Miesięczne archiwum: maj 2022

SIĘ NAPISAŁO

Każdego roku w maju, z okazji urodzin Joli, ale także w rocznicę zakończenia drugiej światówki, a tuszę niepłonnie, że da Dobry Bóg, a może i Putin z papieżem Franciszkiem, że przed trzecią zawieruchą spotka mnie wielkie szczęście, które zerwę jak świeże wiśnie i wówczas najdzie mnie ochota do szczególny wielkiej dobroci dla zwierząt i wszystkiego co żyje, a nawet ludzi. Dlatego przesyłam Wam parafrazę zgrafomanioną w postaci niby-to poezji oraz swój autoportret z innymi kanaliami, a także coś tam jeszcze

 

         Siedzi Jola na drzewie

        I ludziom się dziwuje

        Że najmędrszy z nich nie wie

        Gdzie się szczęście znajduje.

        W Polsce – śpiewa bór

        W Polsce – woła z gór

        Echa chór.                        

        A Wisła szemrze:

        Zawsze niech będzie KSIĘŻYC

        Zawsze niech będą GWIAZDY

        Zawsze niech będzie NIEBO

        Zawsze niech będzie POLSKA

        Zawsze niech będę JA

        JA – grafoman pod wezwaniem

        Wielkiej Niedźwiedzicy.

        ***

        Oddaję się wspomnieniom:

       Przez moment znalazłem się w ekskluzywnym, ale niezbyt moralnym towarzystwie [tu byłoby potrzebne szerokie nawiązanie do moich przyjaciół -J. Iwaszkiewicza, Wielebnego. Krzeczkowskiego i T. Stecia już niegdyś opisanych]. Nie, nie przebywałem w nimi długo. Nie zdążyłem się chyba zatruć. O homoseksualistach mówiło się sporo, ale o pedofilach… raczej się nie słyszało. To pojęcie nie było modne. Ludzie mówili, że dupa to dupa. Obojętnie czy małolatki, małolata czy dorosłego. Znacznie później dowiedziałem się, że środowisko gejowskie od lat czterdziestych było rozpracowywane przez służby specjalne, m.in. przez moich znajomych, byłego, frenetycznie pospolitego oficera Informacji WP, a następnie porucznika WOP Damiana Kozaka i płk Marcelego Wieczorka, ale nie tylko. Zresztą w samej Firmie poznałem kilku nietypowych gejów na eksponowanych stanowiskach, którzy byli obojnakami. Ale dziś…, dzięki feministkom wiem o tych sprawach więcej.

       ***

       Zawsze miałem wokół siebie kilku przyjaciół, którzy, podobnie jak ja, nie byli w najlepszym socjalistycznym gatunku. Byli tacy sobie. Niektórzy nieco trzpiotowaci. I oficerowie służb specjalnych mieli z nas pociechę. Pisząc na nas meldunki, pracowali na awanse. D. Kozak, wiedzący o mojej przyjaźni z przewodnikiem, aby mnie pocieszyć, a trochę zasmucić, z uśmiechem szerokim jak Brama Brandenburska, ale dużo, dużo później tłumaczył mi, że Steć nie lubił kobiet i od lat pięćdziesiątych wyłącznie „obracał” chłopców. Chociaż… Chociaż była taka jedna, która usiłowała go uwieść i udomowić, a on ją prosił, aby trzymała swoje ręce z dala od jego rozporka.

       Grupa, do której rzucił mnie klerykalizm mojej matki, nie lubiła kobiet i kombinowała z inną miłością. Oczywiście mama nie domyślała się, o co Wielebnemu i jego komilitonom chodzi. Ojciec tak. Ja byłem jak kulka zaplątana w gąszczu srebrnych liści.

       Miałem niespełna piętnaście lat i tkwiłem pod urokiem Ireny Kramer. Chodziliśmy razem do szkoły i związaliśmy się ze sobą tak jak można się związać w tym wieku. Po wyjeździe Irenki moje uczucia przerzuciłem na Walę.

       Przybywało lat, a ja na inne koleżanki patrzyłem jak na stado pingwinów. Ją tylko widziałem. Powtarzam: byłem niczym kulka zaplątana w gąszczu srebrnych liści. A ona była nasiąknięta zapachem konwalii i chryzantem.

       Wala była swobodną miłością, naturalną jak oddech. Od jej widoku rano zapalało się słońce, a wieczorem iskrzyły gwiazdy. Do dziś czuję smak jej głosu. Brzmiał tak jakbym w ustach miał watę cukrową.

       Ta przygoda była znacznie poważniejsze niż z Ireną. To była śmieszna platoniczna miłość kochana zanadto. Czułem się ocalony przed życiem. Nie wiedziałem jeszcze, że miłość, to utrata godności. Nie ocala. Często boli. Ale wówczas byłem w siódmym niebie. Byłem uskrzydlony. Bujałem w chmurach. Wznosiłem się jak Ikar. Trwało to i trwało…

       Ta pierwsza miłość była jak wejście do dżungli bez maczety. Szybko zrozumiałem, że to nie romantycy wymyślili nieszczęśliwą miłość. To miłość wymyśliła romantyków. Spłoszyła mnie byle papuga.

       Było tak: zauważyłem, że Wala, która do pewnego czasu mała chęć wyrżnięcia wszystkich chłopców oprócz mnie, rozgląda się, czy czasem któryś z tego rżnięcia nie ocalał.

       Niestety, jeden ocalał.

       Myślałem, że moja dziewczyna widzi we mnie coś więcej niż czubek góry lodowej, coś, co było dobrze ukryte, może nawet głębiej niż dno dna i zrozumie, że nie warto się oglądać za innymi. Więc zamiast walczyć oraz dać absztyfikantowi po pysku, zostawiłem decyzję ukochanej.

       Skończyło się na czarnej polewce.

       Świat się dla mnie skończył. Po rozstaniu z Walą czekało mnie jeszcze sporo niespodzianek. Nic istotnego z nich nie wynikało. Musiałem ułożyć sobie projekt życia zredukowanego. Na długo zapomniałem…

       Zapomniałem, kim byłem. Zapomniałem, kim jestem. Zapomniałem, kim będę. Zapomniałem, że gaśnie mój świat. Zapomniałem, że zniknę. Spadłem z chmur niczym Ikar. Nie byłem nawet zerem. Zero jest cyfrą. Ja byłem kropką. Samotną. Nie byłem nawet literą. I zdawało mi się, że na moim tanim zegarku czas drożeje z sekundy na sekundę. A czas nie jest walutą miłości. A śmierci. Amen.

       Myślałem, ba, byłem pewny, że najtrudniej dotrzeć do samego siebie, a zrozumieć kobietę nie jest w stanie nawet złota rybka.

       Nie znając jeszcze pouczeń Marka Aureliusza, że nie należy gniewać się na bieg wypadków, bo ich to nic nie obchodzi, sięgnąłem po Iliadę Homera i Z sercem zgryzotą przeżartym, stroniąc od wszelkich ludzi wybrałem się nad rzekę Kamienną. Zarzuciłem wędkę. Złowiłem złotą rybkę. Za zwrócenie wolności obiecała spełnić moje życzenie. Zażądałem wszystkich ryb z Kamiennej. „Może miałbyś inne życzenie” – zaproponowała rybka. Chciałbym zrozumieć kobietę – powiedziałem. „To jednak wyłowię ci te ryby, co do jednej. Zrozumieć kobietę? To ponad moje siły”.

       W chwili, gdy to piszę zrozumiałem, że ja nic o Wali nie wiedziałem. Byłem dyskretny. O nic nie pytałem. Chciałem jeno milczeć patrząc w jej oczy. Nawet nie zauważyłem, że już ją nudzę.        To była niemożliwa miłość. Z przetrąconym grzbietem czołgałem się dalej. A może najlepiej byłoby zwariować? A może puścić sprawę w niepamięć? Nie potrafiłem.

       Aż w końcu zrozumiałem, że wszystko to ułuda. Wszystko przemija jak najdłuższa żmija. Wszystko znika. Nawet słowa zaklęć. Nawet dane zgromadzone na twardym dysku komputera. Jeżeli nie będą przekopiowywane co ileś tam lat – znikną. Tak jak zniknie niżej podpisany.

       Ale. Kochani, nie przejmujcie się. Wy także znikniecie.

       Kosza dostałem ze swojej winy. Z dziewczynami nigdy nie szło mi najlepiej. W tej dziedzinie nie byłem chwacki. Nie pozwalała mi na to wrodzona nieśmiałości. O ile w sporcie w każdej, nawet beznadziejnej sytuacji potrafiłem iść przebojem, a na bieżni czy w basenie potrafiłem wojować o każdą sekundę, na wspinaczce uparcie walczyłem o każdy metr ściany, którą chciałem pokonać a w żeglarstwie o stopę wody pod kilem, to w sytuacji sam na sam z dziewczyną, poza którą świata nie widziałem, baraniałem kompletnie, lotowałem, zamieniałem się w słup soli niczym żona Lota.

       ***

       Mijały lata i pomyślałem, że pora się ożenić. Domyślałem się wprawdzie, że nie jest to atrakcyjna propozycja dla kobiet, którym małżeństwo proponowałem, ale nic na to nie mogłem poradzić.      Brakowało mi pawiego ogona, którym mógłbym zaimponować. Nie będąc łowcą i łamaczem dziewczęcych serc ponosiłem porażkę za porażką.

       Nie, o żadnym seksie nie mogło być nawet mowy. Było to w czasach, w których dziewczyny ceniły cnotę (dziś wiem, ze nie wszystkie) a chłopcy byli kumplami (dziś wiem, że nie wszyscy), a nie kochankami.

       Jak to wyrazić? Nie wiem? Słowami nie da się opowiedzieć, czym miłość jest. Uważam wysiłki tysięcy artystów usiłujących dopaść tematu miłości i małżeństwa za przedsięwzięcia spartolone.          Szukanie wzorców na miłość w literaturze to przedsięwzięcie beznadziejne. Miłość można rozpoznać tylko własnym sercem. A jeżeli chodzi o małżeństwo? Cóż, uważam, że jest w tym sporo zawracania głowy.

       Prawdziwemu mężczyźnie wystarczy niania. Ale, jak już się zdarzy zalegalizowany związek, to także małżeństwo, podobnie jak kalectwo, należy znosić cierpliwie.

       Więc gdy ksiądz dobrodziej w towarzystwie Stecia zaczął dobierać się do mnie poskarżyłem się tacie. Ojciec w mojej obecności przeprowadził męską rozmowę z kapłanem i przewodnikiem. Nie, nie dal im po pysku jak się spodziewałem. Rozmowa była spokojna. Argumentem był pistolet Mauser C96. Ot tego czasu straciłem społeczną funkcję ministranta. Zraziło mnie to do Kościoła. Mam nadzieję, że nigdy nie obraziłem i nie obrażę Pana Boga.

       Z Kościołem to inna sprawa. Skoro Kościół hołubi takie postaci jak mój katabas, albo inny pedofil czy abp Józef Wesołowski, to nie może unikać krytyki. Zrozumiałem, że Stwórca dziś, mając na głowie osiem miliardów ludzi ma poważniejsze zmartwienia i zostawił mnie w spokoju.

       Ciągle jednak miałem z Bogiem problem. Czasami dotykał mnie promień wypuszczony przez Niego i nie wiedziałem, co zrobić. Czy uda się kiedyś komuś zajrzeć w źrenicę Boga? Bez Boga się chyba nie da? Przez długie lata dźwięczały mi w oczach słowa mojego kuzyna, biskupa Tadeusza Pieronka. Mówił: „Bóg istnieje – słowo honoru”. 

       Czy wierzę? Czasem tak mi się zdaje. Jednak bardziej właściwie będzie posłużenie się tu myślą prof. Leszka Kołakowskiego: Nie będę odpowiadał na pytanie, czy wierzę w Boga, bo myślę sobie, że Pan Bóg już to wie. I dalej: Kto mówi, że Boga nie ma i jest wesoło, sobie kłamie. Więc chciałem wiedzieć, kim jest człowiek? Czytam: Trudno być dobrym człowiekiem, to Pittakos. Człowiek człowiekowi wilkiem – Plaut. Ludzie są gorsi od najokrutniejszych zwierząt – Morales.

       Z obcowania z Wielebnym, który, jak mi się dzisiaj wydaje, był facetem swarliwym i z papierową dupą, wysnułem wniosek, że człowiek tym różni się od innych istot na ziemi, Tej Ziemi, że potrafi na dobro odpowiedzieć złem.

       I teraz myślę, co na to Franciszek… Jednak, mimo wszystko, nie jestem aż takim wariatem, aby w takim katolickim kraju jakim jest Kraj Pieroga i Zalewajki pisać, co papież ma na myśli.

       ***

       Jednak ksiądz dobrodziej, którego umownie nazwałem Wielebnym skażonym i utaplanym w błocie, nie byłby sobą, by nie robić mi reklamy. W czasie mszy, z ambony drwiny ze mnie stroił, dworował bezkarnie, sardoniczne kawałki opowiadał. W końcu ogłosił, że jestem opętany przez złego i należy mnie egzorcyzmować. Obiecywał mamie, że za pięćset złotych załatwi egzorcystę. Ojciec nie wyraził zgody. Poczubił się tylko trochę z katabasem, który okazał się niezgorszym strachajłą (tchórzem).

       Reklama kapłana przetrwała długo. Nawet jak podpisałem z wojskiem kontakt na dożywocie i na trzy lata zamknęły się za mną bramy kętrzyńskiej Oficerskiej Szkoły WOP, a na pierwszy urlop do domu przyjechałem dopiero po roku, ludzie ciągle napastowali matkę, że niedawno widziano mnie w Szklarskiej Porębie Dolnej jak deflorowałem miejscowe dziewice.

       Była to okrutna plotka jako, że ostatnią dziewicę zdeflorowali bohaterscy żołnierze Armii Czerwonej, którzy przynieśli nam wyzwolenie od Niemców i zamienili nazizm w komunizm.   

       Gdy te wici dotarły do mnie, odpisałem wielebnemu prosząc go, aby warcholił dalej, by częściej o mnie wspominał, a wówczas wdzięczność moja do niego granic nie będzie znała, ale mimo wszystko dupy mu poskąpię.

       Darmowa reklama, jaką mi Wielebny robił, ogłaszając z ambony, że dla niewiast jestem mniej zawodny od innych zawodników ułatwia mi poszukiwanie kandydatek do miziania. A przecież życie w OS WOP nie było usłane hurysami. Życie podchorążych było wypełnione od pobudki do capstrzyku. Nie było czasu nawet myśleć, czy człowiek jest szczęśliwy, czy nie. I pewnie Rokossowskiemu o to chodziło. I choć marszałek w 1956 r. wycofał się na z góry upatrzone pozycje w Sowietach, jego metody długo jeszcze obowiązywały w szkołach oficerskich.

       Dziś Władimir Putin, pomny szczytnych tradycji generalissimusa, nawiązując do tradycji Armii Czerwonej nakazuje swoim zuchom gwałcić nie tylko Ukrainie jako państwo, ale także wszystko i wszystkich co się rusza, nawet niemowlęta.

       ***

       Niewiastami zacząłem się interesować na poważnie dopiero po skończeniu 3. letniej podchorążówki, ale przed wstąpieniem do zakonu, czyli 5. letniej Akademii Wojskowej. Chcąc odrobić stracony czas, rzuciłem się niczym najgorszy hultaj w pościg za spódniczkami. Czyhając na cnotę białek (kobiet) ścigałem je na Wybrzeżu i w Karkonoszach, w stolicy, we wsiach i w miastach, na górskich wertepach i na nadmorskich plażach. Za granicą takoż. Znałem już 7 języków, co znakomicie ułatwiało mi „czyhanie” nawet wśród zagranicznych białek,

       W końcu jedną dopadłem. Usidliłem ją w Szczecinie. Miała na imię Jola. I wówczas przyśniła mi się Walentyna. We śnie widziałem jak ona odchodzi. Budzę się szczęśliwy, że nie zostałem z tą kobietą.        Bo Jola to było to!

       Była lepsza niż Coca- Cola. Była dla mnie hożą białogłową. Była ledwie dosłyszalną muzyką na granicy dźwięku. Powiedziałem jej, że Żołnierz dziewczynie nie skłamie. I ona mi uwierzyła. A mnie wstyd były nie dotrzymać słowa.

       Więcej na ten temat nie napiszę. Nie chcę zapeszyć. Jola do dziś jest moją żoną. I jest dla mnie kobietą mającą w sobie cząstkę wszechświata.

       Do dziś nie wiem, dlaczego pozwoliła się doścignąć. Może za wolno biegała? Może się zagapiła? A może czekała na mnie? Czy to było złe? Czy to było dobre? Jak należy określić takie doświadczenia?    Myślę, że wolno tu użyć biblijnych słów: cuneta valde bona (wszystko jest bardzo dobre).

       Nie zmienia to faktu, że całe życie byłem samotnym królem bylejakości, lekkomyślnym wesołkiem, egzaltowanym głupkiem, a dobrze się czułem jedynie w górach i na morzu, zaś moje życie przypominało thriller z elementami komediowymi.