Myślę, że moje przygody upoważniają mnie do zabrania głosu w sprawie eutanazji. Dlaczego? Oto przerobiony fragment mojej książki Tajna historia mojego życia.
Przed laty otrzymałem dziwny telefon. Zdyszany męski głos informował, że jest pustelnikiem i chce mnie zobaczyć. Nie cierpię zdyszanych mężczyzn. Ale przepadem za anachoretami. Poszedłem do wskazanej kawiarni. Zaczęło się od kawy, a skończyło źle. Mój rozmówca był bezbarwny. Nie warto go opisywać. Wystarczy, że wyjdziecie na ulicę, a zaraz otoczy was tłum takich postaci. Od przeciętności odróżniała go tylko twarz, obrośnięta brodawkami jak dno łodzi ostrygami. Powiedział, że czytał moje książki i że niepotrzebnie ujawniam mechanizmy działania służb. Przyznałem mu rację. Tłumaczyłem, że jestem starym człowiekiem i choć, jak twierdzi Houellebecq, jedynym przywilejem ludzi starych jest prawo do tego, aby wszyscy dali im święty spokój, to ja wstydzę się tego, bo starość jest passe.
Uważałem się za alfę i omegę ostrożności. Nie zauważyłem, jak filut dosypał mi czegoś do kawy. Dziś widzę aferę inaczej. Osoba, którą uznałem za szajbusa, była profesjonalistą. Za takie pomyłki się płaci. Ancymonek chciał mi zaszkodzić. Moje serce stanęło. Straciłem przytomność. Byłem w śpiączce jak po ukąszeniu muchy tse-tse. Dzwony z Notr Dam by mnie nie obudziły. Przypuszczam, że przyczyną zawału był wywar z korzenia tojadu mordownika. Ożywiano mnie różnymi sposobami. Skuteczne były elektrowstrząsy. Serce ruszyło. Po tygodniu odzyskałem przytomność. Powiedziano mi, że miałem 10 procent szans na przeżycie. Z przygody wyszedłem lekko poparzony. Nie minął rok, a lekarze doszli do wniosku, że moje serce wymaga remontu. Chcieli w nim pogrzebać. Nie protestowałem. Uważam, że przeciwko medykom i grabarzom sprzeciw jest bezcelowy. Rozcięto mnie od kostki do grdyki. Otworzono mi klatkę piersiową i majstrowano dwanaście godzin. Były komplikacje. Założono cztery by-pasy. Długo nie mogłem dojść do siebie. Byłem kawałkiem żywego mięsa w czystej pościeli. Tym razem miałem ponoć 25 procent szans. Leżałem tylko 2 miesiące i wypisano mnie do domu…
Nie był to koniec przygód. Wkrótce miałem dwa udary mózgu i w odstępie dwóch lat przeżyłem dwie śmierci kliniczne, zakończone częściowym paraliżem. Bardzo się dziwiłem, że przez ileś tam godzin nie żyłem. W tych wypadkach szanse przeżycia bez powikłań były dziesięcioprocentowe. Byłem optymistą. Zawsze byłem wierny maksymie S. Lema, aby być dobrej myśli, bo, po co być złej. Wiedziałem, że żyje się samemu i umiera się samemu. Następnie złożyłem wizytę w Centrum Onkologii. Ulokowano mnie w trzynastce. Było wystarczająco wcześnie, aby lekarze uznali, że mam 50 procent szans na. Specjaliści wykonali mi bezpłatny lifting facjaty, w której czyhał złośliwy nowotwór. Wycięto mi z czoła30 centymetrówkwadratowych skóry. Mózgu nie trzeba było ruszać. Były przerzuty. Poradził sobie z nimi ciekły azot. Dziwne, ale dopiero na onkologii zauważyłem, że problemy ontologiczne świata są szalenie złożone. Wszelkie ich uproszczania daje rezultaty opłakane. Onkologia, z widokiem straszliwie pokiereszowanych ludzi sama skłaniała do szukania rozwiązań egzystencjalnych. Nie wiem, dlaczego, ale bez przerwy w moim mózgu kiełkowały myśli Anzelma z Canterbyry wedle, których, w pojęciu istoty doskonałej tkwi konieczność jej istnienia i że zatem samo pojęcie Boga jest dowodem, że Bóg istnieje. Trudno powiedzieć, jaka była przyczyna przygody z nowotworem. Nie jest to ważne. Liczy się, co innego. Myślę, a można mi wierzyć, gdyż praktykowałem na własnej skórze, że współczesna medycyna z nowotworami potrafi sobie poradzić.
Następna wizyta w szpitalu omal nie zakończyła się katastrofą. Było tak. Wracałem po spotkaniu z prof. Piotrem Wieczorkiewiczem. Knuliśmy różne spiski. Tym razem nie chodziło o nic wielkiego. Chcieliśmy jedynie wyjaśnić sprawę zabójstwa gen. Papały i obalić rząd. Szedłem przez park. Podszedł do mnie facet, wielki jak pomnik Chrystusa Króla w Świebodzinie i zapytał, która godzina. Jegomość wyglądał na drwala dżentelmena. Spojrzałem na zegarek. On w tym czasie wyciągnął z rękawa jakiś przedmiot i zdzieli mnie przez łeb. Gdy się ocknąłem zobaczyłem, że jestem w parku. “No dobrze, dobrze, ale, co tu robi królowa angielska?” – Pomyślałem. Gdy na dobre odzyskałem przytomność faceta, który, przypuszczam, nie był dżentelmenem, już nie było. O wypadku nie powiadomiłem policji, ani prokuratury. Pracujący w tych instytucjach urzędnicy reagują nerwowo na zgłaszane przestępstwa. Zlekceważyłem sprawę. Do lecznicy pojechałem, gdy ból głowy stawał się trudny do wytrzymania. Było za późno na farmakologię. Trzeba było użyć noża i piły do kości. Wyobrażałem sobie, co to znaczy. Widziałem ludzi – roślinki. Z moich przygód z medycyną ta była najgorsza. 5 procent szans, że ujdę z życiem, ale tylko 2 procent, że wykręcę się bez szwanku. Głupi ma zawsze szczęście. Załapałem się na te dwa proc. Trafiłem na znakomity zespół neurochirurgów szpitala wojskowego przy ulicy Szaserów w Warszawie. Fachowi medycy usiłowali wyciągnąć krwiaka nie uszkadzając za bardzo głowy. Wyciągali szelmę łyżeczkami niczym lody z kubeczka waflowego. Przy okazji usunięto mi z mózgu część niepotrzebnych informacji. Krwiak zachował się nikczemnie. Pękł w czasie operacji. Fachowy opis wyglądał tak: Ewakuacja krwiaka z trepanacji otworowej. Zabieg operacyjny powikłany ogniskowym uszkodzeniem mózgu w lewej okolicy czołowo-ciemieniowej z akumulacją płynu w miejsce uszkodzenia, afazją oraz niedowładem połowicznym prawostronnym. Przez pół roku karmiono mnie antybiotykami i wszystkim tym, co nauka wymyśliła, aby takich wariatów jak ja utrzymywać przy życiu.
Trepanacja czaszki i czyszczenie mózgu nie jest niczym zabawnym. Cerebrum ma 100 mld neuronów, a między nimi mnóstwo połączeń. Muszą produkować biliony różnych stanów samoświadomości. A ja nie wiedziałem, czym jest samoświadomość, nie mówiąc już o nad- czy o podświadomości. Zastanawiałem się, czy świadomość była wcześniejsza od materii, z której, w wyniku Wielkiego Wybuchu powstał świat? A może wieloświat? Po zabiegu w mojej głowie tkwiły dwie rury. Coś w nich bulgotało. Maszyny, do których byłem podłączony, warczały. Miałem błyskawice w głowie. Czułem, jak miliony haczyków, przebijając mi czaszkę, złowiły wielkiego krwiaka i ciągnąc go jak wędkarz wędkę, usiłują go wywlec i złomować. W zakamarkach mózgu tkwiła świadomość, że dla nauki homo sapiens to zwierzę o rozbudowanych funkcjach psychicznych i emocjonalnych posługujących się mową, ale nie mogłem się tymi odczuciami podzielić z lekarzami. Byłem w anabiozie – stanie odwracalnego, przejściowego, ale maksymalnego ograniczenia funkcji życiowych organizmu. Straciłem mowę. Nie mogłem się też poruszać. Pisać także nie mogłem. Byłem sparaliżowany. Moje IQ było zredukowane do zera. Jednym słowem, totalna afazja ruchowa, czuciowa, amnestyczna. Dzień i noc karmiono mnie kroplówkami. Gdy odzyskałem zdolność myślenie, co trwało nie dłużej niż rok, każdego ranka dziwiłem się, że jeszcze nie umarłem. Nie ma to większego znaczenia, bo tak czy inaczej wszystko skończy się albo w trzaskającym ogniu, albo w grobie trawą zarośniętym.
Gdy odzyskałem pełną świadomość nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą. Nie mogłem powiedzieć słowa. Ale mogłem obserwować, co się dzieje. Bliskość ewidentnego odejścia uczy pokory. Wiedziałem, że nie oszukam śmierci. Choćbym nie wiem jak się starał. Nikt za mnie nie umrze. Muszę to zrobić sam. Nie da się wierzgać przeciwko wyrokom fatum. I pomimo, że mózg, obok serca jest moim ulubionym organem i oba szlag trafił, nie stresowałem się, bo w koło wdziałem zbyt wiele osób skancerowanych, rozbebeszonych, których przygody z losem nie mogły zakończyć się happy endem, ludzi leżących w śpiączce (często od miesięcy). Obserwowałem lekarzy zastanawiających się, czy już niektórych nie odłączyć od maszyn podtrzymujących życie. Mnie nie odłączono. Mogę snuć ten tekst. Miesiące rehabilitacji ruchowej. Oglądanie pokiereszowanych ludzi, walczących o każdy dzień życia nauczyło mnie respektu dla ludzkiego bólu. Zrozumiałem, że moje dolegliwości są niczym przy cierpieniu innych. Byłem żywym trupem wśród żywych ludzi. Cięższa była rehabilitacja mózgu. Próby czytania, pisania i czegoś tam jeszcze. Nie znałem liter, nazw dni tygodnia ani miesięcy. Nie potrafiłem dodawać i odejmować, dzielić ani mnożyć. Nie wiedziałem, co to jest czas, sekunda, minuta, godzina i doba. Myliły mi się pojęcia, słowa i języki. Starałem się mówić po polsku. Wychodził bełkot. Usiłowałem pisać. Wychodziły joysowskie słowa-gromy. To było coś pośredniego pomiędzy pijackimi powidokami, a tajemnicą śmierci. Musiałem krok po kroku wyciągać pojedyncze litery alfabetu zachomikowane w zakamarkach gęstej, lepkiej kory mózgowej. Zapisałem las papieru w przeróżnych językach, zanim nauczyłem się, jako tako alfabetu łacińskiego. Po roku potrafiłem się już podpisać. Gdy mogłem poruszać rękami, sięgnąłem po komputer. To ułatwiało powrót do życia. Wpadłem na wariacki pomysł. Chciałem napisać książkę. Próbowałem sklecać słowa. Przeszkadzały dziwy pamięci. Nie pamiętałem dzieł, które przed operacją mogłem recytować na wyrywki i odwrotnie, książki, które tylko pobieżnie przejrzałem jawiły mi się przed oczami w całej wspaniałości. Prześladował mnie niemiły pech. Do tego, co mówiłem i pisałem, wkradały się bezwiednie słowa rosyjskie, czeskie, niemieckie, angielskie, francuskie, a nawet węgierskie, hebrajskie i łacińskie. Czasami były to pojedyncze wyrażenia. Czasami przysłowia. A czasami zakodowane w pamięci cytaty. Mimowolnie przenosiłem je na dysk komputera. Mój mózg poniósł straty. Pamięć jest podobna do starej owcy, która nawet jak żre, to mleka nie daje i może doprowadzić bacę do bankructwa. Mimo, że Pan Bóg kazał zburzyć wieżę Babel zastanawiałem się, czy Stwórca zna wszystkie języki świata? Pewnie zna. Bo jakżeby inaczej mógł wysłuchać próśb do niego kierowanych. Operacja uczyniła mnie bablistą. Języki mi się poplątały. Drażniło to pewnego purystę językowego. Przy każdej okazji wytykał mi chęć imponowania innym. Tłumaczyłem, że to nie sprawa ambicji, a kalectwa. Nie pomagało. W końcu powiedziałem mu: Panie! Mówię przelotnie siedmioma językami, ale panu powiem po francusku: Au revoir, adie i spierdalaj z mojego blogu! – No tak – skwitował moje słowa – Żydzi są nomadami. Muszą znać wiele języków.
Pisałem i myślałem, że jeżeli się uda, będzie to dowód, że można wyjść z beznadziejnej sytuacji. Śmierć nie zna się na żartach. Jest największym plagiatem świata. Dotyczy wszystkich. Pocieszałem się Białoszewskim: Nie bój się nic /Bo życie nic nie znaczy /Bo śmierć jak rydz /Zdrowa dla umieraczy. Przecież trzy razy umierałem. Byłem martwy jak zwiędnięty liść. Przy zawale, przy operacji serca i trepanacji czaszki. Serce stawało i nie chciało ruszyć. Krew w żyłach nie krążyła. Mózg? Chyba jeszcze pracował na głębokich rezerwach. Bo coś tam z tego zapamiętałem. Coś mi się śni. Coś się majaczy. Nie potrafię wyjaśnić tych procesów. Stąd zainteresowania fizyką, metafizyką oraz magią. Stąd czytanie wspomnień ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Większość opowieści dotyczyła momentu utraty świadomości. Wówczas pojawiał im się przed oczami skrót ich życia. U mnie było inaczej. Widziałem jedynie fragmenty. Były to incydenty, które kiedyś przeżyłem. Za pierwszym razem była to panorama Kaukazu widziana ze szczytu Elbrusa. Drugi powidok był ciekawszy i zupełnie dla mnie niezrozumiały. Oto w czasie operacji serca wydawało mi się, że siedzę na lampie umieszczonej nad stołem operacyjnym i obserwuję operatorów. Po skończonym zabiegu odfrunąłem do nieba, gdzie czekał mnie dalszy ciąg przygód czekających na opisanie (po odzyskaniu przytomności skonfrontowałem swoje odczucia z lekarzami. Dziwili się skąd znam szczegóły operacji). Trzeci seans był najbardziej banalny. Jeszcze raz przeżyłem scenę, gdy na Międzyodrzu dezerter AR wygarnął do mnie serię z kałasznikowa (vide: THP). Wiem, że choroba i śmierć są końcem życia. Amen. Exitus.
Czy, ujawniając te przeżycia jestem megalomanem? Czy to, aby nie fanfaronada a nawet ekshibicjonizm? Czy popełniam faux-pas? Zwierzać się publicznie z choroby mózgu, serca i nowotworu (Boh trojcu lubit)? Tylko, że tu nie o mnie chodzi. Chciałem pokazać ludziom dotkniętym różnymi przypadkami, że możliwy jest powrót z samego dna. Trzeba jedynie chcieć i wierzyć, że się uda. Ale równocześnie mam świadomość przegranej. Wiem, że nigdy nie osiągnę dawnej sprawności. Chudłem. Teraz, przy wzroście186 cm, ważę60 kg. Wyglądam jak minimum socjalne. Gdy zejdę do czterdziestu, to po raz ostatni zmienię m.p. (miejsce postoju) przenosząc się do Abrahama. Nie przeraża mnie to, choć smuci fakt, że rano nie włączę komputera by przeczytać obsobaczające mnie e-maile. Patrząc na swoje życie myślę, że gdyby była taka możliwość, żeby w ogóle nie być, to ja bym na to przystał. Wolałbym nie być. Obrazy, które widziałem w czasie śmierci klinicznych i przejścia, których doświadczyłem upoważniają mnie do opowiedzenia się za eutanazją.
PS
Informacje o książce pod adresem: