Miesięczne archiwum: czerwiec 2013

OPERACJA „DUNAJ” – przygotowania

Byłem wówczas zastępcą do spraw politycznych dowódcy Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie płk. Zdzisława Drobniaka. Już od dłuższego czasu wiewiórki szeptały, ze coś się, nie tylko w kraju, święci.

W marcu 1967 r. Warszawa zarządziła zbiorowe czytanie „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności”, strasznie upierdliwych dzienników. Dla odtrutki posługiwałem się też „Polityką” i „Tygodnikiem Powszechnym”, niewątpliwie najlepszymi pismami między Łabą a Władywostokiem, a na domiar złego pomogłem koledze pochodzenia żydowskiego wyłgać się z rąk WSW. Dlaczego to zrobiłem? Bo czułem się osobiście znieważony cudzą krzywdą. Oficerowie zapamiętali afront. Zbliżał się termin wyprawy na Czechosłowację. Szykowaliśmy się, by pomóc braciom Czechom obronić socjalizm. Tłumaczyłem Drobniakowi, który kierował przygotowaniami batalionu do zabezpieczenia porządku na wypadek przemarszu wojsk Układu Warszawskiego przez Góry Izerskie i Karkonosze i bardzo się tym przejmował:

– O rany!  Pułkowniku! Co nas obchodzą bracia Czechosłowacy? Przecież oni mają długie tradycje siania zamieszania. Już w 1415 r., po spaleniu na stosie w Konstancji Jana heretyka Husa, wybuchły krwawe wojny husyckie. Poza tym są nam winni kilkaset hektarów za przekazanie im Tkaczy, a i wcześniej mają sporo makaronu za uszami. Przypomnę jedynie, ze 23 stycznia 1919 r. Czesi zdyskontowali osłabienie Polaków i na rozkaz premiera Karla Kramara oraz prezydenta Tomasa Masaryka zaatakowali skutecznie nasz Śląsk Cieszyński (mieszkało tam 55 % Polaków, 27 % Czechów i 18 % Niemców) i ot tak „na dzień dobry” wyrżnęli wszystkich rannych i personel polskiego szpitala… Po prawie dwudziestu latach (2 października 1939 r.), wykorzystując zaangażowanie „wujka Adolfa” w przywoływaniu Czechów do porządku, odebraliśmy to, „co było nasze” i jeszcze kawałek. Teraz nadarza nam się ponowna okazja…

– No to, co z tego?

Byłem młody. Mówiłem dużo. Myślałem, że to lepsze jest od milczenia. Poleciałem monologiem wewnętrznym:

– A chociażby i to, że to oni później wymyślili szmatławą postać niedojdy i cwaniaczka – Szwejka, a Bohumil Hrabal wygłówkował mrowie piwożłopów i multum innych nieudaczników, i tylko jeden u nich porządny człowiek – pułkownik Emil Zapotek, ale i on prawdę powiedziawszy świnia, bo jako oficer, pułkownik, pragnie dorabiać ludzką twarz czemuś tak doskonałemu jak socjalizm, i Czesi nie chcą nam oddać ziemi za Tkacze, a to my wykoncypowaliśmy Pana Wołodyjowskiego i to my, budując monumenty, czcimy powstania narodowe… A oni, co? Co mają czcić?… I ja się zastanawiam, dlaczego jeszcze nie stawiamy pomników grabarzom? Przecież oni mają równie wielkie zasługi jak powstańcy, naharowali się grzebiąc poległych… i to my mieliśmy Zawiszę Czarnego z Grabowa i bohaterskich obrońców Warszawy, i bohaterów spod Lenino oraz Monte Cassino, a oni poddali się Niemcom bez jednego wystrzału…

– Co to zmienia?

– To, że my walczyliśmy w Powstaniu, aż nas wybito i kamień na kamieniu został z Warszawy, a oni poczekali i ocalili Pragę… Ale, ale, trzeba Czechosłowakom przyznać, że są uprzejmi. Chcą się nam podlizywać. Każdego turystę polskiego, napotkanego na „Drodze Przyjaźni” witają okrzykiem: „Cześć pracy!”. I część Polaków odbiera to, jako zawołanie: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!” I rzuca się na braci Czechosłowaków z pięściami. A teraz ten wichrzyciel Aleksander Dubcek…

Z mojej strony było to bezrozumne bajdurzenie i Drobniak nie dał mi dokończyć. Zmierzył mnie z góry na dół i z dołu do góry, popatrzył tak na mnie jakoś osobliwie, jakby widział mnie po raz pierwszy i powiedział abym spierdalał ze swymi aberracyjnymi poglądami.

Pułkownik nie potrafił być zabawny nawet wtedy, gdy przychodziła na to pora. A ja uważałem, że dla prawdziwych marksistów nie może być nic zabawniejszego niż Praska Wiosna. Dziwne, ale ilekroć próbowałem potrząsnąć drzewem prawdy, zawsze na moją głowę leciały obelgi i nienawiść. Ja się z tego cieszyłem. Sądziłem, że ludzie nienawidzą tylko tych, których kochają, słusznie utrzymując, że reszta niewarta jest ich energii. Ale cóż, zdarzają się wyjątki – to altruistyczni politycy i empatyczni wojskowi. Kto wie, może w głowie Drobniaka kiełkowała już myśl, aby sprzedać mnie do brygady zanim narobię mu większego kłopotu? Czekał tylko na okazję.

W czerwcu, lipcu 1968 r. spotykałem się w pobliżu strażnicy Przesieka z oficerami czechosłowackimi. Przekazałem im to i owo. Między innymi informację o ruchach wojsk sowieckich czających się na północnych stokach Grzbietu Wysokiego Gór Izerskich i mających lufy czołgów skierowane na południe. Miałem dobre, wielokrotnie sprawdzone informacje.

Byłem w ciągłym ruchu. Jeździłem po Górach Izerskich i Karkonoszach. Rozmawiałem z zainteresowanymi wyprawą. Byłem przewodnikiem silnej ekipy polsko-sowieckiej. W jej skład wchodził pułkownik Kukliński ze Sztabu Generalnego WP, szef sztabu i oficer rozpoznawczy jednej z dywizji AR, przygotowanej do wejścia na teren Czechosłowacji, a stacjonującej na Pogórzu Izerskim oraz Nikołaj Plisko ze sztabu Północnej Grupy Wojska Armii Radzieckiej w Legnicy.

Już od połowy zimy 1968 r. za strażnicą Kamieńczyk, od strony granicy, kilku żołnierzy AR postawiło namiot. Trudno go było zauważyć. Wśród karłowatych świerków rosnących na zboczach Kamiennikach, teraz okrytych, szadzią, wyglądających jak gęsie piórka, namiot sowiecki przypominał igloo Eskimosów. Żołnierze sowieccy urzędowali w nim dzień i noc. Mieli tam zgromadzony sprzęt przy pomocy, którego można było podsłuchiwać, co dzieje się w całym kosmosie, a nie tylko w Czechosłowacji. Cdn.

Więcej w książce „Niespokojna granica” cbwydawnictwo@home.pl

PS

P.T. Internautów i Czytelników Expressu Bydgoskiego, na którego łamach ukazał się nekrolog o zgonie Henryka Piecucha uprzejmie informuję, że:

Wiadomość o mojej śmierci jest nieco przesadzona.

                                                                               Henryk Piecuch

 

 

WAŁĘSA, WAJDA, GŁOWACKI, LEBENBAUM I ROSENBUSCH

Cierpliwie, niczym niedźwiedź na łososia czekam na film A. Wajdy o L. Wałęsie. Przyznam, że doniesienia medialne o ciągłych korektach, w być może gotowym dziele Mistrza, skłaniają do refleksji. A jeszcze sprzeczki filmowca z autorem scenariusza – J. Głowackim. Ale niech tam… winien jest oczywiście Wałęsa… Jego ciągłe wypowiedzi skłaniają do zadumy, a reżysera do zmian. Niektórzy próbują analizować uczenie enuncjacje Historycznego Lecha. „Próżny to trud. Bezsilne złorzeczenia”. Każdy, kto choć liznął życiorysu eksprezydenta wie, że zrozumieć Wałęsę nie jest łatwo i, że za pozornie skomplikowanymi wypowiedziami kryje po prostu… głupota. Odkryła to już w latach 80. O. Fallaci. Jedna sprzeczka Wajdy z Głowacki ma i dobrą stronę – będzie ksiązka Głowackiego o pisaniu scenariusza. 

Ostrząc sztuczne kły na te dzieła staram się przypomnieć minione dzieje. Było przecież wiele mało znanych kombinacji operacyjnych związanych z postaciami wymienionymi w tytule tego blogu, których, chyba nie uświadczycie w dziełach Wajdy i Głowackiego. Wybaczcie, że ciągle wracam do ogranego tematu i przypominam Wałęsę, Wajdę, Głowackiego, Lemenbauma i Rosenbuscha…

            Zaczynam od Lebenbaum. Za granicą kręcił się koło niego inny mój przyjaciel z czasów sudeckich – Adam Rosenbusch. Był to pracownik archiwum Radia Wolna Europa. W czasach peerelowskich, jako ratownik Grupy Sudeckiej GOPR miał kontakty ze zwiadowcami WOP. M.in. “opiekował” się nim mjr Leon Knapiński, a jako pilot wycieczek zagranicznych miał kontakt z oficerami podległymi pod Departamenty III, II i I. Potem wywiad zainstalował go, jako uciekiniera (via Jugosławia) w RFN i “wyrobił” mu dojścia do RWE. W Monachium Rosenbusch użyźniał cipkę pewnej damy, którą Lebenbaum puknął kilka razy jeszcze w czasach łódzkich. Dama, będąca wrzaskliwą pracownicą RWE, pozyskała ściśle tajną instrukcję dotyczącą ochrony obiektu. Instrukcję Rosenbusch oddał zaprzyjaźnionemu wopiście. Ten przekazał dokument oficerowi kontrwywiadu pilotującemu współpracownika. Tak się składało, że w tym czasie zintegrowane wokół KGB służby planowały akcję przestraszenia dyrekcji RWE. Chciano dać sygnał “S” i innym dysydentom, że specsłużby dużo mogą. Instrukcja umożliwiła słynnemu “Carlosowi”, czyli Iliczowi Ramirezowi Sanchezowi bezpieczne wejście na terem RWE. 21 lutego 1981 r. “Carlos” podłożył ładunki wybuchowe pod jeden z budynków i zdetonował. Na szczęście nie było już w nim ludzi.  Gdyby byli, wyglądaliby jak żaby w mikserze. Szkody sfotografował Rosenbusch. Zdjęcia i instrukcja trafiły do mnie (przekazałem je IPN). Lubiłem się z nim spotykać. Wspominaliśmy dawne czasy i przyjaciół, przywoził mi z Niemiec ciekawe książki o górach. Za prezydentury Wałęsy Rosenbusch, jako “opozycjonista” otrzymał intratne koncesje na różne dziwne przedsięwzięcia. Miał mieszkanie przy ulicy Zgoda, co ułatwiało m.in. zajmowaniem się handlem bronią. Planował wykup budynków na ulicy Frascati, aby mieć bliżej do Sejmu. Oprócz Polski dysponował mieszkaniami w Niemczech, na Słowacji i w Kazachstanie. Miał kontakty w Rosji i w państwach WNP. Był wydawcą i miał być posłem. Nagle coś nie wyszło. Chyba Wałęsa nie miał pojęcia, jacy ludzie podszywają się pod kombatanctwo. 

            Lebenbaum nie ograniczał się do dostarczania mediom zachodnim materiałów o walce “S”, gloryfikujących Wałęsę i innych opozycjonistów. Współpracował z RWE i organizował transporty do kraju z pomocą charytatywną i nie tylko. Taka działalność drażniła ambicję generałów.  Kiszczak postanowił coś z tym zrobić. Zlecił to zadanie Pożodze. Generał nakazał opracować kombinację operacyjną. Jej elementem było porwanie z Zachodu dyrektora Rozgłośni Polskiej RWE Najdera lub Lebenbauma. Po przywiezieniu figurantów do kraju planowano dodać im do towarzystwa kilku opozycjonistów i oskarżyć o terroryzm, a Wałęsę o jego popieranie. Wiem, że Najder i Lebenbaum nie mieli pojęcia, jaką rolę odgrywają agenci kręcący się przy zagranicznych strukturach “S”, w tym “Minim”, „Raja” i “Regina”. Ci agenci był jak wiatraki, z którymi walczył Don Kichote z Manczy – dumni, głupi i cyniczni, tępi i niemoralni. Byli jednak cholernie sprytni i niebezpieczni. Aby uśpić tak zwane BHP “S”, bezpieka od czasu do czasu podrzucała na spalenie jakiegoś nieważnego agenta. Podobno Wałęsa i inni działacze byli zachwyceni takimi sukcesami.

            Zastanawiam się, z kim mógłbym porównać Lebeubauma. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, to Janusz Głowacki. Jedyny celebryta wśród współczesnych literatów. W twórczości autor Antygony w Nowym Jorku jest, moim zdaniem, skrzyżowaniem Witolda Gombrowicza i Sławomira Mrożka z Michelem Houellebecqiem, a poza tym do złudzenia przypomina Lebenbauma. Ta sama życzliwość, ale niepozbawiona ironii, filozoficznej zadumy i uszczypliwości. Głowacki napisał powieść, w której pozornie zmasakrował Jerzego Kosińskiego. Piszę pozornie, bo zza dramatycznych przeżyć autora Malowanego ptaka, z dużą maestrią przedstawionych na kartach Good night, Dżerzi, wychynęła, przynajmniej dla mnie, twarz Wałęsy z okresu prezydentury. Do takiego stwierdzenia upoważnia mnie porównywalny mechanizm mozolnego wspinania się na szczyty i brutalnego ściągania z Olimpu na ziemię. I mimo zupełnie rożnych realiów metoda jest podobna. Różnica jest jedna: Kosiński w wyniku ataków popełnił samobójstwo. Wałęsa jest twardszy – walczy. Bije się skutecznie. Piórem, internetem, pyskówkami w telewizji i przed sądem. Często wygrywa. A  Glowacki? Napisał scenariusz dla Andrzeja Wajdy. Film ma być o Wałęsie. Modlę się, aby dożyć czasów, gdy będę mógł film obejrzeć. Uważam, że Wajda, potrafiący dostrzec piękno w brzydocie polityki, zdoła połączyć doświadczenie autorytaryzmu Jaruzelskiego z dźwiękiem spadającego z gałęzi jabłka i nałożyć na to wszystko postać Wałęsy. O filmie krążą legendy…

Pierwotnie miał to być produkt Hollywoodzki. Na początku lat 90., Wałęsa dostał milion dolarów za zgodę na powstanie filmu. I coś nie wyszło. W 2001 r. Jeden z producentów w hollywood Roman Harte, ten sam, który zaoferował Wałęsie milion USD, zgłosił się do mnie, abym napisał koncepcję noweli filmowej. Konsultantem był prof. Paczkowski. Napisałem. Profesor wniósł uwagi. Uwzględniłem je. Harte osobiście przyjechał i odebrał poprawiony tekst. I zniknął. Widocznie coś znowu nie wyszło. Może Amerykanie stracili zainteresowanie Wałęsą, Polską, a nawet Europą. Może agenci CIA, których przedstawiłem w szkicu, byli nie tak wspaniali, a SB i KGB nie tak krwawe, jak wyobrażenia Amerykanów. Ani Paczkowski, ani ja nie dostaliśmy za pracę ani centa.

W wypadku Kosińskiego Głowacki zastanawiał się Dlaczego? Dlaczego? I sam odpowiada: – Dlatego, że Ameryka niczego takiego przed nim nie widziała. W przypadku Wałęsy sprawa wydaje się być jeszcze prostsza. Homo sapiens to taki stwór, który po osiągnięciu sukcesu swoim działaniem sam prosi się o nieszczęście. I to jest przypadek Wałęsy. Na pytanie: dlaczego Wałęsa? Bon mot mógłby brzmieć tak: Dlatego, że nie tylko Ameryka, ale i cały świat niczego takiego przed nim nie widział. I już nie zobaczy.       

            Chciałem zdeszyfrować Wałęsę. Wedle mojej oceny, Wałęsa jest fenomenem i nawet banda diabłów nie dałaby mu rady. Dlatego powtarzam – tacy ludzie rodzą się raz na milion albo raz na sto milionów lat. Gdyby Wałęsy nie było, należałoby go wymyślić. I to powinno wystarczyć za komentarz. Nawet, jeżeli Wałęsa był draniem, bądź jego wybory życiowe i zawodowe obsadziły go w drańskiej roli, to bez niego nie byłoby III RP w takim kształcie, jak obecnie. Przez pół wieku o tym marzyłem. Dlatego nie dziwcie się, że wykorzystywałem każdą okazję, aby się czegoś o nim dowiedzieć. Węszyłem za wiadomościami o Wodzu nie tylko na diabelskim kołowrocie życia, ale nawet na szpitalnych korytarzach. A dlaczego nie całe społeczeństwo jest wdzięczne Wałęsie? U nas wdzięczność to uczucie nieznane. Przekonał się o tym nie tylko Wódz, ale ostatnio także Jerzy Owsiak, człowiek, który uratował pośrednio wielu ludzi. Zastanawialiście się kiedyś, ile czasu trwa wdzięczność, a ile mściwość i zazdrość? Praktyka dowodzi, że wdzięczność trwa krócej. No cóż, gust społeczeństwa nigdy nie wyprzedza geniuszy. Zawsze wlecze się za nim kulejąc. Dla miernot geniusz jest czymś niewybaczalnym.

 

Więcej na ten temat w książce: Tajna historia mojego życia. Wałęsa i… Kryptonim „Bolek”. Operacje tajnych służb MON i MSW