Miesięczne archiwum: lipiec 2013

OPERACJA „DUNAJ” (dokończenie)

Major Siergiej atakuje

Chyba pod koniec kwietnia, a może w początkach maja w rejonie strażnicy dowodzonej przez kapitana Skoczylasa przybył nowy obiekt Armii Radzieckiej. Był to specjalistyczny samochód wyposażony we wszystko to, co najlepsze w dziedzinie rozpoznania elektronicznego. Wóz postawiono w kosówce, (którą wyrąbano) przy drodze pomiędzy Halą Szrenicą a Szrenicą i starannie okryto siatkami maskującymi.

Podsłuchiwaczami dowodził oficer Siergiej. Raz przedstawiał się, jako major GRU, ale po dwu flaszkach mówił, że jest starszym lejtnantem KGB. Cholera go wie, jaka była prawda. Dość powiedzieć, że był to kontaktowy łapitrunek. Ten brat-łata i cechmistrz pijacki, był bardziej bardem, rybałtem i gędźbiarzem niż oficerem służb specjalnych. Gdy mu wspominałem o internacjonalizmie i socjalistycznej moralności, która nie zakłada podsłuchiwania sojuszników, popatrzył ma mnie z uśmiechem faceta, który wszystko wie i ze wszystkim się zgadza i wyjaśnił, że w KGD „ praktyka jebiot teoriu”. Oficer miał pokój w schronisku na Hali Szrenickiej. Dużo ludzi się z nim przyjaźniło, bo warto było.

Znał go dobrze ratownik GOPR Włodzimierz Kosterkiewicz oraz przewodnik i narciarz Kazimierz Kędzierski, którzy sporo trunków z nim wypili. Koło samochodu Siergiej postawił koksownik, a że był góralem kaukaskim, piekł na ogniu specjalność doliny Adył Su – szaszłyki o niepowtarzalnym smaku. Do szaszłyków przyjaciele przynosili butelkę. Szaszłykowiec miał zaraźliwy śmiech, chętnie opowiadał kawały, nawet polityczne. Powtarzał, że chichranie obraża idiotów, ale mądrych leczy. Trudno było się z nim nudzić. Wznosił imponująco skonstruowane, wielopiętrowe toasty.

Ale Siergieja szczególnie znała urokliwa bufetowa Halina. Niekłamana ozdoba schroniska. Kobieta o pięknej, jakby dziecinnej twarzy, przejaśnionej łagodnością i słodyczą, nieco młodsza od schroniska, pod które kamień węgielny położono w 1786 r., wierząca, że niewiasta jest tyle warta ile seks, jaki można z nią mieć. Poziom inteligencji Haliny był znacznie wyższy od górskiego muflona, które ongiś odwiedzały Karkonosze i może, dlatego, kilka pokoleń żołnierzy i ratowników GOPR się w niej podkochiwało. Niestety, bez wzajemności.

Wedle słów Haliny, Siergiej, najpierw ją zgwałcił w toalecie. Ale zrobił to tak profesjonalnie, że go pokochała. Nie było w tym nic dziwnego. Oficer zahaczył o koniec wojny. Był jednym z tych chłopaków sowieckich, którzy od lat znali się na zabijaniu, piciu i gwałceniu. Nabierali wszak praktyki na milionach Niemek, ale nie tylko. To wówczas krasnoarmiejcy, nad Wisłą, Odrą i Łabą zabijali, chędożyli i nigdy nie trzeźwieli. Bez takiego rozwydrzenia nie sposób było dobić gadzinę hitlerowską.

Tak, major Siergiej (nazwisko wyleciało mi z głowy) miał w sobie coś z demona, coś ze straszliwego ducha. Jego życie nie było nudne. Ciągle wspominał powojnie: picie, bójki, napady, grabieże, gwałty… Teraz jeno szykował się do napadu na Czechosłowację. Takimi osobnikami rodzice straszą dorastające córki, a niewyżyte seksbomby marzą, aby ich poznać. Jak każdy oficer Siergiej, kłamał przez całe życie, bo nie kłamią tylko pokraki polityczne, które też chciałyby łgać, ale nikt im nie uwierzy. Mundurowi się wierzy. Więc major z miejsca zauroczył Haliną. Nad tą parą szybko pojawiła się aureola erotycznego łakomstwa.

Oficer omotywał niewiastę w nieskomplikowanych sposób. Wieczorem, gdy starzy bywalcy i personel schroniska zbierali się przy pianinie, Siergiej, zapowiadając, że utwór dedykuje swojej dulcynei, pięknie grał poloneza fortepianowego a-moll Michała K. Ogińskiego Pożegnanie Ojczyzny. Po skończonym koncercie siadał na krześle i brał dziewczynę na kolana. Jej oczy płonęły. Siedziała zaróżowiona, z wypiekami na twarzy oczekując pieszczot. On ją bezczelnie obmacywał i całował filantropijnie z wyraźnymi podtekstami łóżkowymi.

Nieraz, gdy miałem nieco w czubie zmieniałem Siergieja przy instrumencie. Rzępoliłem arię Jontka z opery Halka Stanisława Moniuszki. Czasami zebrani zazdrośnicy podchwytywali melodię. Wówczas, hen w doliny leciało smętne zawodzenia starych zbereźników i niewyżytych erotycznie pryków kabotyńskich: Hej Halino, hej dziewczyno… Przypominało to rzężenie jeleni w czasie rykowiska byków.

Melodia leciała, a major z Haliną zajmowali się wyłącznie sobą. Ocierali się o siebie. Macali. Miętosili. Smoktali się. Przylegali do siebie. Siergiej po raz kolejny sprawdzał, czy mu się zmieści, a Halina, czy jest dostatecznie duży, aby wystarczył na całą noc. Przed północą oficer, już bestialsko wyuzdany, brał na ręce, patrzącą na niego z bezbrzeżnym smutkiem i miłością Halinę i niósł do swego pokoju. Ona wisiała na nim jak przejrzałe winogrono. Podglądacze mieli uciechę. A może troszeczkę zazdrościli Siergiejowi. A rano komentarzom nie było końca, bo były momenty. Bo są momenta, co się pamięta, choćby się żyło i tysiąc lat…

– Och! Ach! Ech! Jak on pięknie pruł jej ciało! kutasem wielkim jak hieratyczny pik Wolnej Hiszpanii – opowiadał znawca Kaukazu i koneser męsko-damskich opowieści.

– Sprawnie zmieniali pozycję. Włazili jedno na drugie. Mało tego, robili bara-bara i to było imponujące – relacjonował inny podpatrywacz.

W tym czasie, utrudzony, ledwie żywy oficer Armii Radzieckiej wlókł się do podwładnych. Wyglądał jak mamidło górskie zwane widmem Brocklenu lub duch gór Karkonoszy. Szedłby sprawdzić elektroniczny urobek z nocy i wydać żołnierzom nowe zadania.

Chyba nie szło mu to najlepiej. Zaniedbywał się w obowiązkach. Uważałem Siergieja za wojskowego nieudacznika. W każdej innej roli niż łowca dup i balangowicz, wydawał mi się być fałszywy. Gdzieś około 20 czerwca został odwołany do Świętoszowa. Miał tam pilnować pułk czołgów Armii Radzieckiej stacjonującej w Polsce. Dowódca tego pułku był zaprzyjaźniony z pułkownikiem Bartoszewiczem.

Wedle relacji Pliski, oficer przyjeżdżał kilkakrotnie w Karkonosze. W 1972 r. przyjechał po raz ostatni. Został zwolniony ze służby. Jakiś czas wałęsał się po Kaukazie. Coś mu odbiło. Podawał się za Jezusa Chrystusa, który zmartwychwstał. Uznano go za wariata i zamknięto w „psychuszce”. Jego zmiennik nie umiał grać na pianinie…

W ten sposób Halina, figlując i męcząc bohaterskiego przedstawiciela sojuszniczej armii, wniosła niepodważalny wkład w obronę Praskiej Wiosny. Gdy to opowiadam przychodzi mi na myśl, aby, zachowując wszystkie proporcje, porównać poświęcenie Haliny z kochanką Napoleona. Bo panie zawsze były bardziej patriotyczne od panów. Królowa Jadwiga, Emilia Plater, pani Walewska… Ba, ale kurduplowaty cesarz Francuzów nie umiał grać na pianinie. Był zbyt słabowitego zdrowia, aby brać swoją bogdankę na ręce i targać do komnaty. A Siergiej przypominał żubra białowieskiego, mogącego, nie bez szans, startować w konkursie siłaczy.

Trzeba przyznać, że panie takie jak Halina, miały konkurencję w miłośnikach spirytualiów. Oto już 19 sierpnia 1968 r. po trasie przemarszu jednostek Armii Soieckiej do Czechosłowacji przejechał gazik rozstawiając patrole. Ich zadaniem było regulowanie ruchem w czasie przemarszu wojsk. Siedziałem wówczas w restauracji „Karkonosze”. Drobniak kazał mi obserwować reakcję narodu na interwencję. A gdzież mogłem lepiej wykonać powierzone zadanie jak nie w knajpie? Strawestuję Stanisława Grochowiaka i wyznam, że gdy naród pił, pije i będzie pił, ja patriotyczne piłem, piję i będę pił razem z narodem.

Niejednokrotnie widziałem jak w społeczeństwie bije ogromne internacjonalistyczne serce. Teraz także widziałem. Raz po raz któryś z gorzałeczników, osobników przestrzennie zagubionych, wychodził na skrzyżowanie „Iwana truć”. Z setką alkoholu, podchodził do „regulowszczyka” mrucząc do ucha szczęśliwemu żołnierzowi zachętę do wypicia za przyjaźń polsko-radziecką. Takiego toastu żaden krasnoarmiejec nie mógł odmówić. Niektórzy wytrzymywali nawet po osiem kolejek. Słabsi walili się na mordę już po piątej setce. Znowu przyjeżdżał gazik. Żołnierze wrzucali nieprzytomnego kolegę na samochód. Stawiano nowy patrol itd.

Nigdy nie doszedłem, czy alkoholiczne towarzystwo z „Karkonoszy” robiło to dla sportu, z miłości do wojska, satysfakcji, że ktoś skopie tyłki Pepikom, czy też z nienawiści do Sowietów. Bo przecież byli i tacy, którzy na czołgi, idące w kierunku Harrahova, rzucali kwiaty. Bałem się, aby jakiś zaćpany rycerz zemsty, w odwecie za Katyń nie przypieprzył w tanki koktajlem Mołotowa i czołgi zamiast na Pragę nie skręciłyby na Warszawę.

Trzeba przyznać, że inwazja na Czechosłowację zemocjonowała naród. Rzucano, częstowano, a dziwki dawały krasnoarmiejcom za darmo. Syfilis również. Zabawnie było obserwować statecznych generałów sowieckich odwiedzających rejony urzędowania pań nieciężkich obyczajów i ściągających z dup swoich oficerów, wywlekających ich z krzaków i tłumaczących im, że przyszła pora na poważne sprawy, chodzi o uratowanie socjalizmu w bratniej Czechosłowacji i nie czas myśleć o pierdoleniu.

Żal mi było generałów. Gdyby byli młodsi na pewno nie odmówiliby naszym damom. Ale w ich wieku… Jedynie, co im jeszcze stawało, to śmierć przed oczyma. Nie znali naszych południowych sąsiadów. Nie wiedzieli, że Czesi nie będą umierać w imię obalenia komunizmu. Wolą pójść na piwo…

Takie sceny wyrzeźbiły wyraźną ścieżkę w mojej duszy. Dość powiedzieć, że do dziś mam w uszach gwar gawiedzi, turkot czołgowych gąsienic i pomstowanie czerwonoarmiejców na generałów odrywających ich od roboty..

Kontakty z Czechosłowakami nie powinny dziwić. Do moich obowiązków należało spotykanie się z sąsiadami. Pod warunkiem zameldowania o spotkaniu przełożonym. Tym razem zapomniałem zameldować. Któryś z braci Czechów mnie podkablował. Czy to dziwne? Nie. Chrystus miał 12 apostołów, choć zlustrowano jedynie Judasza. Ale Jezusa zdradzili wszyscy uczniowie. Piotr trzykrotnie się go zaparł. Reszta, z wyjątkiem kobiet, uciekła. Zlustrowany Judasz stanowił 8 procent z 12. Z prostych wyliczeń wynikało, że około 560 milionów ludzi na świecie jest kapusiami, wśród nich kilkoro nawet inteligentnych. Nie łudziłem się, że uda mi się z nimi nie spotykać.

PS

Część dalszych losów mjr. Siergieja w książce „Rendez-vous z generałem Petelickim”