Gdy patrzę na naszych rządzących wywodzących się z prostej linii z czwartorzędnych niegdysiejszych działaczy „Solidarności”, gdy widzę te pałace, które sobie pobudowali, te limuzyny którymi się poruszają, te apanaże które biorą z kasy państwowej, te butne, paskudne, brudne słowa którymi obrzucają tych, co na nich pracują to mi się igła w kieszeni otwiera. Zacznę tedy parafrazą Marka Twaina: Sójka ma równie mało zasad moralnych, co członkowie naszych władz. Sójka kłamie, sojka kradnie, sójka oszukuje, sójka zdradza i w czterech wypadkach na pięć cofa najuroczystsze przyrzeczenia. Niegdyś z cyklu: „Tajna historia mojego życia” się popełniło książkę „WAŁESA I… KRYPTONIM „BOLEK”. OPERACJA TAJNYCH SŁUŻB MON I MSW” [wydawnictwo CB Andrzej Zasieczny, tel. 510210234, e-majl: biro@cbwydawnictwo.pl ]. Oto jeden z podrozdziałów:
Kościół św. Anny słynie nie tylko z pięknego położenia. To również jedno z centrów życia kulturalnego, a w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych także politycznego stolicy. W podziemiach i wieży przykościelnej i odbywały sie spotkania z ludźmi kultury, którzy albo nie mogli, albo nie chcieli uczestniczyć w oficjalnym życiu. Byłem uczestnikiem tych spotkań. Po Okrągłym Stole nieodżałowanej pamięci Stefan Melak organizował spotkania z czytelnikami. Niekiedy wychodziłem poza temat książek i wygłaszałem odczyt na zaproponowany przez Melaka temat. Właśnie w czasie jednej z takich imprez na sali ujrzałem Annę Walentynowicz, którą poznałem we wczesnych latach siedemdziesiątych. Po spotkaniu poszliśmy gdzieś na herbatę i pani Ania mocno na mnie natarła za to, co dotychczas napisałem o Wałęsie. – Gloryfikuje pan “Bolka” – powiedziała. – A ja go znam. To przeciętny facet, chory z próżności. Arogancki, niepoważny, niewyobrażalnie pyszny i zarozumiały. I jest ”Bolkiem”. – No to co z tego? Każdy ma jakieś wady – odpowiedziałem. Jak każdy gamoń, nie skojarzyłem o co chodzi. Miałem na myśli list J. Milewskiego, w którym nazwisko Wałęsy kodowano kryptonimem “Bolek”. Dziwiło mnie to trochę, bo dotychczas osoby odpowiedzialne w “S” za łączność nazwisko Wałęsy kodowały jako “UU”, sądząc naiwnie, że specjaliści z Biura Szyfrów MSW nie znają angielskiego, w którym “W” nazywa się double ju. – Musimy porozmawiać. Nie może pan pisać nieprawdy o Wałęsie. Nie może pan stawiać mu pomnika, skoro na to nie zasługuje – usłyszałem. – Jeżeli pan pozwoli, odwiedzę pana. Wówczas pogadamy otwarcie.
Zaprosiłem panią Walentynowicz do siebie. Po kilku tygodniach do drzwi mojego mieszkania na 12 piętrze bloku na Ursynowie zapukała pani Anna. Otworzyłem drzwi. Stała przede mną niewysoka, niepozorna kobieta. Lata walki zrobiły swoje, aliści miała tę samą co niegdyś uduchowioną twarz, a w oczach troskę o losy świata. Wiedziałem, że jest osobą, która nie może się nie modlić i liczyłem, że wartości chrześcijańskie, które oboje wyznawaliśmy dopomogą nam w dorozumieniu się także w kwestii oceny Wałęsy. Walentynowicz niewiele się zmieniła od czasów, gdy okazała się niezłomnym uparciuchem w czasie sierpniowych strajków 1980 r. Wspólnie z Aliną Pieńkowską okazały sie krnąbrne wobec Wałęsy, który odgrywał rolę “wielkiego pilota” wydarzeń. Obie były desperatkami. Zmusiły lidera do zmiany decyzji oraz kontynuowania strajku. Nie pamiętam, kto jej nadał przydomek “Sumienie <S>”. Chyba stało się to później. Jednak tamten moment do dziś tkwi w mojej pamięci.
Bez wstępnych uprzejmości Walentynowicz, z rozbrajającą prostotą i dziecinną ufnością, wyłożyła swoją teorię na temat roli Wałęsy w czasie rewolty 1970 r. i o dekadę późniejszych wydarzeń. Było to diametralnie różne od tego, co sądziłem o eks-prezydencie. Zresztą nie widziałem początku strajku. Do Trójmiasta przybyłem nieco później, ze Szczecina, który znałem znacznie lepiej. W obu miastach miałem kolegów z obu stron. Korzystałem z pomocy zwiadowców WOP, ale i z członków „Solidarności”, których znalem z dawnych, jeszcze szczecińskich czasów. Znałem także komendantów WUSW. W Szczecinie gen. Jarosława Wernikowskiego i gen. Jerzego Andrzejewskiego w Gdańsku. O ile jednak ceniłem Wernikowskiego to z Andrzejewskim żyłem na wojennej stopie. Pamiętam pierwsze spotkanie. Przekazałem generałowi pozdrowienia od płk. Majewskiego, który wiedząc, że wybieram się do Trójmiasta o to prosił. Obaj oficerowie, jeszcze w czasach gdy byli funkcjonariuszami BP realizowali różne “akcje dochodowe”. Komendant popatrzył na mnie jak wąż na żabę. Wymieniliśmy jakieś zdawkowe nieuprzejmości. Miało to ten skutek, że przy następnych wizytach w WUSW napotykałem na trudności w otrzymywaniu materiałów dotyczących spraw o których chciałem pisać. Odniosłem wrażenie, że kindersztuba Andrzejewskiego w porównaniu z Wernikowskim ma się tak jak esprit podwórkowego grajka do Krzysztofa Pendereckiego.
Z pobieżnych obserwacji wynikało, że od początku rewolty dochodziło do niesnasek między Gdańskiem i Szczecinem. Szczecinianie czuli się młodszym bratem Trójmiasta. Gdańszczanie nie mogli wybaczyć szczecinianom, że ci ubiegli ich o dzień w podpisaniu porozumienia z rządem. Wałęsa się pieklił. Mówił: To świństwo. Jak się mówiło, że solidarnie, to powinno być solidarnie do końca. Były i ostrzejsze głosy. Ktoś komentował, że postępek szczecinian to: Nóż w plecy “Solidarności”. Wyraźnie rysowała się, podsycana przez specsłużby wojna Trójmiasta ze Szczecinem. Gdańsk to był Wałęsa i tylko Wałęsa. Szczecin to Jurczyk i nikt inny. Obaj aktywiści starali się sprawiać wrażenie, że są jak papieże w Kościele (w latach 1378 – 1408 w Watykanie i w Avignon Kościołem władała dwójka papieży) taka świętość od nich biła. Nie bardzo było jednak wiadomo, który z działaczy “S” kreuje funkcję papieża awiniońskiego a który watykańskiego. W końcu masy, media i specsłużby opowiedziały się za Wałęsą. Jurczyk został zmarginalizowany. A wówczas w Gdańsku zamustrowałem się w Kaszubskiej Brygadzie WOP. Chciałem zobaczyć w jaki sposób strajki wpływają na poziom pełnienia służby przez WOP. Wopiści mieli dobre kontakty w portach i stoczniach. Nie było problemu w swobodnym poruszaniu się. Widziałem kwiat reporterów polskich próbujących “dać świadectwo prawdzie”. Nie znałem ich osobiście. Czytywałem ich reportaże aby się czegoś nauczyć od mistrzów. Była tam Małgorzata Szejnert, był Ryszard Kapuściński, Wojciech Giełżyński, Ernest Skalski, Mariusz Ziomecki i inni. Ich plonem była pasjonująca książka Osiemnaście długich dni (wydana w serii Ekspres Reporterów, KAW 1980). Nie mogłem nawet marzyć, że napiszę coś podobnego, pomimo współpracy z tą serią. Zresztą w Gdańsku bawiłem krótko. Szybko odwołano mnie do Warszawy i zabroniono pisać cokolwiek na temat strajku. Dopiero później gen. Jura zmienił zdanie polecając redakcji skwitowanie rewolty, o czym już wspominałem. A teraz, na Ursynowie siedziałem z bohaterką tamtych wydarzeń. – Pani Aniu, nienawidzi pani Wałęsy. Dlaczego? Nienawiść rozgrzewa serce, ale mrozi umysł. Nie otrzymałem odpowiedzi, ale i tak zapowiadała się pasjonująca konfrontacja tego, co wiedziałem z relacją jednej z najaktywniejszych uczestniczek wydarzeń lat 80. Zapytałem o wspomniany “nóż” i o niesnaski między Wałęsą, a Jurczykiem. Zastanawiałem się ile było w tych niesnaskach działalności agenturalnej, a ile polityki związku? Wiedziałem z czyjej inspiracji przewodniczący “S” ze Szczecina mógł, w rozmowie z autorami książki Szczecin. Grudzień, sierpień, grudzień Małgorzatą Szejnert i Tomaszem Zalewskim oskarżyć Wałęsę o zdradę. Oto zapis reporterów: Wałęsa zdradza interesy klasy robotniczej! – Jurczyk podnosi głos, prawie krzyczy. – Jak tak dalej pójdzie, ta polityka ustępstw, zaprosimy w końcu ich dwóch, Wałęsę i Wądołowskiego (uczestnik wydarzeń z 1970 r. w Szczecinie i rewolty lat 80., wiceprzewodniczący regionu i komisji krajowej “S”), do nas do stoczni – niech się tłumaczą przed załogami! Pani Ania nie chciała na ten temat rozmawiać wekslując rozmowę na Wałęsę. Oskarżała go o zdradę, która niczym zadra tkwiła w jej duszy. Jak każdy zarozumialec, coś tam bąkałem pod nosem. Tłumaczyłem, że oskarżenia niesłuszne bolą najbardziej. Powołując się na psychikę ludzi będących w strajkowym stresie przekonywałem, że każdy może różnie widzieć te same wydarzenia, różnie je oceniać, rozmaicie interpretować. Psychologia opisuje takie zjawiska. Na podparcie tych słów wyciągnąłem kserokopię dedykacji Wałęsy dla Gierka (na książce Droga nadziei) i zacytowałem kawałek: Co do Pańskiej sugestii i zaprzeczenia, że byłem człowiekiem Kowalczyka (SB) oświadczam panu i zrobię to publicznie jak będzie trzeba, iż nigdy nie byłem i nigdy na nikogo nie donosiłem do SB. Prawdą natomiast jest iż po pamiętnym “pomożecie”, którego ja byłem współautorem, kilkakrotnie przeprowadzano ze mną przesłuchania w komisariacie i wiele ze mnie wyciągnięto, ale tylko w kontekście politycznym a nie donosicielskim (…). W sierpniu 1980 r. ludzie Kowalczyka próbowali wydostać mnie ze stoczni pod pretekstem ważnych rozmów z Panem. Ja się zgodziłem. Oni Panu zameldowali myśląc iż uda im się mnie zastraszyć lub szantażować (tak przypuszczam). Natomiast ja po paru dniach zwłoki wzmacniając strajk, wyprosiłem tych panów ze stoczni. Tak to nie po raz pierwszy i myślę że nie ostatni rozegrałem partię pokiera.
Walentynowicz szybko sprowadziła mnie na ziemię. – Panie Henryku! Albo prawda, albo psychologizowanie – powiedziała. – Widzi pan, strajk sierpniowy to była dla nas najpoważniejsza w życiu sprawa. Myśmy już wówczas powiedzieli sobie: jeśli nie teraz, to kiedy? jeśli nie my, to kto? Nikt inny tego zrobić nie może. A nie można tego nie zrobić. Tyle razy już zaczynano. My również. W 1970 r. też zaczynaliśmy. Biliśmy się jak powstańcy Spartakusa. Przegrywaliśmy jak zawsze. Okłamywano nas stale. Obiecywano złote góry. My opłakiwaliśmy zabitych. Władze urządzały fety. Tym razem powiedzieliśmy – dość tego! Jeśli tego nie zrobimy, to będzie wielkie świństwo. A “Bolek” chciał zakończyć strajk po uzyskaniu od dyrekcji zapewnienia, że sytuacja się poprawi, że uzyskamy podwyżkę płac, że przyjmą mnie i jego do pracy, że w zakładzie powstaną związki zawodowe na starych, ale poprawionych zasadach. Wałęsa w gruncie rzeczy jest leniwy. A lenie zawsze wolą zwalić robotę na kogoś innego. Tak było i tym razem. Władze stoczni chciały poprzestać na obiecankach. No to my z Aliną powiedziałyśmy “Bolkowi”: Stop, kolego! Chcemy czegoś więcej. OK? I w te pędy pobiegłyśmy na bramę, aby zatrzymać wychodzących robotników, z których część już wyszła. I Wałęsa, o dziwo! zrozumiał o co nam chodzi.
Nie mogłem zaprzeczyć słowom pani Ani. Bełkotałem o dalekowzroczności Wodza. Mówiłem, że w 1980 r. liczyło się doświadczenie. Bo tak w życiu jest, że dziewczyna będzie zawsze pamiętała pierwszego chłopca, rzeźnik pierwszą zaszlachtowaną świnię, agent pierwszego zdradzonego przyjaciela, a rewolucjonista przegraną. Nie można wykluczyć, że Wałęsa w sierpniu miał przed oczami grudzień ’70 i stąd powściągliwe kunktatorstwo. Dopiero niedawno Wałęsa, w rozmowie z Magdaleną Rigamonti (Newsweek, 21-27. 11. 2011) wyjaśnił: Niebiosa mi pomagały. Podejmowałem jakąś decyzję i okazywała się fenomenalna. Na przykład o przerwie w strajku. Bo przecież w tym pierwszym komitecie byli ludzie podstawieni, nasłani. Nie panowałem nad nimi. Kiedy po dwóch dniach poddaliśmy strajk, to ci podstawieni pouciekali. I wtedy dobrałem swoich ludzi, m.in. Walentynowicz, Gwiazdów, i dzięki temu mogłem dalej prowadzić walkę. Kto chce, niech wierzy. Ja nie potrafię się do tego passusu ustosunkować. Nie wiem ile prawdy musi pozostać, a ile należy ściąć, aby opowieść była do przyjęcia. Trudno rozeznać kiedy Wałęsę ogarnął wieczny niepokój samouwielbienia. Wszystko wskazuje, że stało się to wówczas, gdy Wódz, który jeszcze nie wiedział, że jest wodzem przełamał się pod wpływem Pińkowskiej oraz Walentynowicz i odwołał odwołanie strajku postanawiając walczyć o wszystko.
Walentynowicz kontynuowała: – Ciągle nas prowokowano. Pamiętam takiego kadrowca. Agenta bezpieki, jak nic. On przemawiał na strajku. Kajał się. Był w tym obrzydliwy. Nie wytrzymałam. Wskoczyłam na platformę i powiedziałam, że ten skurwysyn wyrzucił mnie z pracy, gnębił nas całe lata. Musiałam go potem bronić, aby go ludzie nie rozszarpali. I jeszcze jedno. Wałęsa bardzo często znikał nam z oczu. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Pomyśleliśmy tak: jeżeli nie ma go z nami, a robiliśmy przecież coś dobrego, to może jest gdzie indziej i robi coś złego. Nas, wiedzących czego chcemy, było na początku mało. Byłam ja i Alina. Był A. Gwiazda. Najlepiej przygotowany do tego, co zamierzamy zrobić. Był B. Lis, K. Wyszkowski, B. Borusewicz, L. Kaczyński i ten okropny dyletant Wałęsa. Straszliwie sprytny. Wyczuwający nastroje tłumu. Potrafiący na poczekaniu, w zależności od sytuacji, zmienić zdanie. Nie tracił kontaktu z ludźmi. Miał jakiś szatański instynkt rasowego populisty. Tłum mu wierzył. Szedł za nim. A nie za znacznie mądrzejszym, lepiej przygotowanym, mającym dużą wiedzę Gwiazdą. – Tak, jeżeli chodzi o radykalizm, zaciekłość, ekstremizm Wałęsa przy Gwieździe był niczym księgowy przy Alu Caponie – przyznałem. Moja rozmówczyni była w transie, ciągnęła: – Wałęsa podczas głosowania potrafił mierzyć czas trwania oklasków dla niego i jego konkurentów. Z takim typem Gwiazda nie miał szans. Tak zaczął się Sierpień ‚ 80. Na początku o mało nie storpedowany przez “Bolka”. Wałęsa uważał, że możemy się obejść bez pomocy innych. Bez pomocy świata. Jemu wystarczą doradcy. Mylił się bardzo. Chciał nam narzucić swoją wolę. Było coś dziwnego w jego postępowaniu. Wierząc w swoją szczęśliwą gwiazdę i kontakty, o których nic konkretnego nie wiedzieliśmy, ale się ich domyślaliśmy, dążył do arbitralnych rozstrzygnięć wedle swego widzimisię. Myśmy dążyli do rozszerzenia skali konfliktu. On do jego zwężania. Myśmy chcieli wciągnąć świat do naszej walki. On przekonywał, że to jest niepotrzebne. I tu mylił się jeszcze bardziej. Naszą szansą było rozchwianie świata w taki sposób, aby świat wsparł naszą walkę, aby nam pomógł. Wierzyliśmy, że nam się to uda. Przecież gdybyśmy byli osamotnieni, wcześniej czy później komuna by nas wydusiła.
Walentynowicz mnie nie przekonała. Zbulwersowałem się też stosunkiem “Sumienia Solidarności“ do KOR-u. Wedle mnie był to stosunek bardzo wrogi. Podejrzewałem nawet wpływ ks. Jankowskiego, który uważał, że KOR to Żydzi, a Żydzi to wszystko zło o czym świadczą Protokoły Mędrców Syjonu. Zdziwiłem się, że Danuta Wałęsowa inaczej ocenia działalność Walentynowicz pisząc: Uważam, że pani Ania była narzędziem w rękach części, jeśli można tak określić, grupy warszawskiej. Po strajku u niej w domu mieszkał Kuroń. Odbywały się tam poufne narady tej grupy. Ona potrzebowała autorytetu, więc go znalazła. Strajk wybuchł oczywiście z powodu zwolnienia pani Ani z pracy w stoczni. Ale strajk jej nie wyniósł. Wyniósł Wałęsę. Oni, wystawiając panią Anię przeciwko mojemu mężowi, potraktowali ją instrumentalnie. A ona poczuła, że jednak coś może, ma jakiś wpływ. Wydaje się, że w ten sposób zrobili jej krzywdę. Można zadać pytanie, gdzie byłby dzisiaj Wałęsa, gdyby nie “grupa warszawska”? Czy bez intelektualistów, mających w większości rodowód z KOR-u możliwe byłoby powstanie “Solidarności”? No tak, był jeszcze Kościół! Ale czy Kościół był wstanie zbudować Wolne Związki Zawodowe? W przymierzu z Kościołem można było co najwyżej zbudować sodalicję mariańską. Kościół nie mógł organizować strajków, manifestacji, wznosić barykad. Mógł te działania jedynie popierać. I Kościół to robił bardzo aktywnie.
A wówczas mówiłem pani Ani: przestudiowałem może tysiąc, może dwa tysiące różnych dokumentów służb specjalnych i partyjnych. W żadnym z nich nie znalazłem śladów, że Wałęsa uległ namowom władz i sprzeniewierzył się ideom “S”. Jeżeli pani nie wierzy mnie, to może uwierzy pani przedstawicielom Kościoła. Mam tu 40 tajnych dokumentów zawierających relacje z posiedzeń Komisji Wspólnej przedstawicieli rządu i Episkopatu. I co z nich wynika? Oto sprawa Wałęsy była omawiana aż 44 razy. Każdorazowo wysocy przedstawiciele Kościoła wstawiali się właśnie za Wałęsą, a nie za innymi przedstawicielami opozycji. Po razie, ale na marginesie istotnych spraw wymieniono nazwiska Bujaka i Frasyniuka i raz Jurczyka w kontekście jego przemówienia (sierpień 1980 r.), w którym oświadczył on: …że ma zapewnienie Kościoła, że nie będzie interwencji radzieckiej Zniesmaczyło to władze straszące naród Układem Warszawskim. Moje słowa ściekały po pani Ani jak woda po kaczce.
W późniejszym okresie było mnóstwo wizyt. W czasie prawie każdej bytności w Warszawie Walentynowicz starała się wpaść na Ursynów. Zaglądała do mnie także wówczas, gdy przeniosłem się pod Warszawę lub do szpitala. Nieraz panią Annę, która gdzieś od lat dziewięćdziesiątych nie ruszała się bez koleżanki i współpracownicy Janiny Matusiewicz-Mirer (zginęła również w katastrofie samolotu w Smoleńsku), podwozili do mnie jej i moi koledzy. Ale bywało, że nie bardzo już zdrowa Walentynowicz wsiadała do kolejki WKD, przejeżdżała kilka przystanków, a później wędrowała pieszo półtora kilometra do mojej sadyby. Bardzo mnie te wizyty cieszyły, ale było mi głupio, że musiała się fatygować. Walentynowicz telefonicznie uprzedzała o wizycie. Tak było i ostatnim razem. 9 kwietnia 2010 r. informowała, że jest w Warszawie, jutro jedzie z prezydentem i całą delegacją do Smoleńska, ale po powrocie wpadnie, by wszystko opowiedzieć.