Dobranoc Marku lampę zgaś / i zamknij książkę. Już nad głową / wznosi się srebrne larum gwiazd / to niebo mówi obcą mową / to barbarzyński okrzyk trwogi / którego nie zna twa łacina / to lęk odwieczny ciemny lęk / okruchy ludzki ląd zaczyna
Zbigniew Herbert
Wieczorem przerzucam kartki Okna, czarownej książki Anny Arno. Przyznaję rację autorce: Dobrze mieć okna. Bez okien człowiek wariuje. Widzi tyko to, co ma w sobie. Co zobaczył niegdyś? Co się zapisało w pamięci? Kto by pomyślał, że to takie ważne? Bo „Jest patos wielkich uczuć, patos szczerozłoty; i jest patos blagierski: środek na wymioty”. Przez okno zaglądają białe, ciężkie kulki kwiatów hortensji. Dalej trzy czereśnie pobłyskują karminowymi owocami. Gałęzie obsadzone ptakami. Wrony wronią. Udają paniska. Siedzą najwyżej. Atakują każdego kto się do nich zbliży. Siebie też atakują. Są zachłanne na czereśnie niczym „Tatuś Dyrektor” na szmal podatników.
Potem para dzikich gołębi. Skromna. Szara. Niżej szpaki. Stado. Może sto, może tysiąc. Niepoliczalne, nieokazałe, ale szpakują. Najniżej wróbluje plebs wróbelkowy. Czereda rozświergotana. Ascetyczna. Najfajniejsza. Też niepoliczalna. Wróbelki ruchliwe niczym feministki na demonstracji. W locie chwytają czereśnie strącane przez nieobyczajne wrony. A skoro ten ptaszek to i K. I. Gałczyński: „Wróbelek jest mała ptaszyna, / wróbelek istotka niewielka, / on brzydką stonogę pochłania, / lecz nikt nie popiera wróbelka. / Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta, / że wróbelek jest druh nasz szczery?! / Kochajcie wróbelka dziewczęta, / Kochajcie do jasnej cholery!”. Kochajcie też „To” i „Owo”.
***
Po południowej stronie ogrodu stulone do siebie trzy świerki. Bronią się przez nacierającymi tujami. Pod tujami bieli się kilka kwiatów tykwy. Północ zamykają brzozy. Majestatyczne jak wieża Eiflla. Wabią aby się do nich przytulić. Pod ich białą skórą szemrze woda, albo już soki. Na czubku modrzewia sroki kończą budowę spóźnionego gniazda. Hałasują przy tym niemożebnie, jak nie tak dawniej policjanci rozpędzający nielegalną demonstrację kobiet. A teraz kobiety atakują rozliczając policjantów. W górze pierzaste chmury. Może to anioły gubią puch? W dole trawy umajone tysiącami szarotek, maków, rumianków, witek macierzanki, mleczy, ślimaków, żuczków, różnością małych żyjątek. Ta kwietna łąka żyje. Dzieli się sprawiedliwie z mchami, niczym PiS z opozycją,
A złotowłosy, bielistki, widłoząby, to kobierce splecionych łodyżek, olbrzymy dla owadów, nieme podłoże dla stóp, pazurków kotków, psa Fabiego i raciczek owcy sąsiadów, która mnie czasami nachodzi.
Na ich terytoria wchodzą nieśmiałe paprocie i rzodkiewnik pospolity, najsmutniejsza roślina na świecie. Mszaki są jedną z najstarszych grup roślin we wszechświecie. To jedne z pierwszych kolonizatorskich, zuchwałych pomysłów roślin na to, jak zagarnąć dla siebie pustą do tej pory Ziemię. Są rośliny pazerne i bierne. Drapieżne i bezwzględne. Są też sprytne niczym „Ojciec Ojczyzny”. Są silne jak „tłuste koty” i słabe niczym rachityczne kochanki, albo jak katalog typów psychologicznych.
***
Spoglądając na mchy, na ogród, na wszystko co w nim żyje i kwitnie jawią mi się przed oczami wspomnienia erotycznych zabaw na łonie natury z kręgu kultury grecko-rzymskiej, której jesteśmy spadkobiercami. Pod czaszkę wciskają się, miłosne igraszki greckich bogów z boginiami, nimfami, ale i ze zwykłymi niewiastami, które w latach 90. uwieczniłem w rzeźbie poświęconej Zeusowi i Herze. Wspominam list jakiegoś seksisty do mojego literackiego przyjaciela profesora Ł. Luczaja, który obok pisania zajmuję się także tworzeniem kwietnych łąk, sprzedaje nasiona. List z zamówieniem miał taką adnotację: „Tylko żeby te kwiatki kwitły, bo ja potrzebuję taką łąkę, żeby się laska od razu rozebrała i rozłożyła nogi”. Tak, mech to gotowe łoże. Nic dodać, nic ująć. Nie, nie napiszę, co dalej? Zamiast tego niech mi będzie wolno przywołać Williama Faulknera: „Pamiętaj, Tołstoj powiedział o Annie Kareninie jedynie to, że była piękna i widziała w ciemności jak kot. To wszystko, co o niej napisał, aby ją scharakteryzować. I najlepiej pokazać jeden gest, cień gałęzi i pozwolić, aby umysł stworzył drzewo”. I dlatego przyrzekam sobie: Piecuch, jak już zamierzasz pisać o A. Macierewiczu i innych kandydatach będących w zainteresowaniu tzw. najnowszej komisji D. Tuska, to wieź pod uwagę słowa Tołstoja.
***
Słońce kapiąc z nieba ucieka. Z ogrodu bucha zapach jaśminu i tojadu mordownika. Księżyc, zatłuczony meteorytami, cały w kraterach wychyla dziobatą twarz zza ramion gałęzi sosny i zagląda w me okno. A ja przez liście tulipanowca widzę przebłyskujący w poświacie księżycowej czerwony dach sadyby Holendra i szary Ani i Jacka Popków. Ania to lekarka niejednokrotnie wyciągająca mnie z łap pani z kosą. Zaś Jacek to szaławiła i globtroter i utalentowany fotografik. Z lewej kawałek muru najbliższych sąsiadów z widocznym zaciekami, przypominający dzieła J. Polocka. Na tynki muru napierają mchy i porosty. Tofik Dorotki szczeka po polsku, a psica niegdysiejszego Holendra po flamandzku. Przez otwarte drzwi balkonowe dolatuje szum pszczół, trzmieli, much i os szykujących wieczorną ucztę. Osy mają gniazdo na lampie zewnętrznej.
W budce na srebrnym świerku zagnieździły się jeżyki. Na drzewa wspinają się wiewiórki i układają się w dziupli do snu. Poręczy balkonu upatrzył sobie zdezorientowany bażant. Może wystraszyli go myśliwi strzelający do wszystkiego, co wystaje ponad trawę. Bażant zerknął ciekawie przez otwarte drzwi, ale nie złożył mi wizyty. Zmieniły go dwie synogarlice tureckie. Bardzo ze mną zaprzyjaźniona. Pod czereśniami przycupnęły kotki. Dziesięciolatka Mara oraz dużo młodsze Poli i Zbój. Zwabiło je świergotanie wróbli. Mara jest ruda jak moja niedoszła kochanka rembertowskiej zony KGB. A Leni i Zbój łaciate jak zakola Izery na Orlu, z oczami jak onyks – symbol siły, mądrości i niezależności. Mara jest kocim matuzalemem, podobnie jak ja – człowieczym. Widząc to wrony zaskrzeczały grubiańsko, jak „tłuste koty” przed kamerami niegdysiejszej Kurwizji.
Gdy z nad pobliskich bagien dochodzi wieczorny klangor żurawi, a w jeszcze bliższych stawach zaczynają kumkać żaby i noc na dobre zwycięża dzień, spod altany wypełzają trzy jeże. Te swoiste kaktusy w królestwie zwierząt udają się na polowanie. Bo wszystko co żyje, żeby żyć zjada cudze życie,
Karta dań każdego stworzenia to swoisty nekrolog drugiego życia. Rozglądam się za sową. Powinna już tu być. Wedle Georga Hegla „Sowa Minerwy wylatuje z zapadającym zmierzchem”. Za plecami zawodzi telewizor LG. Dochodzi mnie smutne głosy „Ojca Ojczyzny”. Słyszę, że jest źle, ale będzie znowu dobrze jak tylko PiS odzyska władzą. Będzie jeszcze lepiej, bo koryto będzie powiększone przez KO i że słusznie czyniliśmy czniając Czechów z ich skandalicznymi żądaniami w sprawie kopalni w Turoszowie. A Sowa Minerwy poucza, że gdy się dzieje coś złego, jesteśmy na tyle mądrzy, by to dostrzec, dopiero wtedy, gdy jest za późno i nic już nie można zrobić.
***
Ale w dalszym ciągu nie mogę zrozumiej dlaczego politycy i im podobni przedkładają wściekłą ideologię zbliżoną do bolszewickiej nad radość obcowania z tym wszystkim co oferuje nam natura? Dlaczego zamiast czerpać radość ze schyłkowych lat życia ekscytuje się namnażającymi się atakami hakerskimi „pisanymi cyrylicą”, ale nie tylko?
Dlaczego zza granicy z Białorusią odgłosy … Mówią, że to Putin z Łukaszenką majdrują całe zło. Jest to tyko mniejsza część prawdy. Większa leży po stronie nierozwiązanych spraw współczesnej geopolityki. Biedna Afryka i część Wchodu powodują migrację ludów. Biedni lidzie walą tabunami do bogatej Europy. Wykorzystują to Putin i Łukaszenko aby siać zamęt w Unii Europejskiej, ale nie tylko.
***
Ponad 75 lat temu zakończyła się druga wojna światowa i, jak twierdzi M. Wicha, ludzie przywykli do wszystkiego. Mocarstwa podzieliły łupy. Pospólstwo zagospodarowało mieszkania odebrane poprzednim właścicielom już się w nich na dobre umościło. Obrosło w rzeczy i chce trwać. Mimo, że po zakończeniu światówki polskie siły zbrojne (licząc te na Zachodzi i te, które przyszły ze Wschodu) były 4. armią świata koalicji antyhitlerowskiej nie dla nas była strefa okupacyjna Niemiec. Ubiegli nas Francuzi. Plan Marshalla też był nie dla nas. Wolą Stalina odrzuciliśmy imperialistyczny plan odbudowy Europy. Wystarczył nam pokój i Ziemie Odzyskane. O tym co za linią Curzona nikt nie wspominał. Zadowoliliśmy się granicą na Odrze i Nysie Łużyckiej. Na horyzoncie pojawiały się coraz to nowe pięciolatki industrializacyjne.
Piętnaście lat po wojnie złożywszy przysięgę na wierność Peerelowi i kochanemu Związkowi Sowieckiemu zobowiązałem się do ochrony granic Kraju Pieroga i Zalewajki. Ale teraz, po przejściu w stan spoczynku już tego nie robię. Stając się socjomasą budżetową obserwuję nowe wojny. Zbójecką napaść Rosji na Ukrainę i wyrzynanie Palestyńczyków, w tym kobiet i dzieci przez Izrael w odwecie za zbójecką napaść Hamasu na Bogu ducha winnych Izraelczyków, którzy nic im złego przecież nie zrobili za wyjątkiem zabrania im sporego terytorium …
Wojna! Tak, wojna, coś nareszcie dzieje się. Wojna wszystkich ze wszystkimi. Reżym współczesnych „tłustych kotów” zbratany pod hasłem zjednoczonej prawicy atakuje zjednoczona koalicja opozycyjna, która też chciałaby wyhodować swoje „tłuste koty”. Te dwie partie postawione obok siebie przekraczają siłę metafory literackiej. To oczywiście żadna nowość – twierdził Tymoteusz Karpowicz, acz z innej okazji. To wreszcie znane z Norwida, który pisał: „nie potrzeba żadnej literatury, wielkiej poezji, żeby wypowiedzieć dramat rzeczywistości ludzkiej, polskiej. Wystarczy tylko postawić trumnę przy trumnie w szeregu…”.
Obserwując pospolitość wolno powiedzieć, że obu szajkom nie o Polskę chodzi, a o intratne posady w spółkach skarbu państwa, administracji, radach nadzorczych itp. Zostawmy jednak tych radosnych bubków swojemu losowi. Niech się kiszą we własnym sosie. Obojętnie bowiem, która strona wygra Polska zostanie. Może tylko z uszczuplonym suknem. Zajmijmy się znacznie groźniejszymi zjawiskami. Są nimi „zmagania czwartej generacji”. W latach dziewięćdziesiątych wielokrotnie wspominałem w swoich książkach o wojnie określanej jako 4GW (Fourth Generation Warfare, zwana teraz wojną hybrydową) – czyli kulturowo-cywilizacyjnych konfliktów wykraczających poza ramy państwa narodowego i historyczną triadę von Clausewitza: rząd-armia-naród. Trzy wcześniejsze generacje wojen „wypaliły się”. Pierwsza generacja, zasadzająca się na starciu skoncentrowanych mas ludzkich, straciła rację bytu w trakcie I wojny światowej. Druga generacja, oparta na konfrontacji zmasowanej siły ognia, zrodziła się podczas I, a „zestarzała się” podczas II wojny światowej. Trzecie generacja, której fundamentem była dolność manewrowa, powstała w okresie międzywojennym i właśnie przemija. Jej początkiem była Bitwa Warszawska z bolszewikami. Apogeum to wojna nad Zatoką Perską, a zmierzch przypadł na zmagania w Afganistanie.
Tradycyjne armie coraz bardziej stają cię nieskuteczne, pomimo potężnej siły ognia, pancerza, przewagi liczebnej i technicznej. Era gigantycznych machin wojennych odeszła do lamusa w momencie zatarcia się różnicy między rządem, siłami zbrojnymi i narodem. Rządy w coraz większym stopniu same czynią się podległymi organizacjom ponadnarodowym. Takimi jak ONZ lub Unia Europejska. Armie wpisane zostały w ramy sojuszów w rodzaju NATO, których statuty ograniczają suwerenny monopol państwa nad narodowymi silami zbrojnymi. Do tego rozmyły się granice państw, a więc konkretnie czego armie mają bronić? We współczesnym świecie zacierają się granice podziału między tym, co publiczne, a tym, co prywatne, między tym, co rządowe, a tym co narodowe, a także między tym, co wojskowe, a co cywilne. Coraz szybciej tworzą się wielorakie powiązania trans graniczne, których sieci splatają się wzajemnie, ale żadna z nich nie podlega drugiej. Zanika stopniowo wertykalny system kontroli, na rzecz horyzontalnego systemu oddziaływania, od którego tylko krok do manipulacji. Tradycyjne siły zbrojne, przygotowane do zwalczania wertykalnych systemów dowodzenia nie są przygotowane do zwalczania sieci horyzontalnych. „Mamy uzbrojenie, ale nie widać celu”. Walka toczy się bowiem przede wszystkim w sferze informacji. Kształt wojny hybrydowej, do niedawna wciąż mgławicowy wychynął z „ostrego cienia mgły” w czasie poprzednich wyborów w USA. Definicja walki informacyjnej stwierdza, że jest to „każde działanie utrudniające przeciwnikowi dostępu do informacji, a także wykorzystanie, zniekształcenie lub zniszczenie informacji przeciwnika, przy jednoczesnej ochronie własnej informacji przed podobnymi działaniami wroga i wykorzystaniu ich w działaniach militarnych”. Rozumiał to dobrze Donald Tusk bąkając o aferze taśmowe „pisanej cyrylicą”. Rozumie to także „Ojciec Ojczyzny” przy aferze włamaniowej do skrzynek mejlowych ważnych polityków. Niestety, słowa D. Tuska i J. Kaczyńskiego toną w szumie medialnym inspirowanymi, kto wie czy nie „przekazami dnia” pisanym cyrylicą. Może mógłby coś na ten temat powiedzieć Antoni Macierewicz (o którym napiszę niebawem), który w 2015 r., po dojściu do koryta zniszczył, będący w stanie embrionalnym system bezpieczeństwa chroniący przed wrogimi atakami. Dodajmy od razu, że system ten zapowiadał się, że będzie bardzo dobrze żarł wrogą działalność.
***
Tak, Anna Arno ma rację. Dobrze mieć okno. Ale okno otwarte na świat. Siadywać przy nim i myśleć, że myślisz R. Chandlerem. Piecuch – gryzipiórku, skończyłeś już 98 książkę. Nie musisz być już skupiony. Nie musisz na nic reagować. Nie musisz niczego zapamiętywać. Nie doskwiera ci brak rozumu. Umysł do niczego nie jest ci już potrzebny. Twój mózg po dwóch udarach i trepanacji, twoje serce uzbrojone w bajpasy i wątroba oraz płuca z popękanymi pęcherzykami funkcjonują normalnie. Nowotwór sprawił, że medycy wykonali ci darmowy lifting facjaty. Może jeszcze jakaś laska, przeoczona i nie ucnotliwiona przez ministra P. Czarnka cię zauważy? Poza tym pełny spokój. Cisza. Prawie szczęście. Nirwana cnotliwego, szczęśliwego człowieka spoglądającego przez okno.
Ale gdyby się trafiła jakaś atrakcyjna brzanka, to powiedziałbym: Dolny otwór, brzanko, otwórz niespodzianie /Niech zobaczę twe nagie ciało przy ścianie! /Taka cisza, że nie poznać świata – jeden tylko ptak przy mej brzozie lata, więc „To” i „Owo” by się spełniło.
I nagle, na horyzoncie ogrodu pojawiają się diabły.
Czesław Miłosz pisał, że: „Osobliwością doliny Issy jest większa niż gdzie indziej ilość diabłów”. W moim ogrodzie jest ich także zatrzęsienie. Znacznie więcej niż w innych ogrodach Michałowic. W nocy, przy pełni Księżyca wychodzą z moich książek. Teraz także wyszły. Maszerują rzędem. To diabelskie duchy Tłustych kotów. Na czele kroczy Bolesław Bierut, za nim Jakub Berman i Anatol Fejgin, i Maria Turlejską, i Władysław Gomułka, i Edward Gierek, i Wojciech Jaruzelski… A teraz, niestety, nie duch, bo to… Antoni Macierewicz i sędzia Szmydt. Niektórzy czytelnicy moich książek nie zdzierżyli diabelskich opowieści. Zniesmaczeni Antychrystem i Przemysławem Czarnkiem oraz moim pisaniem monitują: „Kończ waść! Konfuzji sobie i nam oszczędź!”.
Zawstydziłem się. Kogo może interesować widok z mojego okna? Wyciągam z półki Ruchome święto Ernesta Hemingwaya. Odpisuję: „Wstawałem, wyglądałem na dachy Paryża i myślałem: Nie martw się. Zawsze przedtem pisałeś i będziesz pisał teraz. Trzeba ci tylko napisać jedno prawdziwe zdanie. Napisz najprawdziwsze zdania, jakie znasz”. Napisałem: Dopóki jeszcze gdzieś szczekają psy, warto pisać!