Miesięczne archiwum: czerwiec 2014

POPRAWKI DO OSTATNIEGO BLOGU

Wybaczcie zboczenie z tematu. Bo tymczasem szpiedzy okołosowieccy byli i – podejrzewam – nadal są, i z sukcesami pracują operacyjnie w III RP … Niegdyś i my mieliśmy sukcesy wywiadowcze… Niektórzy z wybitnych oficerów wywiadu, po 1989 r. przeszli na stronę nowej Polski. … S. Petelicki, „zrobiony” generałem przez Kwaśniewskiego, który popełnił, chyba niechciane samobójstwo, choć tak mu dobrze szło, że przez chwilę podejrzewałem, że dopadł go jakiś asasyn odurzony haszyszem… Niektórzy dostawali wylewów, udarów, zawałów i po paru godzinach byli drętwi jak nieboszczyk w stanie rigor mortis…? Jeszcze inni znikali bez śladu.

Inny nasz agent – Marian Zacharski, który w 1973 r. skończył studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim został zwerbowany przez wywiad MSW (na polecenie gen. M. Milewskiego), który początkowo szpiegował, jako nielegał, bo nie posiadał nawet stopnia w MSW. Działając od 1975 r. w USA pod przykrywką pracownika centrali handlu zagranicznego Metalexportu spokojnie, za niewielkie pieniądze kupował największe tajemnice przemysłu zbrojeniowego Ameryki, wzbogacając potęgę militarną Związku Sowieckiego – też przeszedł na stronę III RP, bo dla niego liczyła się Polska, jedna, która była, obojętnie, jaka, socjalistyczna czy demokratyczna… Więc co się stało? Dajemy się ogrywać jak dzieci. Nasze służby specjalne zachowują się jak pijane dziecko we mgle?

Tak, tak, Zacharski to mistrz wywiadu. Był wierny Peerelowi, ale po transformacji uznał przemiany i zrobił wiele dobrego angażując się bez reszty w budowę nowych służb. W pewnym momencie, przy sprawie „Olina” coś tam nie wyszło. Coś zazgrzytało. Być może zderzyły się dwie kombinacje operacyjne, Polska i Rosyjska i być może górą byli metasowieci, bo tajne służby Imperium jak i Rosji traktowały i traktują Polskę, wbrew faktom geopolitycznym, jako swoją strefę wpływu, jako bliską zagranicę…

Zacharski i jego koledzy zastawili zmyślną pułapkę operacyjną przeciwko FSR. W aferze „Olina” doszli do źródła, ale wody nie pozwolono się im napić. Ktoś wsypał piasek w tryby kontrwywiadu… Kto? No właśnie! Tego nie ustalono. Tak jak nie ustalono prawdziwych sprawców innych afer, między innymi, chyba najniebezpieczniejszej, bo wymierzonej w bezpieczeństwo państwa, związanej z podsłuchiwaniem ważnych osób. Można zaryzykować stwierdzenie, że jak zwykle bekną jakieś mało znaczący figuranci, ale prawdziwi mocodawcy pozostaną daleko… Dlaczego? Bo wodę mącą fachowcy. A politycy? A nasz kontrwywiad i wywiad? A nasz wymiar sprawiedliwości – prokuratura i sądownictwo? Te instytucje cierpią na bezradność, są bezrozumne i bezbarwne jak liść bez chlorofilu. Tak, tak, tak. Te instytucje nie są udanym tworem Pana Boga. Niektóre z nich to kanibale. Niektóre przygotowują ludożerskie dania rozpowszechniane przez media dla skundlonej gawiedzi. Gdy człowiek tego słucha igła mu się w kieszeni otwiera i chciałby zacytować klasyka z podsłuchów: „Ożeż! K…”

W tej sytuacji nie dziwią żądania opozycji, która wykorzystując okazję domaga się najważniejszych głów w państwie, a nawet nowych wyborów. To zbójeckie prawo opozycji. Jednak używanie inwektyw i mylenie lumpenproletariatu z elitproletariatem jest już herbertowską kwestią smaku, a nie mądrością polityczną. Dziwacznym wydaje się być natomiast postępowanie niektórych mediów, niemających żadnego mandatu demokratycznego a jedynie mandat kapitałowy, które uzurpują sobie prawo do rządzenia krajem postulujące, aby premier przywdział włosiennice i z całym rządem pomaszerował do Canossy. Czyż tak trudno zrozumieć, że organizatorom afery o nic innego nie chodzi jak o demontaż państwa? I obojętne jest czy chodzi o jakiegoś biznesmenela czy też, co bardziej prawdopodobne, o służby specjalne, to bez udziału mediów byłoby to niemożliwe. A medialiści, publikujący materiały, o których wiedzą, że są zdobyte w wyniku przestępstwa są suterenami o a nie dziennikarzami. To część wojny czwartej generacji, o której wspominam w innym miejscu. Aby wyjaśnić mechanizmy, ale nie fakty (od tego jest prokuratura i kontrwywiad) trzeba zacząć od początku…

Byli oficerowie KGB mieli (a może mają nadal) w tajnych służbach III RP, podległych MSW zapewne solidne umocowanie jeszcze z okresu peerelowskiego, a GRU w MON. Na początku lat dziewięćdziesiątych ostrzegałem, że agentura KGB może liczyć 50 kadrowych pracowników, co najmniej po jednym w każdym województwie (ponadto w każdej większej jednostce Armii Radzieckiej stacjonującej w naszym kraju był oficer kontrwywiadu podległego pod centralę GRU, a w Rembertowie, Legnicy i Świdnicy aż się roiło od fachowców z sowieckich służb specjalnych. Trudno było na nich nie trafić. Oni prowadzili rozpoznanie nie tylko własnych obywateli, ale działali operacyjnie w śród Polaków. Wiem coś na ten temat. Sam byłem przez nich „molestowany”. Przykre było to, że oficerowie GRU, jako „naganki” wykorzystywali żołnierzy LWP). Wolno zakładać, że agentura metasowiecka w III RP nie immatrykulowała się ze znanych „betonów” partyjnych, bo ci działali jawnie, ale wręcz przeciwnie. Nie można wykluczyć, że wielu agentów rosyjskich konfirmowało się z ludzi młodych, bystrych, przedsiębiorczych, rokujących, że w nowej rzeczywistości mogą zrobić karierę, działających w biznesie, mediach, polityce, organizacjach pozarządowych, ale także z pośród sfrustrowanych byłych działaczy PZPR oraz tzw. rewizjonistów w byłej partii rządzącej, a nawet z kręgów opozycji demokratycznej. Ludzie ci zrobili niekiedy w nowej Polsce zadziwiające kariery… Czy ich „pchaczami” nie były obce służby? Czy obce służby pomagając na przykład swoim figurantom zrobić karierę w biznesie, w mediach, polityce robiły to bezinteresownie? Czy w służbach specjalnych III RP czaiły się i nie czają „krety”? Znając kompetencje gen. Pawowa i innych rezydentów KGB i GRU w Polsce zdziwiłbym się gdyby tak nie było…   

Każdy z oficerów Pawłowa „opiekował” się około dziesięcioma agentami – rezydentami, a ci mieli po mniej więcej tuzinie współpracowników pracujących świadomie bądź kapturowo. Rezydenci i współpracownicy niekoniecznie musieli wiedzieć, dla jakiego państwa pracują. Gen. Pawłow, z którym ostatni raz rozmawiałem telefonicznie w latach dziewięćdziesiątych, konspirując agenturę sowiecką zadbał, aby część zwerbowanych osób nie miała świadomości, dla kogo wykonuje robotę wywiadowczą, bo byli zwerbowani pod tzw. obcą flagą. Oficerowie KGB i GRU mieli różne dokumenty i legitymacje. Jedni posługiwali się legitymacjami SB, a inni tylko legitymacjami oficerskimi, milicyjnymi, wojska i różnych innych służb, niekoniecznie tajnych. Bardzo to zniesmaczało szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu gen. Pożogę (szef WSW gen. E. Buła był pod tym względem bardziej wstrzemięźliwy), bo wydatnie utrudniało wyszukiwanie wrogów, ale generałowie Jaruzelski i Kiszczak nie dopuszczali, aby ktoś mógł interweniować w Moskwie w tej sprawie. Przez cały okres trwania Peerelu obowiązywała zasada, rygorystycznie pilnowana przez gen. Kiszczaka, że służb sojuszniczych nie wolno rozpracowywać, ale nie tylko. Nie było wolno rozpracowywać także członków PZPR. Oficerowie Departamentu II jak i WSW mieli związane ręce.

Monopol na rozpracowanie sojuszników mało tylko KGB i GRU. Ale, jak dziś wskazują niektóre ujawnione dokumenty państw ościennych, rozpracowanie Kraju Pieroga i Zalewajki nie ograniczało się jedynie do służb sowieckich. Również sporo makaronu za uszami mają w tym wypadku tajne służby NRD, Czechosłowacji, Węgier, Bułgarii, Rumunii a nawet Kuby. Nie wiadomo jednak, czy „zaprzyjaźnione” wywiady działały na własne konto, czy wykonywały zlecenie Moskwy. A rozpracowywano najważniejsze osoby w państwie. Tylko w ostatnie dekadzie Peerelu obiektem działań służb byli m.in. W. Jaruzelski, F. Siwicki, M. Rakowski, W. Pożoga, M. Janiszewski, J. Urban… Były w tej spawie notatki i wyjaśnienia niektórych oficerów, którzy rozpracowywanie podejmowali. Ale nigdy nie ustalono na czyje polecenie to robiono.

                                                       ***

W 1990 r., gdy Polska wchodziła w okres transformacji raptownie zmieniono ustrój. W ślad za tym zmieniono także „przyjaciół”. Z dnia na dzień przestawiono priorytety. Nowi-starzy władcy tajnych służb nie mieli jednak żadnych materiałów pozostawionych przez kontrwywiad, kto personalnie, w nowej sytuacji jest i kto może być naszym przeciwnikiem. Znano jedynie, które państwa były starymi przyjaciółmi, a które teraz przemianowano na wrogów. Poznano też nowych sojuszników. Te kraje, jeszcze wczoraj były naszymi wrogami. Ale określenie państw, które są sojusznikami, a które wrogami nie było najistotniejsze, bo to wynikało z geopolityki. Nowi „przyjaciele” rychło zaoferowali nam pomoc wywiadowczą i kontrwywiadowczą. Aktywne wsparcie otrzymaliśmy od tajnych służb USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji… Na szczególną uwagę zasługuje wsparcie tajnych służb Stanów Zjednoczonych. W jego wyniku, już w drugiej połowie XXI wieku oskarżono Polskę o obecność na naszym terytorium tzw. tajnych więzień CIA…

       Budując stabilną III RP, zamiast rozwiązać cywilne i wojskowe służby specjalne i zbudować je od nowa, co było trudne, ale przy poparciu nowych sojuszników – wykonalne, powołano „dziwaczną” komisję weryfikacyjną, w której pierwsze skrzypce grali, teraz już byli pracownicy służb specjalnych MSW i MON. W komisji weryfikacyjnej był m.in. były dyrektor Gabinetu Ministra Kiszczaka płk Cz. Żmuda… Niestety, znałem tego oficera 30 lat i ostrzegałem Krzysztofa Kozłowskiego przed nim…

 Nowe-stare tajne służby zasilono wprawdzie, w zasadzie, niezwykle inteligentnymi byłymi działaczami opozycji demokratycznej, choć trafiali się też kompletni idioci… O ile jednak „pierwsza fala” osób, mająca przestawiać Firmę na nowe tory, rekrutująca się z ideowych opozycjonistów, w większości związanych z ruchem Wolność i Pokój (jak K. Miodowicz, P. Niemczyk, B. Sienkiewicz), nie miała wystarczającego doświadczenie w pracy operacyjnej, ale nadrabiała braki inteligencją i zapałem, to „czystka” wśród „nowych”, która miała miejsce po objęciu stanowiska ministra spraw wewnętrznych przez A. Macierewicza była chyba szkodliwa. W Firmie zaroiło się od nieudaczników, którzy w młodości rozminęli się z inteligencją.

Jednak najgorsze było pozostawienie wielu farbowanych lisów-oficerów, o których nie wiedziano, po której stronie są, i o których niekoniecznie wiedzieli nawet ci z byłych oficerów Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, którzy z patriotycznego obowiązku, a niektórzy jedynie „za żarcie”, włączyli się do nowych zadań. „Świeże” siły w MSW, awansowane błyskawicznie do stopni pułkowników a niekiedy nawet do generałów, miały dużo entuzjazmu i dobrych chęci zmierzających do przestawienia priorytetów tajnych służb sprowadzających się do tego, aby z dotychczasowych wrogów uczynić przyjaciół a z przyjaciół – wrogów. Tego nie dało się zrobić z tygodnia na tydzień. Na domiar złego umiejętności i kompetencje „zasilaczy” pozostawały dużo do życzenia. Brutalnie wrzuceni w nowe, do niedawna wrogie środowisko, wobec awersji kierownictwa państwa, aby w służbach specjalnych nie robić radykalnej rewolucji, z nierzadkimi interwencjami dawnych kolegów z opozycji, którzy wdrapawszy się na kierownicze stołki w państwie polecali, aby tego czy innego oficera pozostawić na stanowisku, „bo to taki święty ubek i rozpracowując mnie, nie był wcale taki agresywny” nie ułatwiały pracy „nowym”. W tej sytuacji szef UOP lub inny kierownik tajnej służby, nawet jeżeliby miał łeb Alberta Einsteina też by sobie nie poradził.

Resorty siłowe resortami siłowymi, ale myślącego człowieka ogarnia zgroza, gdy się przyjrzy tzw. wymiarowi sprawiedliwości. W prokuraturze i sądownictwie, mieniącym się niezależnymi, pozostawiono wszystkie osoby, co do których przymiotów moralnych były poważne wątpliwości. Nierzadko można usłyszeć oceny, że niektórzy sędziowie i prokuratorzy są niezależni. Niestety, także od rozumu…     

Skupmy się jednak na Zacharskim. Wkrótce po niedokończonej aferze „Olina”, teraz już pułkownik UOP został ugenerałowiony przez prezydenta L.Wałęsę, który po pierwszej kadencji przegrał wybory z Aleksandrem Kwaśniewskim. Znowu nastały nowe porządki, również w służbach… Jednak, co tu dużo gadać, jak nie ma o czym mówić? Sprawa trzech agentów -„Olina”, „Minima” i „Kata”, których pseudonimu ustalono, ale nie zdołano przyporządkować im poszczególnych osób, pozostała nierozwiązana. Wiadomo tylko, że tacy agenci są w III RP i, być może, zostali zamrożeni, a afera z obciążeniem o działalność szpiegowską premiera Józefa Oleksego była nietrafiona. Pozostało czekać aż FSR odmrozi swoich agentów. Czy któryś z tej trójki agentów nie został przypadkiem już odmrożony i nie stoi za aferą podsłuchową? A ile takich „trójc” było? Ile jeszcze jest? Mówienie, że wszystko mamy pod kontrolą i bezpieczeństwo państwa jest niezagrożone to somnambulizm językowy.

Można domniemywać, czy przynajmniej część z ujawnionych i dotychczas niewyjaśnionych afer to nie jest przypadkiem dzieło sierotek po rezydencie KGB Pawłowie, który wprawdzie wyjechał z Polski w 1984 r., ale zostawił liczne potomstwo, które w III RP adaptowały różne prominentne dwory polityczne i biznesowe, ale także mafijne „rodziny”…? Ale co z jednym z najzdolniejszych funkcjonariuszy tajnych służb – Zacharskim? Wybrano najprostsze rozwiązanie – zmuszono go, aby opuścił Polskę, która, przynajmniej, jeżeli chodzi o tajne służby, prokuraturę i wymiar sprawiedliwości znowu zaczyna przypominać peerelowski Kraj Pieroga i Zalewajki. Nie jest to niczym dziwnym. W Polsce zawsze byli specjaliści od pilnowania własnych spraw i cudzych interesów.

No to co z przedostatnią aferą z czerwca 2014 r. (ostatniej jeszcze nie znamy), w której podsłuchiwano polityków, biznesmenów i rożne ważne osobistości, m.in. szefa MSW – B. Sienkiewicza, ministra spraw zagranicznych – R. Sikorskiego, prezesa NBP – M. Belkę,  a która ciągnęła się już od dłuższego czasu i najprawdopodobniej będzie trwać bardzo długo, bo służby tajne są beznadziejne, a prokuratora i wymiar sprawiedliwości jeszcze gorsze, napawające się niespiesznością. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że tym razem to nie jest robota amatorów w rodzaju tzw. afery Rywina. Skala i zakres afery wskazuje wyraźnie na robotę ludzi znających się na działalności operacyjnej. Wszystko wskazuje na to, że w sprawę zamieszani są oficerowie służb specjalnych.

Biorąc pod uwagę odwieczną maksymę, że ten jest winien przestępstwa, kto z tego procederu odnosi największe korzyści można zarysować cztery scenariusze. Po pierwsze – jest to działalność FSR. Wolno sądzić, że próba obalenia rządu, zdestabilizowania Polski, osłabienia jej znaczenia na arenie światowej, podjęta na tak szeroką skalę jest w interesie Moskwy. Nie trzeba być wielkim znawcą sytuacji w III RP, aby wiedzieć, że w wypadku obalenia rządu Platformy Obywatelskiej nowy gabinet przypadnie Prawu i Sprawiedliwość. Rząd J. Kaczyńskiego byłby na rękę Putinowi. Taki gabinet natychmiast skłóciłby Polskę z sąsiadami europejskimi, a stosunki z Rosją są na tyle złe, że gorsze już być wiele nie mogą. Więc dziwnym się wydają ci politycy, którzy tego nie widzą i od rana do nocy, niczym duchy zawinięte w prześcieradła nawołują w mediach do błyskawicznej rozprawy z Tuskiem. Trzeba przyznać, że gabinet premiera wydatnie im to ułatwia.

W takim wypadku oficerowie FSR, w celu zamaskowania prawdziwych beneficjentów zamieszania mogą zasugerować, że nie o Rosję tu chodzi i rzucić podejrzenie na przykład na służby Białorusi a może innego państwa, niekoniecznie nam wrogiego, ale, na którego terenie tajne służby Rosji czują się jak u siebie w domu. Mogą to być tajne służby lub agenci FSR działający na Ukrainie, ale także na Litwie, Łotwie, Estonii, a nawet w Czechach, Słowacji, Węgrzech, Bułgarii… W takim wypadku prawdopodobieństwo, że tak jest, ocenić należy na około 50 procent, a głównym zadaniem kontrwywiadu powinno być jak najszybsze ustalenie tzw. kreta na swoim podwórku. Tak, kret uplasowany w służbach specjalnych były szalenie niebezpieczny dla bezpieczeństwa państwa. W takim wypadku wrogi wywiad musiałby go chronić przed naszym kontrwywiadem. Najlepszą metodą ochrony jest dezinformacja poprzez podrzucanie fałszywych tropów. Elementem takiego działania jest palenie nieważnego informatora lub namówienie jakiegoś figuranta do „zabawy” w podsłuchiwanie. Pewne elementy wskazują, że tak się właśnie dzieje. Takie „zabawy” wymagają aktywnego udziału mediów, które mogą działać świadomie bądź nieświadomie.

Drugi wariant zakłada działania sfrustrowanych byłych lub aktualnych oficerów jedne ze służb specjalnych III RP. Mogą to być osoby niezadowolone, pomijane w awansach, braku perspektyw lub zwykłej zawiści… Nie można też wykluczyć, działania jakiejś grupy w obrębie tajnych służb (wskazuje na to zakres i zasięg afery, niemożliwej do wykonania przez pojedynczą osobę), która śledząc sondaże przewiduje zmiany na szczeblu władzy i chcą zdobyć materiały pozwalające na wkupienie się do przewidywanej ekipy mającej szanse wygranej w wyborach. Takie procedery znane są już od czasów II RP. Szanse, że tak było w tym wypadku można ocenić na 25 -35 procent.

Trzecia możliwość – podjęcie takich działań ze strony którejś z partii opozycyjnych. To jakieś 15 – 25 procent. Wykluczyć tu chyba należy kierownictwa poszczególnych ugrupowań. Jednak zawsze się może znaleźć jakiś wariat, chcący przyspieszyć wydarzenia. Azaliż nie jest tak, że wariatów ci u nas dostatek? Wystarczy oglądać telewizję.

I wreszcie czwarta ewentualność, najmniej prawdopodobna, ale nie niemożliwa, oceniana na jakieś 5 – 15 procent, to działania jakiegoś zdesperowanego polityka, najlepiej byłego ministra lub wiceministra, a może nawet premiera lub wicepremiera… Ten czwarty scenariusz był szeroko praktykowany w Peerelu. M. Moczar, F. Szlachcic, S. Kowalczyk, M. Milewski, odchodząc z resortu zostawiali wiernych pretorianów na stanowiskach dających spore możliwości knucia. Rozciągało się tu pole do pracy operacyjnej Biura ds. Funkcjonariuszy oraz kontrwywiadu w wywiadzie. Oficerowie Biura musieli jak najszybciej wyłowić zauszników poprzedniego ministra, aby go skasować. Były przecież niechciane samobójstwa… W Peerelu, dzięki sprawności min. Cz. Kiszczaka, udało się to tylko gen. W. Jaruzelskiemu. W III RP jeszcze nikomu. I nic dziwnego? Szef MSW, który staje się obiektem podsłuchów to rzecz równie egzotyczna jak nosorożec w akwarium

W żadnym z wymienionych scenariuszy nie można wykluczyć wykorzystania świadomego lub kapturowego osoby lub osób związanych z mediami, które na sygnał mocodawców (dysponentów nośników z podsłuchów) są gotowe upublicznić w całości lub we fragmencie materiały pochodzące z podsłuchów, a więc z przestępstwa.

AFERA PODSŁUCHOWA, czyli cd LOTU NAD SZPIEGOWSKIM GNIAZDEM

Wybaczcie zboczenie z tematu, ale sprowokowany dziejącą się aferą podsłuchową wybieram odpowiedni fragment z niepublikowanej jeszcze książki „Lot nad szpiegowskim gniazdem”. Myślę, że rzuci nieco światła na to, co się dzieje w naszej polityce i służbach specjalnych.

Że istnieją szpiedzy Rosyjscy o tym chyba nikogo nie trzeba przekonywać. A tymczasem kiedyś nasz agent – nielegał, który w 1973 r. skończył studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim i na polecenie gen. M. Milewskiego został zwerbowany przez wywiad MSW,  który nie posiadał nawet stopnia w MSW, pracujący od 1975 r. w USA pod przykrywką pracownika centrali handlu zagranicznego Metalexportu, Marian Zacharski, spokojnie, za niewielkie pieniądze kupował największe tajemnice przemysłu zbrojeniowego Ameryki, wzbogacając potęgę militarną Związku Sowieckiego.

Tak, tak, Zacharski to mistrz wywiadu. Był wierny Peerelowi, ale po transformacji w 1989 r. uznał przemiany i zrobił wiele dobrego angażując się bez reszty w budowę nowych służb III RP. W pewnym momencie, przy sprawie „Olina” coś tam nie wyszło. Coś zazgrzytało. Być może zderzyły się dwie kombinacje operacyjne, Polska i Rosyjska i być może górą byli metasowieci…

Zacharski i jego koledzy zorganizowali niezłą kampanię przeciwko FSR, a w aferze „Olina” doszli do źródła, ale wody nie pozwolono się im napić. Byli oficerowie KGB mieli w tajnych służbach III RP zapewne solidne umocowanie jeszcze z okresu szefa KGB w Polsce gen. Pawłowa. Na pewno w MSW i nie tylko mieli „kreta”, chyba niejednego. Na początku lat dziewięćdziesiątych ostrzegałem w ogłaszanych książkach, że agentura KGB może liczyć 50 kadrowych pracowników, co najmniej po jednym w każdym województwie i że najlepiej służby tajne III RP zbudować od nowa…

Każdy z oficerów Pawłowa „opiekował” się około dziesięcioma agentami – rezydentami, a ci mieli po mniej więcej tuzinie współpracowników pracujących świadomie bądź kapturowo. Rezydenci i współpracownicy niekoniecznie musieli wiedzieć, dla jakiego państwa pracują. Gen. Pawłow, konspirując agenturę sowiecką zadbał, aby część zwerbowanych osób nie miała świadomości, dla kogo wykonuje robotę wywiadowczą, bo byli zwerbowani pod tzw. obcą flagą. Oficerowie KGB mieli różne dokumenty i legitymacje. Jedni posługiwali się legitymacjami SB, a inni tylko legitymacjami oficerskimi, milicyjnymi, wojska i różnych innych służb, niekoniecznie tajnych. Bardzo to zniesmaczało szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu gen. Pożogę, bo wydatnie utrudniało wyszukiwanie wrogów, ale generałowie. Jaruzelski i Kiszczak nie dopuszczali do interwencji w Moskwie w tej sprawie. Przez cały okres trwania Peerelu obowiązywała zasada, rygorystycznie pilnowana przez gen. Kiszczaka, że służb sojuszniczych nie wolno rozpracowywać. Oficerowie Departamentu II jak i WSW mieli związane ręce.

Monopol na rozpracowanie sojuszników mało tylko KGB i GRU. Ale, jak wskazują niektóre ujawnione dokumenty państw ościennych, rozpracowanie Kraju Pieroga i Zalewajki nie ograniczało się jedynie do służb sowieckich. Również sporo makaronu za uszami mają w tym wypadku tajne służby NRD, Czechosłowacji, Węgier, Bułgarii, Rumunii a nawet Kuby. Nie wiadomo jednak, czy „zaprzyjaźnione” wywiady działały na własne konto, czy wykonywały zlecenie Moskwy. A rozpracowywano nie byle kogo. Tylko w ostatnie dekadzie Peerelu obiektem działań służb byli m.in. W. Jaruzelski, F. Siwicki, M. Rakowski, W. Pożoga, M. Janiszewski, J. Urban… Są w tej spawie notatki i wyjaśnienia niektórych oficerów, którzy rozpracowywanie podejmowali. Ale nigdy nie ustalono na czyje polecenie to robiono.

W 1990 r., gdy Polska wchodziła w okres transformacji raptownie zmieniono ustrój. W ślad za tym zmieniono także „przyjaciół”. Z dnia na dzień przestawiono priorytety. Nowi-starzy władcy tajnych służb nie mieli jednak żadnych materiałów pozostawionych przez kontrwywiad. Nikt nie wiedział, kto personalnie, w nowej sytuacji jest i kto może być naszym przeciwnikiem. Wiedziano jedynie, ktore państwa były starymi przyjaciółmi a które teraz przemianowano na wrogów. Poznano też nowych sojuszników, którzy jeszcze wczoraj byli przeciwnikami. Określenie państw nie było jednak najistotniejsze. Nowi „przyjaciele” rychło zaoferowali nam pomoc wywiadowczą i kontrwywiadowczą. Szczególnie aktywne wsparcie otrzymaliśmy od tajnych służb USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji…

       W tej sytuacji, zamiast rozwiązać cywilne i wojskowe służby specjalne i zbudować je od nowa, co było trudne, ale przy poparciu nowych sojuszników – wykonalne, powołano „dziwaczną” komisję weryfikacyjną, w której pierwsze skrzypce grali, teraz już byli pracownicy służb specjalnych MSW i MON. W komisji weryfikacyjnej był m.in. były dyrektor Gabinety Ministra Kiszczaka płk Cz. Żmuda… Niestety, znałem tego oficera 35 lat i ostrzegałem przed nim…

 Nowe-stare tajne służby zasilono wprawdzie, w zasadzi, niezwykle inteligentnymi byłymi działaczami opozycji demokratycznej, choć trafiali się też kompletni idioci… Gorsze było pozostawienie wielu farbowanych lisów-oficerów, o których nie wiedziano, po której stronie są, i o których niekoniecznie wiedzieli nawet ci z byłych oficerów Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, którzy z patriotycznego obowiązku, a niektórzy jedynie „za żarcie”, włączyli się do nowych zadań. „Świeże” siły w MSW, awansowane błyskawicznie do stopni pułkowników a niekiedy nawet do generałów, miały dużo entuzjazmu i chęci zmierzających do przestawienia priorytetów tajnych służb sprowadzających się do tego, aby z dotychczasowych wrogów uczynić przyjaciół a z przyjaciół – wrogów. Tego nie dało się zrobić z dnia na dzień. Na domiar złego umiejętności i kompetencje „zasilaczy” pozostawały dużo do życzenia. Brutalnie wrzuceni w nowe, do niedawna wrogie środowisko, wobec awersji kierownictwa państwa, postulujących aby w służbach specjalnych nie robić radykalnej rewolucji, z nierzadkimi interwencjami dawnych kolegów z opozycji, którzy wdrapawszy się na kierownicze stołki w państwie polecali, aby tego czy innego oficera pozostawić na stanowisku, „bo to taki święty ubek i rozpracowując mnie, nie był wcale taki agresywny” nie ułatwiały pracy „nowym”. W tej sytuacji szef UOP lub inny kierownik tajnej służby, nawet jeżeliby miał łeb Alberta Einsteina też by sobie nie poradził.     

Skupmy się jednak na Zacharskim, który został ugenerałowiony przez L. Wałęsę, który zastąpił, w wyniku, teraz już całkowicie wolnych wyborów, generała Jaruzelskiego na stanowisku prezydenta. Ale wkrótce Wałęsa przegrał wybory z Aleksandrem Kwaśniewskim i znowu nastały nowe porządki, również w służbach… Jednak co tu dużo gadać, jak nie ma o czym mówić? Sprawa „Olina”, „Minima” i „Kata” pozostała nierozwiązana. Wiadomo tylko, że tacy agenci są w III RP i, być może, zostali zamrożeni. Pozostało czekać aż ich FSR odmrozi.

Można domniemywać, czy przynajmniej część z ujawnionych i dotychczas niewyjaśnionych afer to nie jest przypadkiem dzieło sierotek po rezydencie KGB Pawłowie, który wprawdzie wyjechał z Polski w 1984 r., ale zostawił liczne potomstwo, które w III RP adaptowały różne prominentne dwory, ale także mafijne „rodziny”? A co z Zacharskim? Wybrano najprostsze rozwiązanie – zmuszono go, aby opuścił III RP, która, przynajmniej, jeżeli chodzi o tajne służby, znowu zaczęła przypominać peerelowski Kraj Pieroga i Zalewajki.

A co z przedostatnią aferą z czerwca 2014 r. (ostatniej jeszcze nie znamy), w której podsłuchiwano polityków i rożne ważne osobistości, a która ciągnęła się już od dłuższego czasu?  Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że tym razem to nie jest robota amatorów w rodzaju tzw. afery Rywina. Skala i zakres afery wskazuje wyraźnie na robotę profesjonalistów. Wszystko wskazuje na to, że w sprawę zamieszani są oficerowie służb specjalnych.

Rysują się cztery scenariusze. Po pierwsze – jest to robota FSR lub którejś ze służb zaprzyjaźnionych ze służbami rosyjskimi, może Białorusi a może innego państwa, niekoniecznie nam wrogiego, ale, w którym tajne służby Rosji czują się jak u siebie w domu. Mogą to być tajne służby lub agenci FSR działający na Ukrainie, ale także na Litwie, Łotwie, Estonii, a nawet w Czechach, Słowacji, Węgrzech, Bułgarii… W takim wypadku prawdopodobieństwo, że tak jest, ocenić należy na 55 – 65 procent, a głównym zadaniem kontrwywiadu powinno być jak najszybsze ustalenie tzw. kreta.

Drugi wariant zakłada działania sfrustrowanych byłych lub aktualnych oficerów jedne ze służb specjalnych III RP. Mogą to być osoby niezadowolone, pomijane w awansach, braku perspektyw lub zwykłej zawiści… Nie można też wykluczyć, działania jakiejś grupy w obrębie tajnych służb (wskazuje na to zakres i zasięg afery, niemożliwej do wykonania przez pojedynczą osobę), która śledząc sondaże przewiduje zmiany na szczeblu władzy i chcą zdobyć materiały pozwalające na wkupienie się do przewidywanej ekipy mającej szanse wygranej w wyborach. Takie procedery znane są już od czasów II RP. Szanse, że tak było w tym wypadku można ocenić na 45 -35 procent.

Trzecia możliwość – podjęcie takich działań ze strony którejś z partii opozycyjnych. To jakieś 15 – 25 procent. Wykluczyć tu chyba należy kierownictwa poszczególnych ugrupowań. Jednak zawsze się może znaleźć jakiś wariat, chcący przyspieszyć wydarzenia. Azaliż nie jest tak, że wariatów ci u nas dostatek. Wystarczy oglądać telewizję.

I wreszcie czwarta ewentualność, najmniej prawdopodobna, ale nie niemożliwa, oceniana na jakieś 5 – 15 procent, to działania jakiegoś zdesperowanego polityka, najlepiej byłego ministra lub mini- lub wiceministra. Ten ostatni wypadek był szeroko praktykowany w Peerelu. M. Moczar, F. Szlachcic, M. Milewski, odchodząc z resortu zostawiali wiernych pretoria na stanowiskach dających spore możliwości knucia. Rozciągało się tu pole do pracy operacyjnej Biuro ds. Funkcjonariuszy oraz kontrwywiadu w wywiadzie. Oficerowie Biura musieli jak najszybciej wyłowić zauszników poprzedniego ministra i spacyfikować.

„OKRĄGŁY STÓŁ” i MOJA MAGDALENKA. Cd. LOTU NAD SZPIEGOWSKIM GNIAZDEM

W Wielki Piątek, chyba roku 1987otrzymałem z GZP WP polecenia udania się do Magdalenki. Była tam konwokacja poprzedzająca tzw. oficjalną Magdalenkę, której pierwsze posiedzenie wypadło we wrześniu 1988 r. Czekając na spotkanie elit, które, zgodnie z rozkazem miałem odsługiwać, jako dziennikarz „Granicy” włóczyłem się po gmachu obiektu specjalnego nr 15 MSW o kryptonimie „Magdalenka”. Była to oaza przeznaczona dla wywiadu. Tu instruowano i rozliczano nielegałów i oficerów biorących udział w ważnych kombinacji operacyjnych. W latach 80. budynek zaczęto wykorzystywać do tajnych rozmów z politykami i ich gośćmi.

Obiekt był wzniesiony w typowym komunistycznym siermiężnym stylu, ale barki w nim zaopatrzone były w zupełnie niesocjalistyczne trunki. Można się było urąbać od samego patrzenia. Przez szpary w zasłonach, niczym szpiedzy CIA, wciskały się promienie zachodzącego słońca. Pierwsze, co rzucało się w oczy w tym tzw. pejzonie (pejzażu) było zgromadzenie nieziemsko luksusowych kobiet. Uśmiechnąłem się do nich. Nie odwzajemniły uśmiechu. Od nich uśmiech można było jedynie otrzymać za pieniądze.

Laski lśniły kolorami tak pięknymi i ulotnymi jak blask księżyca na Elbrusie. Były to artystki z „pogotowia seksualnego MSW”. W użyciu słowa „artystki” na określenie zebranych niewiast nie ma słowa przesady. Rzeczywiście, były to artystki w swoim fachu. Ich kwalifikacje zawodowe wypróbowałem organoleptycznie.

Damy miały na sobie wytworne kreacje, aczkolwiek niektóre ciuszki z trudem starczyłyby do zakrycia popularnej „blachy” (metalowa oznaka funkcjonariuszy). Na tle innych gości damy wyglądały niczym ognie krotochwilne przy koksownikach. Były pięknym i barwnym zjawiskiem w tym szpiegowskim bastionie. Zachwycały jak błyskawice. Biła z nich wszechmiłość i wszechprzebaczenie dla wszystkiego tego, do czego będą używane, jakie pozycje będą musiały przyjmować w czekającej je robocie…

Te diablo zgrabne dziewczyny, wybrawszy zawód, jaki wybrały, nie pozwalały draniom z obyczajówki MO po sobie deptać i dlatego związały się ze służbami specjalnymi. Oficerowie kontrwywiadu skutecznie usuwali spod ich nóg kłody rzucane przez zawistne milicjantki i milicjantów, którzy chętnie by sobie z damami pobzykali. Artystki skuliły się niczym lilie wodne przed nocą. Atmosfera wśród nich przypominała poetyczny klimat dużego biura szanowanej korporacji przez rozpoczęciem roboty. Panie, zbite w stado sączyły koniak. Powoli, przechodząc na tryb roboczy, rzucały spod sztucznych rzęs pogardliwe spojrzenia na klientów, których będą musiały obsługiwać. Rozmawiały zastanawiając się, jak oni się spiszą.

„Pogotowie” wypożyczano niekiedy politykom pragnącym uhonorować cennych gości. Jeszcze przed „Okrągłym Stołem” do cennych gości zaliczano również postaci z elit związanych z opozycją. Rzecz charakterystyczna, wśród zapraszanych do rozmów elit opozycyjnych nie było ani jednej kobiety. To przyczynek do lansowanego dziś poglądu, szczególnie przez feministki, że gdyby nie kobiety, nie byłoby zwycięstwa „Solidarności”.

Tym razem gośćmi ministra były czwartorzędne elity z tzw. opozycji konstruktywnej i pewna popadia, współpracownica gen. W. Pawłowa, biorąca – jak twierdził płk Wieczorek – pensję z kasy KGB i MSW. Nie znałem nikogo z opozycjonistów. Nie było wśród nich znanych twarzy. Jedyne, co zapamiętałem z wizerunku „konstruktywistów” były ich skudłacone czupryny oraz długie kucyki, tęskniące za wodą i szamponem włosy, które na gwałt dopraszały się wizyty u fryzjera. Spora ich część zaczesywała kudły na twarz, aby ukryć nazbyt wysokie czoła.

Dużo później, przeglądając listy gości tego konwentyklu sprawdziłem, że w skład tzw. opozycji konstruktywnej wchodzili w połowie agenci, a druga połowa nigdy nie zaistniała w opinii społecznej. Było zrozumiałe, że zaproszeni czuli się w towarzystwie oficerów prowadzących jak muchy w słoiku miodu. Więc nie jestem pewien, czy prawdą jest, że przy następnym spotkaniu, odbytym w zupełnie innym entourage i składzie Jarek powiedział, że Lech zapewnił, a Leszek potwierdził, że Olek dał słowo honoru, że Wojciech zagwarantował, że w tym bankrutującym państwie nie wszystko jeszcze jest do cna zbankrutowane, jeszcze sporo konfitur stoi na różnych półkach, które warto wziąć do podziału i, że wprawdzie „Okrągły Stół” będzie be, ale przecież nie chodzi o to, by wszystkim było lepiej, a o to, aby były stanowiska dla „konstruktywistów” i kasa oraz etaty dla nomenklatury i służb… Jednakże po transformacji niektórym pomieszały się kierunki…

W naradzie brali także udział przedstawiciele duchowieństwa i jacyś poboczni ministrowie, w rodzaju Stanisława Cioska. Nic o ich roli powiedzieć nie mogę oprócz tego, że osoby te pozwoliły mi przypomnieć sobie słowa Orwella, że: wszystko jest polityczne, a polityka to zlepek kłamstw, uników, nienawiści i schizofrenii.

Nie mam pojęcia, jakie zadanie postawiono damom. Nie przyjechałem do Magdalenki, by zajmować się życiem erotycznym dam. Miałem jedynie napisać tekst, że rządzący pragną podzielić się z opozycją władzą, a opozycja odmawia, o czym z góry GZP WP powiadomiło redakcję. Wszedł minister. W ciepłych słowach, przywitał zebranych i dysząc niczym ryba wyrzucona na rozgrzany piasek przez wędkarza – sadystę, przesunął wierzchem dłoni po ustach jakby chciał pokaleczyć sobie wargi przed tym, co ma do zakomunikowania i wygłosił kilka sloganów o sytuacji kraju…

Razem z przedstawicielem ogólnoresortowego „organu” pułkownikiem Jarkiem Rulskim, a może już to był jego następca, spławiono nas po wstępnej prezentacji i wygłoszeniu kilku zdawkowych komunikatów, z których wynikało, że sprawa jest wagi państwowej, bo chodzi o obronę realnego socjalizmu, któremu towarzysz Jaruzelski pragnie dorobić ludzką twarz i trzeba, aby tę ludzką twarz firmowali również działacze opozycji. Niestety, nie dano nam nawet setki pożegnalnej. Więc pojechaliśmy do „Mozaiki”, aby się napić i obgadać wstępniaki do naszych tygodników. Nie było to trudne. Takie i tym podobne konwentykle, mniej więcej od połowy lat osiemdziesiątych organizowano często i to nie tylko w Magdalence, ale w hotelu „Solec” i willi przy ul. Zawrat w Warszawie, a także w Konstancinie przy ul. Łąkowej. I tak to trwało aż do „Okrągłego Stołu”, który raz na zawsze zakończył te konsylia poświęcone naprawie chorego socjalizmu. Skądinąd wiem, m.in. od gen. Pożogi, że tzw. poważna Magdalenka, ta z września 1988 r. i następne, obywały się w innej scenerii. Nie było dam nieciężkich obyczajów. Nie było chlania, ale był alkohol. Nie było gadulstwa a konkretne dogadywanie się. Komu? Co? Ile? Na jak długo? Skład reprezentacji, przynajmniej ze story opozycji był zupełnie inny, reprezentatywny dla „Solidarności”. Rozmowy były ostre, ale konstruktywne. W konkluzji ustalono, że strony zaklepią uzgodnienia przy „Okrągłym Stole”.

Rano czekała mnie niespodzianka. Na biurku wylądował tajny, kodowany telefonogram. Sięgnąłem po tablice kodowe. Rozkodowałem tekst. Szef Zarządu Politycznego WOP gen. S. Brodziński zakazywał pisaniu relacji z wczorajszej narady i zalecał zapomnieć o niej, bo… „Takiej narady nigdy nie było”.

Dochodziła godzina dziewiąta i ja, spełniając polecenie generała, drąc przygotowany tekst przypomniałem sobie, że wczoraj był Wielki Piątek i wspomniałem słowa zapisane przed dwoma tysiącami lat przez św. Marka i Mateusza, a wypowiedziane przez Chrystusa wiszącego na krzyżu na Golgocie: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił”. Były to ostatnie słowa Jezusa wypowiedziane w agonii. I uświadomiłem sobie, że i komunizm też jest w agonii. Nawet opozycja koncesjonowana opuszcza generałów. I zasmuciłem się, że dwupakowi musi być przykro. Generałom nie pomogą już zapewnienia i wiara, że zawsze wybierają mniejsze zło i że chcieliby uczynić z Polski eldorado. Opozycja była już nie-wierząca. Za nic miała słowne zapewnienia rządzących. Aktywiści opozycji żądali konkretów. Najlepiej przekazania władzy narodowi, czyli „Solidarności”…

W tej sytuacji generałowie szansy na utrzymanie władzy upatrywali w omotaniu Wałęsy. On w ich oczach z wariata, prymitywa i oszołoma przepoczwarczył się w spolegliwego racjonalistę, któremu, być może, jawiły się w mózgu koncepcje rojalistyczne z nim, jako królem. Chytrzono, że nie byłoby to złe rozwiązanie, bo służby specjalne – jak przekonywał Kiszczak- od dawna trzymały Wałęsę na wędce. Minister nigdy jednak nie sprecyzował czy była to wędka jawnie agenturalna czy kapturowa. Strona partyjno-rządowa liczyła, że w ten sposób może uratować własne tyłki i starać się zatrzymać dla siebie i nomenklatury zdobyte przywilej. Była to prosta droga do „Okrągłego Stołu”.