Po 4 czerwca 1989 r. pozornie wydawało się, że prawda o społeczeństwie spadła na esbeków z elegancją żelbetonowego bloku, a peerelowskie służby specjalne osiągnęły dno. Ale tak jedynie się wydawało. Niektórzy zaradni oficerowie udowodnili, że dno może być także twardym gruntem. Najinteligentniejsi funkcjonariusze już dawno zrozumieli, ze prawdę narzuca się innemu człowiekowi siłą samej prawdy, a nie przemocą prawa, przymusu ekonomicznego lub działalnością operacyjną. Czekali tylko okazji, aby pomaszerować pod nowymi sztandarami.
Wściekacie się, bo bulwersuje was oddanie nadzoru nad służbami specjalnymi III RP w ręce kramarzy z kiszczakowskiego zaciągu! Jednak, dlaczego mieć za złe kramarzom, że są tym, czym są? Przecież już dawno technika i dolary zmanierowały służby specjalne. Mówicie, że trudno to wytłumaczyć. Może należy pamiętać, że ci, którzy rozumieją tylko to, co da się wytłumaczyć, nic nie rozumieją. Specsłużby są jak magia, czarna i biała. W związku z tym w bezpiece oficerowie dzielili się na pod- i nadludzi. Kontrwywiad stanowił magię czarną – podludzi, którzy nie byli wolni od stosowania brutalnych metod, niekiedy tortur. Natomiast magię białą reprezentował wywiad z zaradnymi asami na czele. Jedni i drudzy nigdy nie szczędzili krwi. Oczywiście, nie własnej.
Oni pierwsi zrozumieli, co jest warunkiem sukcesu. Jednym z zaradnych był ówczesny podpułkownik Sławomir Petelicki, który szybko zrozumiał, że warunkiem sukcesu jest upór, bo skrajna wrażliwość niesie w sobie tylko porażkę. Petelicki i spółka chcieli żyć w innym świecie, w którym cierpienie jest bezsensowne, a szczęście obowiązkowe. Rozważałem też, dlaczego Petelicki z komilitonami, stanowiącymi arystokrację polskiego szpiegostwa, z przyszłymi generałami Gromosławem Czempińskim, Henrykiem Jasikiem, Wiktorem Fonfarą, Marianem Zacharskim, płk Aleksandrem Makowskim i innymi, nazywanych czasami franciszkanami bezpieki (od nazwiska min. Franciszka Szlachcica – przyp. H.P.), a uznanymi przez ministra Kiszczaka za beztalencia, którzy mieli aspiracje orłami być, sokole loty mieć, są aż tak dyskretni w ujawnianiu dawnych tajemnic resortu?
Oni, którzy gnali do kariery jak wicher po łanie zboża, dla których socraj był czymś tak oczywistym jak Związek Radziecki, słońce albo powietrze, pierwsi zczłowieczeli i dostrzegli, że system dogorywał. Chybko porzucili komunizm, socjalizm i marksizm a schwyciwszy źdźbło czasu zmian wzięli je do siebie i postanowili przejść z filmu czarno-białego na obraz kolorowy. Zaczęli szermować takimi pojęciami jak honor, godność, Polska, niepodległość, Bóg, ojczyzna, moralność, wiara…
Ci mężowie, w swoich życiorysach mają interesujące fakty, które byłyby cudowne gdyby nie to, że nie są prawdziwe. W okamgnieniu zapomnieli, że wylęgli się ze Służby Wywiadu i Kontrwywiadu i przyrzekli sobie, że prędzej piekło zlodowacieje niż wrócą do bronienia socraju! Błyskawicznie przepoczwarczyli się w ugłaskane króliczki, które naczelne władze III RP bez wahania przytuliły do piersi awansując ich oraz nagradzając wysokimi stanowiskami.
Będąc najinteligentniejszymi z inteligentnych, wyraźniej niż inni funkcjonariusze widzieli wylęganie się demokracji. W przededniu powstania III RP znowu uwierzyli, że świat ma dla nich coś lepszego do zaoferowania niż praca za frajerską pensję do emerytury lub do śmierci. Nie mylili się. I wówczas powiedzieli sobie: skoro czas przeszły przestał dla nas istnieć; teraźniejszość cieknie jak woda z dziurawego wiadra, a o przyszłości szkoda gadać, to trzeba postawić na innego konia. Wyrzekli się własnych przekonań, bo zmieniła się strategia Polski i geopolityka świata. Ich idea przegrała.
Boleli nad tym okrutnie, – ale byli bardzo dzielni i nie dali tego poznać po sobie. Potrafili przekuć klęskę w sukces. Błyskawicznie przesiedli się ze swoich zdezelowanych polonezów, fiatów i wartburgów na luksusowe modele samochodów zachodnich. Pomógł im Lech Wałęsa, który, wygenerowawszy Tadeusza Mazowieckiego i Leszka Balcerowicza, polityków antydemagogicznych i antypopulistycznych niezwłocznie sięgnął do komunistycznych kadr szpiegowskich. Nadał niektórym oficerom MSW stopnie generalskie. Znowu byli w awangardzie. To była elita elit metapeerelowskiego wywiadu. Zdawało im się, że są aniołami transformacji w MSW. Baczyli by nikt nie sypał piasku w tryby przemian. Zachowali się z klasą. Reszta służb specjalnych III RP została za tymi funkcjonariuszami o kilka drinków z tyłu. Oni trzymali bank i rozdawali karty. Uważali, że nikt nie powinien mieć do nich o to pretensji
Co prawda ich długoletni guru, Wojciech Jaruzelski, jeszcze w 1987 r. wspominał, jakim wstrząsem była dla niego śmierć Stalina i przekonywał, że generalissimus uczynił wiele dla sprawy socjalizmu, w tym Polski i, że …dystans historyczny pozwoli spojrzeć na postać Stalina spokojnie, bez obciążeń świeżymi jeszcze emocjami, to wymienieni oficerowie już Jaruzelskiemu nie wierzyli. Byli zbyt zdolni, zbyt pragmatyczni, zbyt przezorni, aby dłużej akceptować stalinowskie zachcianki perfidnego, wrednego, obłudnego, zakochanego w sobie „dwupaku generalskiego” Jaruzelski – Koszczak. Bo żeby w przededniu rozpadu komunizmu wychwalać Stalina, żeby coś takiego powiedzieć, trzeba być czeterogwiazdkowym generałem. To był system „Ge-Ge”. Generalissimus (Stalin) & generał (Jaruzelski). Żaden zwyczajny człowiek nie mógł być aż takim idiotą! Przecież już następca Stalina Nikita Chruszczow wiedział, czym był Stalin i stalinizm. Nie darmo, za czasów Chruszczowa rehabilitowano ponad 20 milionów osób. Większości pośmiertnie. Bo co innego założenia komunizmu w ujęciu Marksa, a co innego stalinizm! Znam inteligentów uważających, że komunizm to byłaby dobra rzecz, gdyby ludzie nie byli tacy, jacy są. Kłania się tu myśl prof. Leszka Kołakowskiego, że dobro i zło, sprawiedliwość i krzywda obecne są w świecie tylko przez nas samych.
W tej sytuacji konwersja dobrym momencie nie mogła być zła. Po 1989 r. żołnierze pierwszego rzutu partii, bezkompromisowo walczący w obronie socraju na tajnym froncie, rzucili się w objęcia Kościoła.
Nie, nie upatrywali w Kościele zbawienia. Upatrywali stanowisk. I dostali je. Jednym z najgorętszych konwertytów był Petelicki. Śmiało odwoływał się do chrześcijańskich tradycji Polski i Europy, których nie znał nawet z widzenia. Zawsze zdołał znaleźć kilka składnych słów by zrobić wrażenie patrioty i człowieka zaangażowanego w to, co robi i przekonać, że najbliższe mu są wartości chrześcijańskie, które wyssał z mlekiem matki. Zanurkowawszy w ramionach gen. bp. S.L. Głodzia podpułkownik być może zapomniał, że tradycje chrześcijańskie już dawno odeszły od Ewangelii, że to, oprócz niezaprzeczalnych pozytywów, również krucjaty, inkwizycje, pogromy, palenie na stosie, m.in. Jana Husa, Joanny d’Arc czy Giordana Bruna. To tortury i procesy o czary. To wojny religijne i prześladowania Żydów, oskarżanie ich, jako narodu bogobójców. A może o tym pamiętał i dlatego nie miał problemów z udzieleniem sobie rozgrzeszenia za to, co robił?
Dziś, patrząc na postaci generałów z bezpieczniackimi rodowodami można pomyśleć, że to najspokojniejsi, najprzyzwoitsi, etyczni, moralni ludzie. Tacy, którym można bez obawy dać się ogolić brzytwą. I jedynie niedowiarkowie mogą sugerować, że można przy tym stracić głowę. I jeszcze jedna rzecz przemawia na korzyść byłych esbeków – oni naprawdę umieją pisać! Potrafią smażyć nie tylko donosy. Również książki. No, nie wszyscy. Petelicki na szczęście nie potrafił. Ale przeczytajcie dzieła Zacharskiego, a sami zobaczycie. Ostatnio jeden z nich, płk Makowski, dał się poznać, jako autor zadziwiającej pracy Tropiąc Bin Ladena. Opisał w niej część swoich przygód. Chyba szczerze. Jedynie gdzieniegdzie wzbogacił relację dobrym słowem. Ten oficer, podobnie jak Zacharski, potrafili napisać sakramencko dobre książki. Chryste! Z takimi zdolnościami powinni pracować dla CIA i wymyślać kody nie do złamania przez talibów i ferajnę Władimira Putina.
Myślę, że znając Zachód, wiedząc, jak ludzie mogą, a nie jak muszą żyć, w chwili, gdy Gorbaczow polecił Jaruzelskiemu zmajstrować z Peerelu coś jakby laboratorium dla pierestrojki esbecy pierwsi przejrzeli na oczy. Gdy nadarzyła się okazja, postawili na nową rzeczywistość. Kombinując wykombinowali dobrze. I nie zawiedli się. Dzięki nowej władzy, a przede wszystkim dzięki Wałęsie mogli orłami być, sokole loty mieć. Więc dlaczego nie ujawnili wszystkiego? Czyżby uznali, że nie warto przeciążać mózgów rodaków? Przecież zostawszy celebrytami mieli tysiące okazji, aby wytrącić oręż wściekłym lustratorom, używającym lustracji jak górale ciupag, do rozkwaszania głów przeciwnikom politycznym. A celebryta to współczesny alchemik – twierdzi Krzysztof Varga, – który z gówna robi złoto. Więc dlaczego…?
Więcej w książce Rendez-vous z generałem Petelickim