Miesięczne archiwum: grudzień 2018

ŚWIATŁO, JÓZEF ŚWIATŁO, PPŁK JÓZEF ŚWIATŁO I WSZYSTKO JASNE

Zanim sięgnę do Tajnych sejfów B. Bieruta i J. Bermana oraz do Herosa mórz i oceanów, czyli Nie-boskiej komedii towarzysza Leonida Teligi pozwólcie mi jeszcze poszturchać trochę J. Światłę i służby specjale, który 4 grudnia 1953 r. wyciął malowniczą siurpryzę Bolesławowi Bierutowi z towarzyszami.

                                                   ***

Tak zwana prawda historyczna nie zawsze jest prawdą. Mimo, że po zwycięskiej wojnie, w której walczyliśmy z Trzecią Rzeszą i Sowietami (1.09.1939 r. – 8.05.1945 r.) to Niemcy wygrały pokój, a Polacy tylko wojnę. Przyjaciele (USA i Wielka Brytania) oddali nas w pacht Stalinowi. Był proces w Norymberdze. W tym spektaklu jeden ludojad oskarżał drugiego o kanibalizm. Od tego czasu świat stał się dwubiegunowy. Ludojady były geniuszami. Geniuszami zbrodni. A geniusz robi to, co chce, talent – to, co może, przecietniak – to, co trzeba.

W Kraju Pieroga i Zalewajki geniuszy nie było. Talentów takoż. Po wojnie przeciętniacy, przedzierzgnięci w stalinistów przystąpili do dzieła nicowania, przestrajania, przerabiania, przestebnowania, modulowania Polaków. Pod dyktandem generalissimusa i kierownictwem sowieckiego agenta prezydenta Bolesława Bieruta (książka o tajnych sejfach Bieruta ukaże się w połowie przyszło roku) wolnościowe pragnienia społeczeństwa ugięły się jak dach pod ciężarem śniegu. Po śmierci Stalina i ucieczce Światły, gdy niektórzy suzereni na usługach Wielkiego Brata, w trosce o swoje żelazne dupy chcieli troszkę zliberalizować zbójecki system B. Bierut – jak twierdzi Andrzej Werblan hamował procesy naprawcze. Na szczęście 3 lata po śmierci „Ospowatego Józka” stalinizm polski skończył się spopieleniem Bieruta w Chruszczowowskim ogniu, „krwawym czwartkiem” w Poznaniu, Polskim Październikiem 1956 r. i roszadami na szczeblu władzy. Zbudowaliśmy najweselszy barak w tzw. obozie socjalistycznym.

Po latach próbujemy prostować fałszywą historię. Fałszujemy nasze dzieje na nową modłę. W awangardzie fałszywców są politycy, służby specjalne i media. W tym procederze wykorzystywane są metody wygenerowane w pierwszej stalinowskiej dekadzie Peerelu.

                                                ***

 Przez bez mała pół wieku główne wydarzenia rozgrywały się w Sowietach i Stanach Zjednoczonych. Niewielkim przyczynkiem do nich była „wycieczka” (4 grudnia 1953) do USA prominentnego funkcjonariusza MBP ppłk. Józefa Światły, zastępcy dyrektora Departamentu X MBP płk Anatola Fejgina. Wyprawa była mocno nielegalna. Albo inspirowana. Zapewne nieunikniona. Gdyby nie było Światły, jego robotę musiałby wykonać ktoś inny. Manewr taki powtórzono w 1981 r. z udziałem płk. MON Ryszarda Kuklińskiego (chodziło o USA) i częściowo gen. Władysława Pożogi (szło o Kubę). Od tamtych czasów ciekawe są doniesienia medialne dotyczące polityków i służb specjalnych. Dlaczego? Bo z tymi facetami jest jak z kryminałami. Czekamy, kto pierwszy zginie.

Wierząc Emilowi Cioranowi, że życie jest plagiatem, a pisanie występkiem usiłuję opisać swoją egzystencję. Co pamiętam z pierwszej dekady Peerelu?

 W latach pięćdziesiątych chodziłem do Liceum Pedagogicznego. Na lekcjach języka polskiego zmuszano nas do głośnego czytania pracy generalissimusa o językoznawstwie. Czytaliśmy piąte przez dziesiąte, aby zrozumieć dziesiąte przez dwudzieste. Było to równie pasjonujące jak liczenie nóg stonodze. Ale co Stalin wymyślił, to Polak musiał polubić. Skłania mnie to do przypomnienia anegdotki: Filoksenes szydził kiedyś z wierszy Dionizosa. Rozgniewany władca zesłał go za karę do kamieniołomów. Po jakimś czasie wezwał go z powrotem i znowu zaczął mu odczytywać swoje poematy. Posłuchawszy przez chwilę, Filoksenes wstał i zwrócił się do wyjścia. Kiedy Dionizos go zapytał, dokąd idzie, odpowiedział: „Z powrotem do kamieniołomów”.

Nie poszedłem do kamieniołomów. Wybrałem gorzej. Recypowałem wprawdzie, że „kto się w Polsce rodzi, sam sobie szkodzi”, ale jeszcze się z tym nie otrzaskałem. Ze względu na pewne zaszłości rodzinne, jako syn zaplutego karła reakcji nie mogłem studiować na wyższych uczelniach. Byłem mierzwą, odpadem historii. Mój mózg miał potencjalne skłonności do zbrodniczych myśli. Takie mózgi podlegały obróbce ideologicznej lub anihilacji.

Ale przecież – tłumaczyłem sobie – sam, chłopie, sobie jesteś winien. Mogłeś się urodzić w rodzinie robotniczej lub małorolnego chłopa. W tej sytuacji, miałem prawo czuć się samotnie, jak różaniec be paciorków. Szukałem „trzeciej drogi”. Postawiłem na sport. Gdy poprawiałem jakieś rekordy, zdobywałem mistrzostwa, nikomu nie przychodziło do głowy pytać mnie, co robili moi rodzice. Wpadłem w oko „łowcom” kandydatów do szkół wojskowych. Tak zostałem podchorążym Oficerskiej Szkoły Wojsk Ochrony Pogranicza w Kętrzynie. Ale i tego było mało. Nagle przepaliły się korki w moim mózgu. A że mózgu nie można zresetować więc poświęciłem jeszcze pięć lat na edukację w Wojskowej Akademii Politycznej i sześć lat na dwa trzyletnie „dokształty” na Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu – Leninizmu. Wkrótce byłem naszpikowany marksizmem, leninizmem i stalinizmem jak bandzioch świętego Sebastiana strzałami. A mimo to komunizm ciążył w moim żołądku niczym kamień, którego organizm nie mógł strawić.

Dziś wiem, że tak długa edukacja w uczelniach peerelowskich nie była najlepszym pomysłem. Uzależniała podobnie jak alkohol lub narkotyki. Stając się człowiekiem wykształconym wbrew swej woli, miałem prawo uważać się za eksperta w dziedzinie łgarstwa marksistowskiego. Uspokajając wyrzuty sumienia, tłumaczyłem sobie, że przecież realizuję wytyczne moralistów, żeby człowieka traktować jako cel sam w sobie. A dotychczas jedynie wojskowi stosują się do tych zaleceń dosłownie.

Decyzję o związaniu się z armią skomentował Tadeusz Steć, o którym wspominam prawie w każdej swojej książce. Było to człek zachwycający. Diabelsko brzydki i piękny. Dziko chciwy i absolutnie bezinteresowny. Bardzo sprytny i, jeżeli chodzi o tajne służby, okropnie głupi. Pytany czy pisze pamiętniki odpowiadał, że nie, bo dobrze – nie wypada, a źle – się boi. Na 1. numerze „Rocznika Jeleniogórskiego” napisał mi tak: „Wiesz, Henryk, koledzy mówią, że twoja decyzja o przywdzianiu munduru żołnierza jest łajdacka i kretyńska. Ale ja cię zawsze bronię. Mówię im, że jesteś tylko chory psychicznie i cierpisz na depresję”. Steć pisał mało, ale pisał smacznie. Chciałoby się, aby jeszcze coś napisał. Nie napisze. Został brutalnie zamordowany.

Wykształcenie niewiele mi przeszkadzało robić to, co robiłem i czego nie robiłem Niestety nie byłem tak zdolny jak lizuski komunizmu. Dlatego nie zrobiłem kariery. Wydawało się, że na co dzień byłem mniej więcej normalny. Ale nie mogłem być normalny, jeżeli mój najwyższy przełożony był anormalnym fanatykiem komunizmu przebąkującym o „konstruktywnym niezadowoleniu z zastanej rzeczywistości”. Więc „leciałem” partyjną nowomową i na zajęciach z kadrą oficerską wspominałem o „destruktywnym zadowoleniu płynącym ze zbudowania promiennej przyszłości”.

Zainteresowanie Światłą odłożyłem ad Kalendas Graekas. Bawiłem się językiem. Pamiętając mądrość arabską, że język jest jak lew, kiedy go wypuścisz, będzie gryzł. Z ciekawością śledziłem mit kombatanctwa oparty o antysemityzm. Propagował go gen. Moczar. Wtórował mu szef Sztabu Generalnego WP gen. Jaruzelski. Jak podaje Piotr Gajdziński („Odra” nr 3/2018) to Jaruzelskiemu 1356 oficerów i chorążych żydowskiego pochodzenia zawdzięcza wyrzucenie z wojska (w tym 54 pułkowników, 79 podpułkowników i 132 majorów). To była nostalgia za niegodziwością. Zachwycali się tym cygaństwem nawet byli członkowie Armii Krajowej. Odrazę budziło nie zachowanie szumowin głoszącej hasło: „Precz z Żydami. Żydówki z nami”. Zniesmaczało kabotyństwo niektórych żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego.

Nie mogę też wykluczyć, że mnie jakaś niegrzeczność opętała, np. ziewnięcie w czasie zbiorowego wysłuchiwania przemówienia I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki dającego odprawę syjonistom. W marcu 1968 r. na rubieże Rzeczypospolitej przyszedł z Warszawy szyfrogram nakazujący zbiorowe wysłuchanie spiczu „Wiesława”. Janusz Szpotański nazwał Gomułkę Gnomem, czym zarobił na więzienie. Oprócz represji administracyjnych, utalentowany szachista i poeta, dostał trzy niedziele, palmowe plus, kicia. Dowódca Górskiego Batalionu WOP płk Zdzisław Drobniak zebrał kadrę w klubie i kazał mi pilnować, aby oficerowie wysłuchali przemówienia szefa partii z należytą powagą. Z Katowic dolatywał głos Edwarda Gierka odgrażającego się syjonistom, że: „Śląska woda pogruchocze im kości”.

Gomułka mówił i mówił. Była to istnej biegunki schizofrenicznych skojarzeń. Nie można było nie ziewać. Na domiar złego, coś mnie podkusiło i nakazałem dyżurnemu otworzyć okna, aby przewietrzyć sale. Na sali było sporo kapusi WSW. Straciłem czujność i jakoś ten fakt przeoczyłem. A delatorzy byli wytresowani przez oficerów obiektowych. Byli przekonani, że można przez denuncjowanie i konfidencję zbratać się z bliźnimi. Jeszcze tego samego dnia poszły meldunki. Do Łużyckiej Brygady i do dowództwa WOP, a stąd do GZP WP.

Mimo, że sprawiałem wrażenie oczytanego w naukach marksistowsko-leninowskich, a teorie Carla von Clausewitza i Sun Tzu o wojnie oraz doktrynę Leonida Breżniewa o ograniczonej suwerenności miałem w małym paluszku, skończyło się na tym, że gen. Jaruzelski wyrzucił mnie ze „złotego funduszu”. Moja kariera wojskowa rozpadła się jak domek z kart. Zostały tylko karty. Wpadłem w depresję. Była dotkliwa i ciężka. Uwierała i skrzypiała. Szorowała. Kłuła. Miała kamienie w butach. Trwała pięć minut. No, może kwadrans. Całą nadzieję na przyszłość pokładałem w Toto-Lotku.

W następnym blogu spróbuję przedstawić subiektywny ogląd oryginalnego typa, Homo tweetusa – człowieka ćwierkającego. On to, nagłaśniając przez Rozgłośnię Polską Radia Wolna Europa (RP RWE) zbrodnie komunizmu, być może, położył dla świata zasługi kasujące jego własne zbrodnicze dokonania. On pierwszy tak jasno przedstawił kawałek peerelowskiej pospolitości. Unaocznił, że towarzysz towarzyszowi towarzyszem i zdrajcą. Ukazał bezmiar dziwności stalinizmu polskiego. Wyglądało to tak, jakby komunistyczny smok pluł gorącą, ognistą śliną na rzeczywistość, którą współtworzył. Istnieją tysiące powodów, by się zająć właśnie tym oficerem. A każdy z nich wystarczyłby osobno. Prof. Andrzej Paczkowski określił go łagodnie jako „wredną twarz sowieckiej kanalii”, a ja… no właśnie…

                                                ***

Józef Światło to oficer, który po zamianie NKWD & MBP na CIA zaczął przejawiać smocze cechy – pożerał dawnych mecenasów, egzegetów i kolegów, którzy niegdyś dobrze mu życzyli. W jego wypadku było to pożarcie dokumentne. On relacjonując przemyślenia oparte na własnych doświadczeniach, ciągle pamiętał o przestrodze Andre Maurois, aby nie mówić o sobie źle, bo ludzie mogą uwierzyć. Przez prawie dwa lata bił się ochoczo w piersi. Cudze. Potem zamilkł. Bo albo mu nowi mocodawcy z CIA kazali, albo przestraszył się czegoś. Czego? Mniemam, że zarówno niegdysiejsi przełożeni jak i dzisiejsi uczeni historycy nie rozgryźli jego enigmy.