Miesięczne archiwum: grudzień 2022

Zachęta do przeczytania słownika T. Modrzejewskiego.

Nie zawsze jest winą książki, że uderzywszy się nią w głowę, usłyszysz, czytelniku, dźwięk pusty.

                                               Adolf Nowaczyński

Mój pokój upstrzony jest średniowiecznymi liziobrazkami (bohomazami), rycinami i takowymi książkami. Siedziałem przytłamszony jednym, drugim oraz trzecim i rozmyślałem o umieraniu, bo życie było coraz trudniejsze. Jednak opuszczanie tego padołu w chwili gdy dobra zmiana ledwo zipie, a o „Polskim Ładzie” najstarsi ludzie już nie pamiętają byłoby bez sensu. Może lepiej obserwować agonie systemu stworzonego przez „Ojca Ojczyzny”

         No tak, życie jest wprawdzie popieprzone, ale zastrzelić się też szkoda.

         ***  

         Jestem wszelako nieco młodszy od rycin, ale i tak mój mózg, wyprany jest dosyć skutecznie przez hitleryzm, stalinizm, socraj i III Rzeczpospolitą.   Wzmocniwszy się przeto łykiem whisky pociągniętym z gwinta zoczyłem, że w czeluści kaflowego pieca karmionego szczątkami butelek po wodzie mineralnej Daimonion daje mi znaki, że blisko sto lat temu nabyłem książkę – słownik T. Modrzejewskiego Wyrazy które umarły i które umierają. (Warszawa 1936).

         Pomyślałem, ze jest to lektura w sam raz pasująca do nastroju w jakim byłem. Wydłubałem więc foliał ze sterty dzieł, które zawsze miałem pod ręką, mianowicie: spod pięciu różnych wersji Historii WKB (b) pod redakcją Komisji WKP (b), Mein kampf niejakiego A. Hitlera. Czerwonej książeczki Mao Zedonga, Manifestu Komunistycznego i spod 11 tomów przemówień W. Jaruzelskiego, typowego dojutrkowca (człowieka niezdecydowanego), ale generała taktownego i układnego, którego oskarżano o wszystko to, co najgorsze, m.in. o to, że jest matrioszką.

         Tak, niektórzy ludzie są taktowni niczym druh Adam Solarz, mój przyjaciel harcmistrz i dyrektor w jednej osobie. Druh Adam jest taki jak marszałek Marian Spychalski, też harcmistrz, a dodatkowo minister obrony narodowej.

         Tak, niektórzy ludzie są taktowni!!! Zaś inni? Zaś inni ludzie mówią prawdę.

         ***

  1. Solarz, jak mi zapodał, wybiera się do Karpacza aby pogadać, z najmądrzejszym sierżantem jakiego znam, a mianowicie Wacławem Raniszewskim.

         Harcmistrz chce Wacława wypytać o postać najdłuższej dowodzącego strażnicą WOP oficera – Romana Piątkowskiego. Przy okazji twórca HSG planuje dowiedzieć się dlaczego tak wzorowemu szefowi strażnicy jak Raniszewski przyszedł do głowy barbarzyński pomysł aby innego mojego przyjaciela, króla przewodników sudeckich Tadeusza Stecia ciepnąć brutalnie w przepaść do Koła Łomniczki.

         Druh Solarz miał też plan „B”, który przewidywał  wywiedzenie się coś niecoś o latających świerkach, o których wielokrotnie wspominałem, a Raniszewski był tego procederu naocznym i nausznym świadkiem.

         ***    

         Zastawiam Adama z Wacławem w spokoju, bo właśnie przeczytałem fragment wstępu odautorskiego Modrzejewskiego:

… starałem się zebrać wyrazy, które, z biegiem czasu, bądź wyszły zupełnie, bądź też wychodzą z użycia i w niedługim czasie staną się pewnie przeżytkami (…) pytają mnie o znaczenie wyrazu, który jeszcze przed laty, dajmy na to, pięćdziesięciu, był w potocznym użyciu, a którego znaczenia, dziś już nie mogą się dowiedzieć (…).

         Wyrazy taki umarły.

         Inne powoli konają.

         Jeżeli chodzi o słowa cudzoziemskie, obce, które wrosły w mowę naszą jak złośliwy nowotwór w żywy organizm, pozbycie się takiej naleciałości z języka (…) stanowi oczywiście rzecz dodatnią. Jeżeli jednak w grę chodzą wyrazy polskie, powstałe na podłożu słowiańskim, to tych szkoda. Może warto, aby zmartwychwstały, umierające zaś może warto uchronić przed skonaniem.

         Czemu nie… Czemu nie odpowiedzieć na wezwanie T. Modrzejewskiego. Czemu nie reinkarnować wyrazów, które głupio utrupiono? Czemu nie podać wyrazom, które konają skrętu z marihuaną aby odżyły? No, powiedzcie sami, co to komu szkodzi?

         Mnie nic nie szkodziło. Dlatego nadźgałem książkę pt Rządzący. Moje boje z empusami i metanolami bezpieki, w które jest i o harcmistrzu i sierżancie sporo odurzonych słów.

         Rządzący mają się ukazać lada dzień, a może lada rok. Książka jest pisaną zubeczoną, żołniersko żargonową, nafaszerowaną wulgaryzmami, prymitywną polszczyzną ale naszpikowana wyrazami, które umarły lub konają (niektóre trudniejsze wyrazy opatruję wyjaśnieniami), a na które zwrócił mi uwagę Modrzejewski.

 

Wspomnienia ze Szklarskiej Poręby DRUH ADAM SOLARZ CZYLI O OSWAJANIU SZCZURÓW

W roku 1917 Niemcy w zaplombowanym wagonie odwieźli zadżumionego szczura na skraj Rosji i tam go wypuścili. Od tego Szczura rozszalała się zaraza, która zabiła sześćdziesiąt milionów Rosjan, mężczyzn, kobiet i dzieci. Nikt nie wie, czy zaraza się wypaliła, czy tylko przeszła w stan tymczasowego uśpienia. Kiedy ten szczur zdechł, jego zwłoki zabalsamowano i umieszczono w szklanym pudle. Teraz odbiera cześć boską w świątyni, w Moskwie. W innych krajach mnóstwo ludzi nawróciło się na kult szczura.

                                              Eric Hoffer

To nie jest historia o człowieku, który zaprzedał duszę diabłu po to aby osiągnąć sukces w realizacji swojej predylekcji, ale to jest historia o mężczyźnie, który zaprzedałby duszę, gdyby to było tylko możliwe, aby mieć jeszcze większe sukcesy w uprawianej pasji. Z druhem harcmistrzem Adamem Solarzem, którego hobby jest harcerstwo i z którym znałem się od początku świata, a może i dłużej, wędrowaliśmy ulicami Szklarskiej Poręby. Z centrum, gdzie stała sadyba Adama, której posesja topiła się w wodach Kamiennej spuściliśmy się w dół ulicą Jedności Narodowej.

         Ze wstydem przyznaję, że nie zachwycaliśmy się cudownie tęczowymi kamieniczkami różnej wielkości w gęstej zabudowie. Kamieniczkami jakby wyrwanymi z obrazów Bernardo Belotto zwanego Canaletto. Kamieniczkami sprawiającymi wrażenie, że są zwiewne niczym anioły odlatujące do nieba. Prawa część kamieniczek zdawała się unosić w kierunku górującej nad miastem Szrenicy, zaś lewa zmierzała prosto do Wysokiego Kamienia, głównego szczytu Gór Izerskich. Następnie wędrowaliśmy ulicą 1. Maja. Nie zważając na uroki zabytkowych domów i ekspresywne widoki, w tym urokliwą panoramę Karkonoszy, a przede wszystkim na knajpy. Było ich sporo. Ojcowie miasta zadbali o to, żeby wczasowicze nie musieli się zalewać tylko łzami na marne jedzenia. Mijaliśmy „Karkonosze”, „Polonie”, 76 „Kaprys”, „Tabaryn”, „Bar pod trupkiem”, „Kaczęta”, Rwała się do nich moja dusza, a druh jako harcerz z krwi i kości, omijał je jak miejsca zapowietrzone. Szliśmy. Tak doszliśmy do ulicy Kilińskiego, która zatracała się w ulicy 1. Maja. Ulica Kilińskiego w tym miejscu zaczynała swój bieg. Skręciliśmy w nią. Oczywiście, w prawo. I raz po raz zastanawiałem się na czym mój kolega harcmistrz wyrastał ponad przeciętność? A on, wyrósłszy ze społeczeństwa nie zapominał o młodszym rodzeństwie braci harcerskiej.

         Dziarsko sforsowaliśmy pierwsze wzniesienie, mijając po lewej dom sławnego fotografika Jana Korpala, a po prawej – rozrośnięte zabudowania Domu Wypoczynkowego „Perła”. Ten okazały zespół wczasowy, będący perłą Funduszu Wczasów Pracowniczych w Szklarskiej Porębie miał znacznie więcej zabudowań, ale skromniejszych. Tylko, że z druhem Adasiem nie o takie „Perły” nam chodziło. Podległe pod DW „Perła” obiekty były rozmieszczone po obu stronach drogi i bezboleśnie wtapiały się w pensjonatową zabudowę okalającą ulicę Kilińskiego. Ulicę, której jeszcze nie skalały dzikie i barbarzyńskie poczynania współczesnych deweloperów potrafiących prostacką, prymitywną architekturą spaskudzić każdy pejzaż. Obojętnie minęliśmy zabytkowy dom, będący do lat 50. siedzibą miejscowych harcerzy, który po zlikwidowaniu Związku Harcerstwa Polskiego zamieniono na przedszkole i punkt medyczny dla „Perły”.

         Szliśmy. Nie zachwyciła nas rozległa panorama Szrenicy z malowniczą grupą skalną Końskich Łbów, bo… Bo przed oczami jawili się Walonowie i górnicy wydzierający złoto i inne skarby z ziemi Sudetów Zachodnich, nie mówiąc już o współczesnych poszukiwaczach, głównie skarbów Trzeciej Rzeszy i „złotego pociągu”. Ci maniakalni i szkodliwi poszukiwacze, rojący o bajecznych skarbach, w tym o mitycznym „złotym pociągu” uwożącym złoto oraz inne kosztowności zdeponowane w bankach Niemieckich z zagrożonego Wrocławia marnowali życie na poszukiwania czegoś, czego nigdy w Sudetach nie było. Przede wszystkim nie było „złotego pociągu”. W Sudetach „żyły” za to doniesienia o różnych transportach kołowych z Wrocławia, Jeleniej Góry czy innych miast dolnośląskich. Były mniej lub bardziej wiarygodne źródła o innych skarbach kryjących się pod nazwą: „Tajemnice Sudetów” czy „Skarby starego grafa”. Nasze sny o mitycznych skarbach tej ziemi były skażone doniesieniami o rabunkach i innych niecnych postępkach bohaterskich żołnierzy Armii Czerwonej, którzy przynieśli nam wolność od okupacji niemieckiej, ale wrzucili nas pod jurysdykcję generalissimusa, które nie mogły nam się podobać. Czerwonoarmiści „kosili” skarby nie tylko te, które widzieli, ale myszkowali także pod ziemią. O tym także staram się opowiedzieć w Rządzących.

         Druh Adaś, a wraz z nim takoż i ja nie byliśmy aż takimi wariatami by wierzyć w „złoty pociąg” czy inne brednie maniakalnych, zapamiętałych, nieustępliwych poszukiwaczy. Odrzuciliśmy precz marzenia o znalezieniu Bursztynowej Komnaty ukrytej ponoć w lochach zamku w Bolkowie czy Świętego Graala, ale… Uzbrojeni w młotki szliśmy łowić skarby Sudetów – perły, ametysty i kryształy górskie, a może, jak Bóg da, a Duch Gór pozwoli także złoto. Złoty Potok to przecież nie tylko ametysty i kryształy kwarcu.

         Dochodziliśmy właśnie do zakrętu drogi biegnącej do dolnej stacji wyciągu krzesełkowego na Szrenicę, gdy… Druh Adaś nagle struchlał. Zlotował. Był jak żona Lota, ale Bóg nie odjął mu mowy. Wskazując ręką na ostatni budynek po lewej stronie ulicy Kilińskiego, którego południową stronę smagały gałęzie świerków zaczynającego się tu lasu, zaś południową łagodnie lizały wody Złotego Potoku, zakrzyknął rozgorączkowany: Dżuma!  Będąc wychowankiem Oficerskiej Szkoły WOP w Kętrzynie i Wojskowej Akademii Politycznej w Warszawie znałem dzieła literatury światowej jedynie z widzenia, przeto nie skojarzyłem, że Solarzowi nie chodzi o chorobę, a o coś, co mogło chorobę przynieść. Druh domyślił się mojego ciężkiego pomyślunku. Bo jako harcmistrz RP domyślny był jak jasna cholera. Mniej więcej tak, jak Antoni Macierewicz, który z pustych puszek z piwa i z gotujących parówek wysnuł naukową teorię o zamachu smoleńskim. Więc druh buchnął we mnie pięciosłownym wyjaśnieniem o co mu chodzi i co, w tej sytuacji, powinniśmy zrobić. SZCZURY! SZCZURY ATAKUJĄ! WIEJEMY! SZCZURY! Spojrzałem we wskazanym kierunku. Z ostatniego budynku, usytuowanego na skraju lasu nad brzegiem Złotego Potoku biegła w kierunku drogi wataha szczurów. Duża wataha szczurów śniadych i szczurów wędrownych. Wyrośnięte rattusy zmierzały prosto na nas. Tylu szczurów jeszcze w życiu nie widziałem. Pod czaszką pojawił mi się powidok czytanej niedawno powieść Jamesa Clavella Król szczurów. Książce opartej na osobistych przeżyciach autora w japońskim obozie jenieckim w Singapurze podczas II wojny światowej. Wprawdzie nie byłem w obozie japońskim jeno sowieckim, ale i tak ogarnął mnie cykor. Spanikowałem. Przez chwilę mocowałem się z uczuciem niegodnym żołnierza WP. Ale jak to często bywa, moje zalęknione serce poszło po rozum do głowy. Już po pięciu minutach skojarzyłem, że mojemu towarzyszowi najprawdopodobniej chodzi nie o książkę Clavella, a o Dżumę Alberta Camusa. To powinno wystarczyć za wyjaśnienie. Więc powiedziałem: MASZ RACJĘ, ADASIU! SPIE,,,Y! BIEGLIŚMY TAK SZYBKO, ŻE ZOSTAWIALIŚMY SWÓJ CIEŃ ZA NAMI! Okazały budynek z czerwonej cegły, jeden z ładniejszych przy całej ulicy Kilińskiego był w pierwszych latach po światówce siedzibą lokalnego tłustego kota. Gdy tłustego kota peerelowskiego wsadzono za kratki, bo i takie ekscesy w drugiej erze Władysława Gomułki się zdarzały okazało się, że nie dość, że tłusty kot był szabrownikiem na gigantyczną skalę, to nie chciał się dzielić łupami z innymi tłustymi kotami. Między innym z dowódcą batalionu WOP kapitanem Dostojewskim, późniejszym generałem. Nie mówiąc już o władzach Jeleniej Góry, które były zobowiązane słać „wziątki” prominentom wojewódzkim i centralnym. Takie wyrastanie ponad partyjne zwyczaje było wyraźną głupotą. Odchudzono więc tłustego kota w czasie dziesięcioletniego odsiadywania wyroku. Sprawa odbiła się szerokim echem nie tylko w Szklarskiej Porębie. Inne tłuste, ale lokalne koty, były znacznie bardziej spolegliwe. SZŁY WIĘC PRZESYŁKI ZE SKARBAMI SUDETÓW DO WROCŁAWIA I WARSZAWY. Majątek lokalnego tłustego kota nie był jakąś chudobą. Był spory. Za spieniężony szaber szabrownika można by żywić w stołówkach funduszowskich całą ludność Szklarskiej Poręby przez miesiąc albo dłużej. Nieruchomość i wszystko to co w niej było zarekwirowano. Kosztowności rozpłynęły się we wrocławsko-warszawskiej mgle. A sam budynek przeszedł pod zarząd ośrodka wczasowego, który scedował go na DW „Perła”.

         FWP w Szklarskiej Porębie dysponowało już 25 zespołami domów wczasowych i dom nad Złotym Potokiem był funduszowi potrzebny jak rybie rower. W „Perle”, rada w radę, uradzono więc, że budynek, po niewielkiej przeróbce będzie nadawał się w sam raz na zabudowania gospodarcze, w których można z powodzeniem pomieścić świnie. Mimo, że świń było we władzach sporo, to tym razem nie o nikczemników, parszywców i szmaciarzy chodziło, a o prosiaczki i wieprze. Do domu nad Złotym Potokiem wysłano ekipę funduszowskich specjalistów. Mieli przerobić szykowny lokal mieszkalny na ekskluzywną świniarnię. Nie było w tym nic dziwnego. W tym czasie na tzw. Ziemiach Zachodnich i Odzyskanych nie takich przeróbek dokonywano. Najlepszym dowodem na bujną wyobraźnie władców peerelowskich z Bolesławem Bierutem i Władysławem Gomułką na czele było wyrzucenie żołnierzy strażnicy WOP z kasztelu i przeznaczenie pałacu w Radomierzycach, zaprojektowanego przez wybitnego architekta drezdeńskiego J. F. Karstera na owczarnie. Szerzej o tej sprawie wspominam w przygotowanej do druku książce Rozkaz: wyeliminować. W budynku przy ulicy Kilińskiego specjaliści funduszowscy pościągali z okien, pozostawione przez grupę rekwirującą dobytek „tłustego kota” – karnisze i firany oraz inny dobytek. Łomami rozkruszyli piece zbudowane z cennych kafli. Stiuków, boazerii i tapet specjaliści nie ruszali. Może doszli do wniosku, że wieprzkom, zanim wpadną w łapy rzeźników też się coś kulturalnego od życia należy. Boć przecież raczkujący już w Sudetach ruch feministyczny jak najbardziej słusznie uważał, że wszystko to, co ożywione, w tym i świnie, są młodszymi braćmi człowieka. Po uporaniu się z demontażem specjaliści sklecili z desek żłoby. Postawili je wprost na zabytkowych parkietach. Po zakończeni adaptacji zameldowali do centrali FWP o wykonanej pracy.

         Meldunek specjalistów był sygnałem do rozpoczęcia zasiedlania domu nad Złotym Potokiem nowymi lokatorami. Trzy dni zajęło osadzanie świnek na parterze. Drugie trzy dni na piętrze. Na parterze wydzielono specjalne pomieszczenia dla macior, które rodziły piękne warchlaki. Maciory prosiły się w postępie arytmetycznym. Była też specjalna zlewnia, w której zbierano dodatkowe zlewki z funduszowskich kuchni. Do kucharek i kucharzy poszedł tajny „cynk”, aby przyrządzane potrawy były przydatne do odchudzania wczasowiczów i dokarmiania świnek. Nadmiar zlewek wylewano wprost na podściółkę, która szybko zamieniała się w sterty gnoju, Wkrótce budynek nad Złotym Potokiem zamienił się w prawdziwą stajnię Augiasza. Szczurów nie zasiedlał nikt. Zasiedliły się same. I rozmnażały się w postępie geometrycznym. Nikt ich nie niepokoił. Koegzystencja szczurów z funduszowskimi świniami trwała kilka lat, ale… Jednak jak dowodzi życie w Peerelu, ale nie tylko, bo i obecnie, poglądy władców na wiele spraw zmienne bywają. Dotyczy to władców nie tylko centralnych, lecz również lokalnych. Takoż i dyrektor centrali FWP w Szklarskiej Porębie, po wizytacji w świniarni doszedł do wnioski, że hodowla świń w stajni Augiasza uwłacza jego godności i nakazał hodowlę zlikwidować. Rola Heraklesa w oczyszczaniu stajni Augiasza pomieszczonej w budynku nad Złotym Polokiem przypadła Aleksandrowi Wiąckowi. Wiącek był jedną z najciekawszych postaci Szklarskiej Poręby. Niewysoki, ale krępy. Utalentowany ponad przeciętność. Pisał, malował i rzeźbił. Robił wystawy swych dzieł. Interesował się wszystkim, głównie historią. 80 Karierę zaczął jako łącznościowiec w miejscowym batalionie WOP. Miał stopień sierżanta. Jednak w wojsku nie zagrzał długo miejsca. Był za inteligentny jak na podoficera, a do szkoły oficerskiej nie chciano go przyjąć. Przeszkadzała Informacja WP. OFICER OBIEKTOWY CHCIAŁ Z NIEGO UCZYNIĆ DELATORA Wiącek odmówił. Niedoszły kapuś porzucił więc wojsko i doszlusował do klanu przewodników, będących w owym czasie elitą intelektualną kurortu. Wiącek zaczepił się jako instruktor kulturalno-oświatowy w FWP. Organizował dla wczasowiczów wycieczki do wodospadów Kamieńczyka i na Szklarkę. Czasami wiódł podopiecznych na Szrenicę w Karkonoszach lub na Wysoki Kamień w Górach Izerskich. Jednak jego głównym zajęciem było organizowanie dla kolejnych turnusów wczasowiczów wieczorków zapoznawczych i pożegnalnych. Organizował je w „Kaprysie” lub „Sasance”. Lokalach – klubach będących w gestii FWP. Gdy zabudowania nad Złotym Potokiem opuściły świnki funduszowskie lokal dziczał powoli, ale systematycznie, bo szczury mieszkały w nim nielegalnie. Wiącek bolał nad upadkiem świniarni. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał koneksji w FWP. Miał plan jak ze świnarni uczynić niezgorszy apartament. Oczywiście, dla siebie. Nabył budynek za grosze, a nie wiedząc co go czeka zabrał się do roboty. W odróżnieniu od Heraklesa, który za popełnioną zbrodnie zabójstwa żony miał do wykonania 12 niebezpiecznych prac zleconych mu przez wyrocznie delficką na rzecz króla Eurysteusza przewodnik miał do wykonania tylko jedno zadanie. Oczyszczenie efwupowskiej stajni Augiasza zajęło instruktorowi kulturalno- -oświatowemu „Perły” kilka miesięcy. A doprowadzenie całego lokalu wraz z ogrodem do luksusowego wyglądu – kilka lat. Wiącek wykonał to, jak wszystko to, co robił bardzo dokładnie. Zmajstrował ze świniarni przepyszny lokal, że paluszki lizać. Wyposażył go w kominek, obrazy i zabytkowe meble. Odwiedzał go druh harcmistrz ze swoją drużyną HSG, bo Wiącek snuł opowieści tak wiarogodnie, że brać harcerska nie wiedziała czy to mity czy fakty. TAK NAPRAWDĘ TO NIKT DOKŁADNIE NIE WIE GDZIE, SIĘ ZACZYNA, A GDZIE SIĘ KOŃCZY KAŻDY MIT Wybaczcie, że antycypuję. Sam żem u Wiącka bywał. Ale to, co opowiada na tych kartach dotyczy znacznie wcześniejszego okresu. Wówczas problemem A. Wiącka były szczury. Instruktor, oprócz rozlicznych talentów artystyczno-ekonomicznych nie był, niestety, uzdolniony muzycznie. W żadnym wypadku nie był flecistą. Znal jeno język zwierząt. Język siły. 81 Świeży właściciel lokalu nad Złotym Potokiem nie musiał budować pięciometrowej wysokości żelaznych zapór, które w żadnym wypadku, pod żadnym pozorem – jak twierdzi wybitny i kompetentny wiceminister MSW – nie są murem. Aby przekonać nielegalnych i niechcianych lokatorów do emigracji wystarczyło użyć perswazji siły. Po prostu Wiącek zaczął szczury topić w wodzie i błocie, a schorowanym darował życie i litościwie przerzucał na drugi brzeg potoku. Nie na darmo był intelektualistą. Szczury metod Wiąckowych nie polubiły. Wzięły nogi za pas. Ruszyły niczym dzisiejsi uchodźcy z Azji i Afryki na poszukiwanie bezpieczniejszego miejsca na ziemi. Na taki właśnie moment trafiliśmy z druhem harcmistrzem Adamem Solarzem. Nie mając wyboru ruszyliśmy w mieszany młodnik rozciągający się na południe od Wiąckowej sadyby. Witki brzóz, leszczyn i niedorosłych świerków chlastały nas po policzkach. Nie zwracaliśmy na to uwagi. Szliśmy w górę. Ciągle w górę. W górę i w górę. Skończył się młodnik i zaczął duży las świerkowy. Z LEWEJ STRONY ZASTAWILIŚMY ZA SOBĄ CHYBOTEK UMOSZCZONY W GRUPIE KUKUŁCZYCH SKAŁ Chybotek to kilkunastotonowy głaz wciśnięty pomiędzy dwa, jeszcze masywniejsze olbrzymy granitowe. Można było nim chybotać. Wystarczyła do tego jedna ręka. Szliśmy. Hala pod Łabskim Szczytem. Schronisko „Pod Łabskim Szczytem”. Korciło. Nie zasiadamy w schronisko u zaprzyjaźnionych kierowniczek na popas. Idziemy. Szlak zielony, tzw. Ścieżka nad Reglami. Trawestujemy zbocze Łabskiego Szczytu pokryte w górnej części rumowiskiem skalnym, a w dolnej goryczką. Dalej spłaszczenie zboczowe zwane Łabskim Upłazem poprzetykane tu i ówdzie rachityczną, chuchrowatą, zmizerniałą kosodrzewiną, w których gałęziach pająki cerowały pajęczyną powietrze. I już Droga Przyjaźni – szlak polsko-czechosłowacki biegnący raz po Polskiej, drugi raz po Czechosłowackiej stronie. I już schronisko Nad Śnieżnymi Kotłami. Teraz budynek telewizyjnej stacji przekaźnikowej. Nie zaglądamy do stacji. Nie zaglądamy do kierowniczki podupadającego schroniska, aby złożyć uszanowanie wspanialej kobiecie zwanej „Wojtkiem” i po raz kolejny wysłuchać jej relacji. Najczęściej o Adamie Rosenbushu, delatorze kilku wywiadów, o samolocie na dnie Śnieżnego Kotła i towarzyszącym mu fortepianie. Adam, współpracownik Tadeusza Stecia jako malowacz szlaków turystycznych i niemniej zaufany patriota zwiadu WOP miał przyzwolenie na chodzie przemytnicze koło źródeł Łaby na czechosłowacką stronę. Przynosił do Polski tysiące ołówków, perełek i innych świecidełek jabloneckich oraz chodliwych dóbr. Później Rosenbush, za wiedzą Służby Wywiadu i Kontrwywiadu wywiał z Kraju Pieroga i Zalewajki, by, pilotowany przez wywiad via Jugosławia i Włochy dotrzeć Monachium. W mieście nad Izarą, nie bez pomocy KGB zmustrował w Radiu Wolna Europa (RWE). Tam, również nie bez pomocy wywiadu zaprzyjaźnił się z dyrektorem Sekcji Polskiej RWE Janem Nowakiem Jeziorańskim, który ofiarował mu stanowisko archiwisty. ADAM ROSENBUSH SŁAŁ Z MONACHIUM DO WARSZAWY WARTOŚCIOWE MELDUNKI, M.IN. INSTRUKCJE DOTYCZĄCE ZABEZPIECZENIA CAŁEJ ROZGŁOŚNI Na tej podstawie słynny terrorysta Ilich Ramirez Sanchez „Carlos” dokona udanego zamachu na RWE. Pasjonujące są też relacje o grającym fortepianie lecącym na dno Śnieżnych Kotłów. Niekiedy także o samolocie, który od czasów drugiej światówki zalegał na piargach koło oczu Ducha Gór, aż go jacyś łowcy skarbów nie dopadli i nie spieniężyli w piechowickiej składnicy złomu. O ile fortepian doczekał się, oprócz wielu opowieści także wiekopomnego utrwalenia w postaci tablicy ku czci ludzi gór, wykonanej – mam taką nadzieję – z jego płyty rezonansowej, to o samolocie dziś już prawie nikt nie pamięta. Instrument był ozdobą schroniska. Aż kiedyś zbezcześcił go niewybredny i impertynencki turysta. Nie dość, że przyszedł późno w nocy. Nie dość, że personel już spał, ale go wpuszczono, bo w górskich obiektach obowiązuje zasada, że nikomu nie odmawia się na noc schronienia. I ten, przygarnięty na nocleg wagabunda, rozeźlony, że w toalecie nie ma papieru podniósł klapę fortepianu i nafajdał na instrument podcierając się „Trybuną Ludu”, po czym kulturalnie zamkną klapę i skoro świt odszedł w siną dal. Tak, niektórym i noc potrafi zaświtać, nasunąć na myśl, aby zrobić coś paskudnego. Rano żołnierze WOP wracając ze służby w rejonie Wielkiego Szyszaku wstąpili do „Wojtka” aby napić się herbaty z prądem. W schronisku śmierdziało. Węch wopistów zawiódł ich wprost do fortepianu. Wytoczyli więc instrument nad skraj Małego Kotła i spuścili na dno. ZBEZCZESZCZONY FORTEPIAN, OBIJAJĄC SIĘ O SKAŁY PODOBNO GRAŁ Jedni opowiadacze słyszeli melodie Etiudy Rewolucyjnej Chopina, a drudzy hymn socjalistów – Międzynarodówkę Pierre`a Degeytera. Echo grania niosło się aż do Gór Izerskich, odbijało się od Wysokiego Kamienia i spadało na Kotlinę Jeleniogórską. Wyklęty lud mścił się na burżujskim instrumencie.

         Resztki fortepianu, w postaci płyty rezonansowej wzmacniającej dźwięk zabrał Jerzy Pietkiewicz. Zamierzał ją przetopić, aby wykonać pamiątkową tablicę ku czci ludzi, którzy zginęli w górach. Popularny w Karkonoszach „Piećka” nie zdążył. Zginął na Annapurnie. Jednak tablicę zrobiono dzięki …Widnieje na niej również nazwisko Jerzego Pietkiewicza. „Wojtek” to postać, tak jak ratownicy Górskiego Pogotowia Ratunkowego, jak przewodnicy sudeccy, czy jak byli żołnierze WOP na zawsze wrośnięta była w pejzaż karkonoski. Idziemy w kierunku grzędy rozdzielającej mały, wschodni Kocioł od Kotła Dużego, zachodniego, w którym posadowiła się imponujących rozmiarów bazaltowa grzęda. Grzędę upodobały sobie pioruny oraz botanicy, łowcy porostów. Składając się z samej ostrożności i górskiego doświadczenia zamiast pod nogi baczymy na chmury. Obłoki zdają się bowiem nie wiedzieć, dokąd mają lecieć. W mgnieniu oka ogarnia nieostrożnego wędrowca zawierucha. Wiatr gwałtownie rozpiekielnia się. Zazwyczaj leci z czeskiej, południowo-zachodniej na północno-wschodnią stronę. Ani się człek spostrzeże już tkwi w biało-czarnym tumulcie chmur wędrujących na łeb na szyje, pędzącym raz tu, raz tam i siejących burzę tak gwałtowną, że pioruny nie wiedzą, gdzie mają spadać. W czasie burzy pioruny walą na grzędę bazaltową równie gęsto jak buchadła na Warszawę w czasie rozpoczęcia drugiej wojny światowej. Po kilkunastu metrach przystajemy. Solarz łypie okiem z ukosa na niebo. Tym razem jest wyjątkowo czyste. Przed nami czeluść. Droga w głąb ziemi – Kryształowy Źleb.

         Źleb Kryształowy ograniczony jest Filarem 1. Majowym i Eigerem. Granitowe bloki, poszarpane, wygięte w dziwnie esy-floresy zdają się spadać na śmiałków odważających się szabrować kryształy kwarcu. Bloki wielkości sporych kamienic zdają się wisieć w powietrzu. Może trzyma je na swoim miejscu Bóg. A może tylko wola Ducha Gór. Wśród bloków długa na kilkanaście metrów nitka kwarcu. A w nitce błyszczące kryształy kwarcu – marzenie kolekcjonerów minerałów i poszukiwaczy skarbów. Spod naszych buciorów uciekały drżąc małe kamienie. To odpryski skalnego rumoszu. W RUCH PUSZCZAMY MŁOTKI. Zapominamy po co żeśmy tu przyszli. Zwiodły nas szczury. Skarby zostały w wyobraźni. Mogły być tylko snem, zwidem, matactwem imaginacji. Ale wybijamy, wybijamy, wybijamy. Nie. Nie kryształy. Wybijamy haki pozostawione w Filarze i Eigerze przez nierozważnych wspinaczy. Wściekle waleni młotków w haki wywołuję dźwięk przypominający huk wystrzałów z broni myśliwskiej. Dźwięk, wzmocniony echem odbitym od granitowych skał płoszy dwa muflony, które prawdopodobnie przywędrowały tu z Czarnego Kotła Jagniątkowskiego, gdzie najczęściej można je zoczyć. Idziemy nitkowatą drogą w kierunku piargów zasiedlających lite ściany kotła, na dnie którego czarnoksięsko widnieją dwa mikroskopijne, błękitno-zielone jeziorka – oczy Ducha Gór. Z piargami walczy kosodrzewina. W odróżnieniu od tej, mijanej powyżej schroniska Pod Łabskim Szczytem kosodrzewina oplatająca grubym warkoczem Śnieżne Kotły jest intensywnie zielona. Nic dziwnego ma zaledwie 800 do tysiąca lat. Jest więc znacznie młodsza od piargów. Młodsza o jakieś 4 i pół miliarda lat. Przedzierając się przez gęstwię kosodrzewiny wyciągamy szyje ku słońcu, aby złapać właściwy kierunek marszu. Idziemy. Teraz w dół. Ogarnia nas nastrój nierozmawialności. Idziemy z wyłączonym dźwiękiem. Ciągle w dół i w dół.

         O druhu harcmistrzu Adamie Solarzu jeszcze nieraz wspomnę. Teraz tylko cytat z Leo Lipskiego o szczurach. Bo cytat, jak chce ulubiona prze Solarza pisarka Olga Tokarczuk, która w Empuzjonie wkłada w usta pana Augusta, że „Cytat jest pełnoprawnym gatunkiem literackim”. Cytat powinien obronić się sam. I niech tak będzie. Niech się broni. Może się bronić tak jak Ukraina przed hordami szczurów nasyłanymi na wolny kraj przez Putina. „Szczury są żywiołem. Petersburg zimą. Do wodopoju, Nad zamarzającą Newą. Szły co rano milionami, mlaskając ogonami. Ludzie zamykali domy, barykadowali się, ludzie śmierdzący, nienawistni, nienawidzący. Szczury dostojne, szare, z futrami zimowymi. Gdy Newa była pod lodem, szły ku dalekiemu morzu. Potem wracały. Dostojne i Królewskie. Szły zawsze razem z ludźmi, ale oni nie zdają sobie z tego sprawy. Ludzie próbują fletu i to się czasem udaje. Pod miastami. Przerastają swoją liczbą, inteligencją, organizacją ludzi. Szczury są żywiołem”. Idziemy. I już jesteśmy na skraju Doliny Krasnoludków. Po lewej stronie wśród pustki doliny mijamy pozamykane domki, wyglądające jak umarłe książki. Dalej, bliżej ścieżko-drogi, którą wędrujemy błyskają wśród bujnej zieleni solidne budynki MSW. 85 BUDYNKI SŁAWNE Z TAJNEJ NARADY PARTII ROBOTNICZYCH I KOMUNISTYCZNYCH, NA KTÓREJ 22 WRZEŚNIA 1947 R. NARODZIŁ SIĘ KOMINFORM, PASKUDNA INSTYTUCJA STALINOWSKA Po prawej ręce mamy budynek hotelowy i halę sportową WOP. Dochodzimy do skrzyżowania drogi, która na miano drogi nie zasługuje, ale jest. W Prawo można dojść nią do budynku wrocławskiego Hutmenu. Prosto w dół do Górskiego Batalionu WOP i, nieco dalej, do byłego domu Jana Sztaudyngera. Dziś po budynku nie zostało prawie nic. Z ziemi sterczą jedynie szczątki fundamentów i tablica pamiątkowa, że mieszkał tam sławny pisarz. Na skrzyżowaniu skręcamy w lewo. Dochodzimy do ulicy 1. Maja. Idziemy.

         Jest 22 lipca. Święto Odrodzenia Polski. Najświętsze święto Peerelu. Niebo gaśnie powoli. Wtopiony w świerkowy las klub batalionowy oświetlony zachodzącym słońcem sprawia baśniowe wrażenie. Wchodzimy. Radosny alkoholiczny tłum. U bufetowej, pani Basi Wodzyńskiej, żony kwatermistrza batalionowego, zamawiam dwie setki Poloneza i dwa „metafizyczne dania” – śledzia w śmietanie. Druh odsuwa ze wstrętem literatkę. Jako harcerz nie konsumuje żadnych trunków. Brzydzi się alkoholem. Jak nabywa u szeptuchy lub innej czarownicy flaszę, to chyba, że do dezynfekcji gardła. Najchętniej raczy się swojską nalewką, przyrządzaną z pędów kosodrzewiny zalanych spirytusem. Najświętsze święto Peerelu jest okazją do przypomnienia pierwszych powojennych lat Kraju Pieroga i Zalewajki. Pakuję do łba harcmistrza wiadomości o raporcie Głównego Zarządu Dóbr Zdobycznych Armii Czerwonej oraz szkic: „czyszczenie kraju pieroga i zalewajki z pomocą bezpieki i NKWD”. Następnie, przypominając sobie o Wiąckowych szczurach. Wyciągam z podręcznej biblioteczki klubowej książkę Obcy, Dżuma i Upadek Alberta Camusa. Kiedyś przyniosłem ją z własnych zbiorów. Otwieram na stronie 341. Czytam: „Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i w bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”. AFERA Z ZATRUCIEM ODRY, PRZY TAKIM DBANIU O PRZYRODĘ MAJACZYŁA NA HORYZONCIE, DO EPIDEMII COVID 19 MIELIŚMY JESZCZE NIESPEŁNA PÓŁ WIEKU, A DO SZCZURÓW WŁADIMIRA PUTINA TYLKO TROCHĘ DŁUŻEJ I aby nie antycypować przyszłości chciałbym zsunąć się po pochyłym asfalcie koło dawnych zabudowań GB WOP i koło nieistniejącej chałupiny sławnego pisarz do Kamiennej. I chciałbym popłynąć w górę rzeki, wbrew rzece.

         *** Jest to fragment książki Rządzący. Empusy i metanoje bezpieki, której promocja odbędzie się 29.12. 2020 r.