Jeżeli zastanawiacie się i chcecie wiedzieć skąd wiem ab hoc et ab hac?.., to muszę wspomnieć o płk. Marcelim Wieczorku ksywa „Marek”
John Lennon wyśpiewywał: Musisz nauczyć się uśmiechu, gdy zabijasz. Marek to umiał, a widząc, że mnie molestują o przeszłość próbował mnie tego nauczyć…
Azaliż ja już sto lat temu tłumaczyłem, że w latach 1959 – 1994 nosiłem mundur żołnierza WOP i funkcjonariusza Straży Granicznej. WOP podporządkowane były MON bądź MSW, Straż Graniczna tylko MSW. To zobowiązywało, było jak drugie nazwisko człowieka. W czasie żołnierki i strażakowania miałem kontakty z różnymi służbami specjalnymi. Nie tylko peerelowskimi, sowieckimi, czechosłowackimi i enerdowskimi oraz kochanym UOP, co było zrozumiale z racji służby na granicy, ale także z węgierskimi, bułgarskimi, amerykańskimi, kanadyjskimi, enerefowskimi, brytyjskimi, francuskimi, szwedzkimi, izraelskimi, a nawet libańskimi, kubańskimi i wietnamskimi oraz Bóg wie jakimi jeszcze.
Miałem te kontakty nie dlatego, że tak wynikało z moich obowiązków służbowy, ale przede wszystkim dlatego, że tak mi się podobało. Dlaczego? To już zupełnie inna sprawa i częściowo zostanie opowiedziana w książce Rozkaz: wyeliminować.
Tu i Teraz [kłania się zapożyczenie od śp. Kazimierza Koźniewski] chciałbym jedynie przypomnieć jednego z miliona swoich przyjaciół związanych ze służbami specjalnymi, właśnie pułkownika Marcelego Wieczorka, którego kiedyś w tak nikczemny sposób potraktowano w tygodniku „Wprost”, posądzając, że był polskim Mitrochinem, a onegdaj „wyeliminowano. Z życia – oczywiście..
Porównanie z Mitrochinem… Nie! No nie! Nie! Panowie żurnaliści! Jeżeli chodzi o klasę, to Mitrochin mógłby Markowi kapcie nosić. Jeżeli natomiast chodzi o pozostałe informacje z tygodnika, to podejrzewam, zostały one zmajdrowane na zasadzie: krzesło – dupa – sufit – komputer, a może służby tajne? Oprócz nazwiska, w tekście „Wprost” nie ma ani słowa prawdy. Więc to jednak majstersztyk. Taki majstersztyk, jakim posługiwał się w czasie pisania meldunków delatorskich niejaki płk mgr Wojciech Uć, który zamiast urząd potrafi napisać „óżont”.
Ale do rzeczy, przypominam że Wieczorek:
BYŁ: kadetem.
GRAŁ: rolę dyplomaty, i kilka innych mniejszych ról, równie wrednych, boć i anihilacje bliźnich takoż mu się przydarzały.
ZOSTAŁ: oficerem wywiadu.
MIAŁ: stopień pułkownika i kilka mundurów oficerskich. Wojskowych i milicyjnych. Kochał jeden i drugi i nie mógł się zdecydować, który powinien cenić bardziej. Miał kilka tuzinów kochanek i szufladę z medalami. Gdyby je wszystkie przywiesił na piersi przygięłyby go do ziemi, gdyż był to taki ciężar (moralny również).
BYŁ: emerytem, miłośnikiem książek i filozofii wschodu, acz nie gardził także marksizmem, choć jego najwyższa forma – stalinizm przyprawiał go o mdłości.
BYWAŁ: człowiekiem długopisu. Majdrował dwie książki równocześnie i nie mógł się zdecydować, którą zakończyć wcześniej. Czy pierwszą o pułkowniku Michale Goleniewskim, podającym się za potomka Romanowych, czy drugą, wspominkarsko-pamiętnikarską donoszącą o akcjach mrożących krew w żyłach, szeregowych pracownikach wywiadu i niektórych szefach o duszach tak czarnych jak sumienie Belzebuba, a może i Czesława Kiszczaka, będącego ostatnim szefem „Marka” .
ZNAŁ: angielski, niemiecki, rosyjski oraz kilku parszywych sukinsynów, którym chciał wyświadczyć ostatnią przysługę – uczestnicząc w ceremoniach pogrzebowych z sukinsynami w rolach głównych.
UWAŻAŁ: że oficerem wywiadu jest się do końca życia. Wszystkim innym się bywa. Dlatego pewnych spraw nie zdradzi nigdy.
NIENAWIDZIŁ: obłudy i kilku drani, których poznał na tyle dobrze, że każdemu poświęcił po kilka kartek w pamiętnikach. Nie po to, aby ich wyróżnić, a po to, aby wykładowcy w szkołach wywiadu mieli czym straszyć adeptów szpiegowskiego rzemiosła.
GARDZIŁ donosicielami, ale cenił donosy.
ZWIEDZIŁ: służbowo Amerykę, Afrykę i Azję. Udawał, że mediuje w Wietnamie, a na Wzgórzach Golan gotów był walczyć o pokój z takim poświęceniem, że kamień na kamieniu by tam nie został.
WIADOMO: że był podobny do Abba Ebana.
NIE WIADOMO: czy naprawdę nawoływał Izrael do dalszej agresji przeciwko państwom arabskim.
***
Lejąc krokodyle łzy wspominam stare dzieje i to, że z pobytu na Wzgórzach Golan, buszując także po Egipcie „Marek” przywiózł dla mnie oko Horusa, a Kiszczakowi doskonale balsamowaną mumię niemowlęcia, które nie zostało faraonem tylko dlatego, że za wcześnie sczezło.
Te trofea Wieczorem przytargał z wojaży sześć lat przed pogrzebem peerelowskiej bezpieki. Wyprawiono wówczas huczny jubileusz 40-lecia UB, SB i MO.
Była to okazała feta. Taka mniej więcej jaką zaliczyła premierka Beata Szydło po powrocie Z Brukseli, kiedy to odniosła wiekopomny sukces przegrywając glosowanie 27 : 1.
Były juble i i życzenia i Uchwała Biura Politycznego KC PZPR w sprawie Obchodów 40-lecia Powołania Służby Bezpieczeństwa, Milicji Obywatelskiej oraz Jednostek Wojskowych Resortu Spraw Wewnętrznych.
Uchwałę i życzenia zamieszczono na pierwszych stronach organu KD PZPR w MSW Informacje i Dyskusje, tuż obok życzeń przesłanych pryncypałom z UB, przez niegdysiejszego delatora UB i NKWD, marszałka Michała Rolę-Żymierskiego.
Jak przystało na sprawnych lizusków, redaktorzy pisma w następnej kolejności pomieścili, nie wspominając ani słowem o mumii niedoszłego faraona tkwiącej w pancernej szafie ministra, obszerne fragmenty wystąpienia swego szefa generała broni. Czesława Kiszczaka. On to, tenże generał, uosabiał wszystko to, co było najgorsze w UB, GZI WP, WSW i SB. I to też uznano za sukces tylko trochę mniejszy, który dziś premier Mateusz Morawiecki odnosi w walce o szmal z międzynarodowymi trybunałami oraz Unią Europejską.
A dalej… Pożal się Boże, faceci z redakcji palnęli niewybaczalne głupstwo ogłaszając tekst niejakiego Marcelego Wieczorka. Ten facet miał co prawda dobre rewolucyjne nazwisko, ale poglądy absolutnie nieprzystające do tak podniosłej uroczystości. Jego myśli były jeszcze czarniejsze, niż podniebienia Jacka Kuronia, Adama Michnika, Karola Modzelewskigo i całej zgrai miłośników socjalizmu a rebours.
Wiem, co tu klepię. „Marka” znałem od dawna. Jeszcze z czasów, gdy mieszkał przy ulicy Wiejskiej i był sąsiadem M. Goleniewskiego, jak i z czasów sudeckich, kiedy polowaliśmy na szpiegów niemiecko-anglosaskich na Orlu. Pułkownik przywiózł mi, oczywiście w ramach kombinacji operacyjnej, odbitkę fotograficzną będącą kopią z dziennika Jarosława Iwaszkiewicza. Odbitka dotyczyła balangi, którą król gejów i przewodników sudeckich Tadeusz Steć wyprawił w swoim mieszkaniu w Cieplicach przy ulicy Orle na cześć warszawskich intelektualistów.
Wówczas to, zaszpuntowany opowieściami króla przewodników, prowadząc oficera wzdłuż Granicznika w drodze na zadrutowany mostek nad Izerą usiłowałem mu bezskutecznie opowiedzieć legendę o rysiach odwiedzającym mnie na monumentalnym głazie i o kontaktach z Wielką Niedźwiedzicą podrzucającej załodze strażnicy Wielki Wóz, by żołnierze mogli na nim przywieźć prowiant z Gorskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie.
Jeszcze potem, bo już w latach 80. odwiedzaliśmy razem siedzących na „jaskółce”, w głównym gmachu MSW, pułkowników Emila Podporę i Józefa Fijała, asystenta generała Pożogi. Czasami wypiliśmy tam po szklance.
Emil wypił, bo lubił. Był bowiem alkoholubnym oficerem, tak jak 99,9 procent załogi MSW, Marceli wypił, bo wypadało i ja wypiłem, bo wówczas byłem jeszcze towarzyskim facetem, przedkładającym picie towarzyskie nad samotne naradzanie się z flaszką.
Po tych konwentyklach z rozbawieniem czytaliśmy donosy, wyciągnięte sposobem z gabinetu ministra, że „spożywamy”. Te kwity nie były dla nas groźne, bo stał za nami generał Pożoga, który wprawdzie nie był smakoszem, ale nie był też zdziczałym antyalkoholikiem, jak nie przymierzając generał Jaruzelski.
A wówczas Wieczorek wysmażył do partyjnego biuletynu (do użytku wewnętrznego) tekst o kadetach. Warto o tym pamiętać, bo był to zupełnie niezły klan. Jeszcze w 1980 r. służyło w resorcie 117 byłych kadetów. Nie było żadnego departamentu w ministerstwie, ani biura w KG MO, ani komendy wojewódzkiej, gdzie nie służyliby byli kadeci. Zajmowali wysokie stanowiska. Kadeci wyhodowali też jednego kandydata na prezydenta, który chyba jeszcze do dziś nie powiedział ostatniego słowa i 3 generałów. Jednak tymi akurat nie warto się chwalić. Podobnie jak nie ma co wspominać pewnej damy, która doszła co prawda do stopnia podpułkownika, miała męża pułkownika KBW i szacowną profesję szpiegowską, ale ciągnęło ją do obcych służb, posiadła też kilka ryczałtów w cudzych sypialniach. Jednak to w tych służbach było kiedyś jak najbardziej normalne.
Ale tak na wszelki wypadek czasami myślę, że życie nasze w szeroko rozumianej sztuce szpiegowskiej splunięcia nie było warte. Evviva l`arte
[Wkrótce w książce: Rozkaz: wyeliminować będzie więcej o „Marku” i innych, których jakieś siły wyprowadziły brutalnie z tego świata]