mówi prawdę, czy łże, musiałem rozstrzygać: czy adwersarz kłamie, kiedy mówi, że kłamie, czy mówi prawdę?

I mimo ze z ust rozmówców wypadały niekiedy słowa tak głupie albo tak wredne, że szkoda gadać, to nie przepuszczałem żadnej okazji, aby je usłyszeć i jak się da, to je zweryfikować.

Możecie mi zarzucać, że to niemoralne… A fuj! Rozmawiać niekiedy z ewidentnymi bandytami… Może i niemoralne, ale za to jakże ciekawe? 

Możecie mnie posądzić o fałszywą skromność. Jednak taka supozycja byłaby niesłuszna, bo fałszywa skromność jest najprzyzwoitsza ze wszystkich kłamstw. Dlaczego o tym wspominam? Bo uważam, że należy odpowiadać na drażliwe pytania, zanim zostaną zadane.

PS 1.

Jest to fragment przygotowanej do druku książki „Portret z kanalią”.

PS 2.

Jeżeli jesteście zbulwersowani, że po raz kolejny ogawędzam nieciekawą przeszłość, to rozejrzyjcie się po skrzeczącej pospolitości i znajdźcie chociaż jedną różnicę między tym, co napisałem, a dniem dzisiejszym.

PS 3.

Polecam: rzecz O ISTOCIE PASJI.

Książka Stanisława Jerzego Szałapaka pt. „Jedzie, jedzie straż… – gorąca pasja dh. Jerzego Matrzaka” jest niekonwencjonalnym reportażem połączonym z esejem. To bardzo ciekawy sposób pisania reportażu historycznego, fabularnego; nasiąkniętego faktami wziętymi z codziennego życia ludzi. Ludzi, którzy umiłowali jakąś pasję. W tym wypadku strażacką pasję – pasję druha: strażaka ochotnika. Napisane to jest znakomicie, swobodnym, potocznym stylem. Chwilami przesadzone. Chwilami bardzo prawdziwe. Tak to się odbiera, bo przecież nie byłem strażakiem. Bardzo, bardzo ciekawa lektura. Szałapak da się lubić. Nie sprzedaje kitu. Warto poczekać na jego następną książkę, już ją pisze. Tym razem będzie o poetach czasu wojny.

PS 4.

Uprzejmie proszę kierować uwagi pod adresem: hp.piecuch@gmail.com