Miesięczne archiwum: lipiec 2014

GEN. JARUZELSKI, czyli cd. LOTU NAD SZPIEGOWSKIM GNIAZDEM

Mam wrodzony wstręt do grzebania w dokumentach rodzinnych i biograficznych. Na myśl, że miałbym śledzić księgi parafialne, zapiski lokalnych urzędników, wertować życiorysy podobne jak dwie krople wody do innych zapisków, czytać prywatne listy dostaję odruchu wymiotnego. Jednak w odróżnieniu od biografów, oglądających życiorysy przez mędrca szkiełko i oko, w każdym człowieku, nawet najbardziej kontrowersyjnym, paskudnym, budzącym agresje i złość bezgraniczną, staram się znaleźć coś dobrego, szlachetnego, poczciwego, subtelnego, staram się wykrzesać z siebie minimum empatii. Nie bierzcie mi tego za złe, że rozmawiałem z ewidentnymi bandytami i zbrodniarzami, a o każdym z generałów starałem się napisać, co najmniej jedno dobre słowo.

Zbyt dobrze pamiętam niepamiętne czasy, by nie wiedzieć, że niedoszły malarz – ludojad Adolf Hitler, kochał psy i malował landszaftowate akwarelki. Niewydarzony poeta, także nie- wegetarianin, Józef Stalin, układając grafomańskie strofy, patrząc na pląsających członków Politbiura czytał sprawozdania obrazujące śmiertelność w Gułagu. Sowiecki agent, pierwszy prezydent PRL-u Bolesław Bierut, nie mając żadnych artystycznych zdolności zachwycał się sarenką i uśmiechem znosił połajanki generassimusa zwracającego się do swojego namiestnika w Warszawie takimi słowy: Co ty, kurwa twoja mać, wyrabiasz w Polsce? Jaki z ciebie komunista, sukinsynu…

Wojciech Jaruzelski, który majdrując tzw. dyrektoriat, ciało, którego ezoteryczna delikatność należała do królestwa nie z tej ziemi, zasłużył na miano arcymistrza tępych decyzji personalnych, ogłaszając stan wojenny miał poczucie bezsiły wobec siły, ale zamiary – jak zwykle – szlachetne. A ja nie wiem, czy generał, który oczarowany był zwykłą wiewiórką w Parku Łazienkowskim, jako znawca piśmiennictwa rosyjskiego znał i wziął sobie do serca maksymę Wissariona Bieleńskiego: Zaczynam kochać ludzkość na wzór Marata: aby uszczęśliwić najmniejszą jej część, byłbym chyba gotów zgładzić resztę ogniem i mieczem. W stanie wojennym wrogowie generała szeptali, że Jaruzelski gotów jest wytrzebić połowę zbuntowanego ludu, aby móc rządzić drugą połową i wieszczyli, że doczeka on czasów, że masy postawią go przed sądem dla ludożerców.

Jest faktem, że od momentu awansowania Jaruzelskiego na pierwszy stopień generalski (1956 r.) wskoczył na deskę surfingową i fala go niosła umiarkowanie aż do chwili zostania premierem. Od 11 lutego 1981 r, znaczenie generała rosło coraz szybciej, tak jak ceny w sklepach przy szalejącej inflacji. Sam Jaruzelski, który cale życie borykał się ze słowani, ale nigdy nie znalazł tego właściwego, pozwalającego mu porozumieć się ze społeczeństwem bez wyciągania na naród czołgów przekonał się rychło, że może każdego pojedynczo zgnoić, każdego wykończyć, ale bitwy z narodem nie wygra. Mimo to wierzył, że trzeba wierzyć w komunizm. Choć jego wiara słabła z dnia na dzień, co widział, bo był generałem inteligentnym, z różnych względów zmuszony był wiarę w komunizm kochać. Były doradca ekonomiczny E. Gierka a za czasów Jaruzelskiego ambasador w Japonii, po ogłoszeniu stanu wojennego poprosił o azyl polityczny w USA, za co generał zafundował mu zaocznie karę śmierci tak scharakteryzował szefa WRON: Wojtek ma nastawioną antenę na Moskwę i tylko jej słucha.

Nie, nie polemizuję z generałem, nie czynię mu wyrzutów. Dla mnie był on zawsze rumakiem politycznym i pragmatycznym koniunkturalistą. Drażniło mnie jego chomąto, które mu bolszewizm doczepił. Jaruzelski nie potarli go zrzucić. Aż przyszedł ostatni rok lat 80. i generał zorientował się, że Imperium kona, a on przez 45 lat był ślepy i głuchy, nie zauważył, że w partii oraz rządzie otacza go bezmiar umysłów ciemnych i nikczemnych. Za nic nie chciał się zbuntować i, jeśli zbuntował się to, dlatego, że musiał. 4 czerwca 1989 r. dotarło do niego, że przegrał życie. Próbując ratować resztki godności oddał realną władzę za cenę prezydentury…

                                               ***

W tym miejscu uwaga metodologiczna: nie dzieląc ludzi na prawicowców i lewicowców, wierzących i niewierzących, zdrajców i bohaterów, a tylko na takich, którzy zrobili coś dobrego dla Kraju Pieroga i Zalewajki i Polaków i którzy tego zaniechali uważam, że polityków, generałów i ich giermków, którzy pod koniec kariery toną we własnej żółci, nie warto słuchać. Zwłaszcza, gdy mówią oficjalnie, gdy są śmiertelnie poważni, gdy zwracają się do narodu i gdy pieprzą o patriotyzmie. Bo, gmatwając prawdziwe dokonania zazwyczaj kłamią. Warto natomiast uważać na to, co mówią w zapamiętaniu i na marginesach. Warto próbować zrozumieć wtręty, pozornie nie na temat, wsłuchać się w dygresje, wykryć zamaskowaną głupotę i zawiść wyrażaną w tym, co Melchior Wańkowicz nazywał kundlizmem. Wówczas można wyłowić niekiedy słowo, którego by nigdy nie użyli, gdyby nie poniosły ich emocje. Na przykład, z dziesięciotomowej edycji wystąpień Jaruzelskiego, w której słowo socjalizm odmieniane jest przez wszystkie przypadki, a sam generał, uważany przez niektórych za słowopiewcę i logofaga (słowotwórcę), można wybrać dwa, trzy zdania zasługujące na uwagę.

Wygłaszając spicze, w których immoralizm społeczny był bez zarzutu, generał zwracał się do narodu jak do osłów i przemawiał jak osioł. A mnie, jak na naiwniaka przystało w przemówieniach generała najbardziej frapowały znaki przestankowe. Kropki jak strzały z pistoletu. Przecinki niczym serie z kałasznikowa. Myślniki jak salwy z Katiuszy. Wykrzykniki niczym zakończenie rozkazu bojowego. Bardziej niż treści pisane partyjną nowomową interesujące były opowieści ile długopisów zdarł autor pisząc po dwadzieścia i więcej wersji każdego wystąpienia.

Jednak po zejściu ze stanowisk generał zmienił front o sto osiemdziesiąt stopni. Potrafił być swobodny i koncyliacyjny. Chciał być naturalny, dobry, łaskawy i spolegliwy. Tak długo się sobie dziwił, aż całkiem zdziwaczał. Niektórzy „kupowali” przepoczwarczenie się szefa WRON. Jeszcze dziś, połowie społeczeństwa Kraju Pieroga i Zalewajki wydaje się, że generał był w stanie, wbrew logice, uzasadnić każdą soją decyzję. Duża w tym zasługa rozcmokanych akolitów i mediów.

W czasie rozmów z Jaruzelskim i innymi politykami nierzadko miałem wrażenie, że interlokutorzy faszerują mnie prawdziwymi zmyśleniami, bo polityka to jedno wielkie kanciarstwo. Generał na przykład tłumaczył, że w 1970 roku nakazał strzelać do strajkujących, ale polecił strzelać w powietrze. Musiałem przyznać mu rację. Sekcje zwłok wykazały, że powietrze, faktycznie było, ale w płucach zabitych…

W wyniku rozkazu wydanego przez ministra Jaruzelskiego zabito na Wybrzeżu 41 osób a raniono 1164 ludzi. Generał bolał nad tym, jednak był już człowiekiem sukcesu, a takie osoby nie myślą o drobiazgach. Liczyło się, że po masakrze Jaruzelski dostąpił zaszczytu bycia członkiem Biura Politycznego PZPR! Więc zastanawiałem się, czy w stosunku do Jaruzelskiego wolno użyć słowa „perfidia”. I doszedłem do wniosku, że generał nie jest perfidny. Jest tylko pokrętny. Szatańsko pokrętny. Jednocześnie diabelsko naiwny. Niewinny i niemal anielski. Być może Jaruzelski czytał Machiavellego i wziął sobie do serca, że fundamentem sprawiedliwości jest niesprawiedliwość, fundamentem moralności jest niemoralność, fundamentem prawomocności jest nieprawomocność, czyli przewrót (vide rok 1970 i 1980-1981), a fundamentem wolności jest tyrania. Stąd też u generała na początku był terror (strzelanie do ludności Wybrzeża w 1970 r. i stan wojenny w 1981 r.) i dopiero później harmonia i miłość („Okrągły Stół”). Jako dzieło zniszczenia, które wywołało serię dalszych zniszczeń i wielkiego zła zarówno terror i stan wojenny jak i „Okrągły Stół” były pociągnięciami genialnymi. Były arcydziełami szatańskiej myśli. Bo generał był niczym Mefistofeles Johanna W. Goethego, który będąc częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro. Jaruzelski posiadł podwójne nosiłki – doświadczenie bitych i bijących. Umiał być chytry, złośliwy, okrutny, a nawet barbarzyński i szalony. Doznał też cierpienia i bólu.

!9 lipca 1989 r. było gorąco i nie wiadomo, czy parlamentarzyści błądząc w upalne, czy w myślach wybrali go jednym głosem na prezydenta PRL. I naród myślał, że teraz władza będzie dobra a ludzie wspaniali. Generał odebrał wybór jednym glosem, jako afront. Po ściągnięciu z prezydentury III RP drugim policzkiem było nie zaproszenie go na „koronację” L. Wałęsy. Dobiły go słowa Henryka Goryszewskiego (byłego wicepremiera i dziś doradcę prezydenta B. Komorowskiego): Nie jest ważne, czy w Polsce będzie kapitalizm, czy będzie dobrobyt – najważniejsze, aby Polska była katolicka. Ale nie protestował. Już wówczas był mądry, jowialny, delikatny i łagodny. Wydatnie przyczynił się do demontażu systemu w Polsce. A z ławy dla oskarżonych, na której posadziła go ci, z którymi majdrował III RP generał bronił się zaciekle teorią „mniejszego zła”, powoływał się nawet na Boga. Zapomniał tylko, ze Bóg, to świadek, który nie stawia się na rozprawy sądowe. Otwartym jednak pozostaje pytanie: czy wyrażając zgodę na dekompozycję socraju uczynił to w wyniku nieudolności, czy też taki był jego zamiar?

Po niektórych rozmowach z politykami, generałami… człowiek musiał popełnić jakieś plugastwo albo długo i ohydnie kląć. Mimo to wierzyłem, że wbrew stanowiskom, które piastowali moi rozmówcy, każdy z nich w głębi duszy pragnął być dobrym, mądrym i koncyliacyjnym. Tylko, że nigdy im się to nie udawało. Chociaż jeżeli chodzi o gen. Jaruzelskiego, to w końcu wyszło. Był dobry, mądry i koncyliacyjny, gdy zszedł z urzędów. Posłużę się tu słowami Jerzego Urbana, który dowodził, że Generał Jaruzelski stawał przed dawnymi przeciwnikami (z „Solidarności” – H.P.) jako prymus wśród dyktatorów (był bezsprzecznie najlepszym ministrem obrony w całych demoludach – H.P.). Najmniej ludzi zabił. Najsłabiej dręczył. Najkrócej rządził. Najochotniej oddał władzę pod najsłabszym stosunkowo naciskiem. I dalej: Dyktaturę generała cechowała aksamitność. Nie ma w Polsce wdów, które by płakały po ludziach, których kazał zabić Jaruzelski. Odbieranie wolności nakazywał na czas krótki, stosunkowo nielicznym. I to jest akurat prawda częściowo nieprawdziwa. Płaczących wdów ci u nas dostatek. Można się wprawdzie spierać, czy pięcio-, dziesięcioletnie wyroki, to czas krótki, a przecież i kary śmierci orzekano (nie wykonane), no ale na koniec Urban, zawsze chodzący pod prąd, chyba z przekory, mający sokole oko oraz dar poznawania ludzi i poza doktrynalny osąd,  przytapia generała stwierdzając, że Biuro Polityczne KC PZPR to była fasada, bo: Politykę określa i naznacza I sekretarz. Niezależnie od hagiografii Urbana, Prawdziwi Polacy zarzucają Jaruzelskiemu popełnianie największych zbrodni, nawet to, że splugawił narodowy epos A. Mickiewicza, zapisując na marginesach Pana Tadeusza uwagi w języku rosyjskim. Jednak z drugiej strony generał mógłby się bronić słowami Biblii. Przecież napisano: …niemal wszystko bywa oczyszczone krwią, i bez rozlania krwi nie ma odpuszczenia (List do Hebrajczyków  9.22).

W następnym odcinku „Generał i jego córka Monika”

PS. Obsobaczenia proszę kierować: henryk@piecuch.pl

 

Cd. ROZWAŻAŃ O AFERZE POSŁUCHOWEJ, czyli PROZA ŻYWA, czyli „SKRZYDLATE SŁOWA”, czyli dc. „LOTU NAD SZPIEGOWSKIM GNIAZDEM”

Umiarkowanie śledzę doniesienia medialne dotyczące afery. Z rzetelnego materiału w „Gazecie wyborczej” (5-6 lipca 2014) wynotowuję 4 zdania: Przełom w śledztwie to 18 czerwca. „Wprost” umieszcza w internecie nagranie Sinkiewicza i Belki. Tygodnik nieświadomie zdradził tu menadżera, który doprowadzi śledczych do Falenty. Bo na początku nagrania słychać osobę, która włącza dyktafon, jej głos, a później wchodzących do pomieszczenia polityków. Na podstawie tego fragmentu można napisać książkę. Alternatywa jest taka: Albo w redakcji „Wprost” pracują idioci (nie sądzę, aby tak było), albo manewr z opublikowaniem nagrania jest elementem szerszej gry mającej doprowadzić organy ścigania na fałszywe tropy, a redakcja jest świadoma tego, co robi (mało prawdopodobne), albo wykorzystywana kapturowo? (Jeżeli w grę są zamieszane obce wywiady, to w 90 proc. tak może być). Nie, nie przez kelnerów, dziennikarzy a nawet biznesmenów, a przez znacznie lepszych fachowców. Ten manewr zmusił ABW i prokuraturę do pójścia tym tropem (stąd najazd na redakcję, jako dodatkowy bonus dla organizatorów afery). A ślad ten może doprowadzić, co najwyżej do zatrzymania kelnerów, biznesmenów i ewentualnie dziennikarzy, ale nie do faktycznych sprawców. To na razie tyle na ten temat, bo jestem przekonany, że powinien być ciąg dalszy, chyba… Chyba, ze decydenci uznają, że wystarczy ograniczyć się do tego, co już wiadomo. ABW wykaże się sprawnością działania, prokuratura odtrąbi sukces, a niezawisłe sądy wymierzą sprawcą sprawiedliwą karę – po roku więzienia w zawiasach. A teraz kilka akapitów o języku ludu i elit.         

Mój skiereszowany mózg od czasu do czasu przy tej pisaninie płata mi figle. Wówczas muszę wracać do początków i zaczynać od Adama i Ewy. Myśląc o chyba najniebezpieczniejszej aferze podsłuchowej III RP, zaczętej w czerwcu 2013 r., albo jeszcze wcześniej, która dzięki mediom stała się publiczna jawi mi się sylwetka Homera wspominającego, że wszystko się bogom udawało. I morze. I niebo. I drzewa. I kwiaty. Wszystko, oprócz jednego – człowieka. I zrozumiałem, że i na emeryturze o swój los muszę zadbać sam.

 W młodości lunatykowalem we śnie, bo chciałem mieć prędkie, naładowane życie. Marzyłem o zostaniu Cyganem Kosmicznym. Chciałem wędrować po wszechświecie. Chciałem mieć szczęście. Chciałem mieć miłość. Chciałem mieć wszystko. Zawód filozofa, którym byłem, bardzo mi się podobał, ale pensja nie. Więc we śnie ubzdurałem sobie, że zostanę politykiem lub oficerem służb specjalnych.

 Okej! Nie chciałem mordować! Ale chciałem jeździć beztrosko po świecie i tańczyć na dachu czerwonego kabrioletu na każdym postoju. Chciałem być szefem tajnych służb albo prezesem Narodowego Banku Polskiego, albo, chociaż Jamesem Bondem a w ostateczności Jackiem Soplicą. Chciałem reprezentować, brać udział, przewodniczyć, występować w imieniu, zabierać głos, moderować, przekonywać, temperować, animować. Chciałem sprowadzać cnotliwe posłanki na złą drogę. Wiedziałem, że niektórzy agenci są genialni w swoich niedorzecznościach. Ani jeden filozof nie przewidzi swoim rozumem, co głupota agenta wymyśli.

W somnambulicznych marzeniach sądziłem, że dobrym remedium na niedostatki świata mogą być służby specjalne, które tak chętnie i umiejętnie porządkują cudze życia. Z jednej strony eliminują tak ewidentnych sukinsynów jak Lenin, Trocki, Stalin, Beria czy bin Laden, a z drugiej, uwalniając świat od koncyliacyjnych dupków w rodzaju Johna F. Kennedy`ego, Indiri Gandhi, Anwahra Sadata czy Icchaka Rabina pragnących wywiązywać się z powierzonych im przez historią zadań, i to lepiej, niż historia tego wymagała. Dupków mających pewność, że przyszłość świata należy budować na kompromisach z sukinsynami. A przecież życie dowodzi, że pewność to tischnerowska gówno – prawda. Więc już nie bardzo wiadomo, czy rację mają ewidentni sukinsyni czy gównoprawdziaki? Nie bez znaczenia dla podjęcia przeze mnie takiej a nie innej decyzji był fakt, że jeden z najzabawniejszych agentów sowieckich Urho Kekkonem przez 6 lat był premierem, a następnie został prezydentem Finlandii i rządził Finami ćwierć wieku.

 Nic się z tych marzeń nie sprawdziło. Po prostu nie miałem fartu. Inni ciągle coś dostawali. Jan Nowak-Jeziorański dostał przez pomyłkę taśmy CIA z nagranymi przesłuchaniami Jozefa Światły; Antoni Macierewicz raz po raz otrzymuje, a to od Sejmu – rozkaz przeprowadzenia lustracji w oparciu o materiały MSW, a to od prezydenta rozkaz rozpieprzenia wojskowych służb specjalnych, a to od nieznajomych podrzucone na wycieraczkę tajne materiały i jeszcze tajniejsze zdjęcia; redakcja „Wprost” wzbogaca się o pliki komputerowe z posłuchów ważnych osób. O mnie Nemezis ciągle, k…, zapomina. Co prawda listonosz coś tam przynosi…, ale są to rachunki, niestety, do zapłacenia. Nie, stanowczo nie mam szczęścia. Biadając nad swoją beznadziejną nadzieją szukam pocieszenia w internecie. Fruwają tam różne ciekawostki. Lata spędzone wśród oficerów resortów siłowych nauczyły mnie zwracać uwagę na wszystko, również na słownictwo, którym także przesiąkłem.

 W tym miejscu chciałbym się chwilę zatrzymać nad stosowaniem słów nieco mocniejszych. Potrzebuję je ładnie nazwać. Z ekranu komputera myknęło określenie rosyjskie – kryłatyje słowa. Wiem, że „skrzydlate słowa” są w naszej pospolitości tym, czym rodzynki w cieście. Definicja tego terminu, wedle Henryka Markiewicza i Andrzeja Romanowskiego mówi, że są to rozpowszechnione i często przytaczane wypowiedzenia, których autorstwo lub pochodzenie można ustalić. Na określenie słów użytych w tym rozdziale bardziej stosowne byłoby zapewne posłużenie się pracami Macieja Grochowskiego lub Macieja Widawskiego, który tak pisze o słowach powszechnie uważanych za wulgarne, nieprzyzwoite lub wręcz „świńskie”: Panuje obiegowy pogląd, że ich używanie świadczy o ubóstwie myśli i wyobraźni. Być może jest tak w istocie. Niejeden dwunóg człekokształtny posługuje się nimi zamiast wyrazów bogatszych w treść, z tej prostej przyczyny, że nie ma ów dwunóg żadnych treści do zakomunikowania. Niektórzy, wszakże, osiągają w przeklinaniu zawrotne szczyty wirtuozerii […]. Zwykłym śmiertelnikom te językowe świństwa bywają potrzebne jako ozdobniki – o nieco wątpliwym pięknie to prawda – by wypowiedzieć się barwniej. Są jak szczypta pieprzu dodana do potrawy by lepiej smakowała.

 No to sprawdźmy, kim są pierwsi lepsi wirtuozi. Klikam Google. Internet aż huczy. Z głośników płyną słowa z podsłuchanych rozmów ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza (B.S.) z prezesem NBP Markiem Belką (M.B.). Mój przyjaciel psi, golden retriever „Kesi” jest wyraźnie zdegustowany. Jego oczy zdają się mówić: Przeczytaj Palancie w „Gazecie Wyborczej” (28-29 czerwca 2014) słowa prof. Marcina Króla! Czytam: Kim jest ten, kto podsłuchuje? Pierwsza odpowiedź – świnią. Druga – donosicielem. Trzecia – człowiekiem, który za parę groszy zrobi wszystko, czyli człowiekiem podłym i pozbawionym zasad moralnych. Czwarta – szantażystą. Rzucam raczej do siebie niż do psa: profesor zapomniał o piątej możliwości, afera podsłuchowa może być dziełem tajnych służb. To zaś wywraca całą konstrukcję uczonego do góry nogami. Szpiedzy to zawód. Ich praca polega również na podsłuchiwaniu.

 „Kesi”, nie zważa uwagi na moje wątpliwości podsuwa wypowiedź Ewy Milewicz: A jeśli za tymi nagraniami stoją tylko tubylcy, to znaczy, że do upadku rządu nie potrzeba większości konstytucyjnej, ale kilku bandziorów.

 Nie daję za wygraną. Z kontekstu wyrywam niczym pióra z gęsi niektóre skrzydlate słowa obecna w aferze:

 B.S. – Podstawowe pytanie Polaka brzmi:  co ja z tego, kurwa, mam? (…). A nie, że ma wypierdolonego orlika przed oknami, bo ma w dupie tego orlika, podobnie ma tę autostradę w dupie (…). To chuj, dupa i kamieni kupa….

 M.B. – Lotnisko im. Reymonta w Łodzi. Malutkie lotnisko, chuj wie, komu potrzebne, ale jest. (…) Młody Tusk, się okazuje, jest zatrudniony w firmie, kurwa, nie wiadomo, jakiej (…). On ma tych problemów typu, tam wiesz, Smoleńsk, kurwa, jakieś pierdoły…

            Och! Aj! Ech! Toż to prawdziwy skandal! Język mówi nimi zamiast oni nim. Ci dżentelmeni, mimo, że nad wyraz inteligentni, nawet prawdziwej wiązanki nie umieją sformułować! W kraju podnosi się niesłychany rwetes. No to zobaczmy jak rozmawiają koneserzy „skrzydlatych sów”, jak rozmawia lud:       

            Egzemplifikacja I: Letni poranek. Leżę na łóżku. Patrzę przez otwarte okno. Obserwuję dekarzy na dachu sąsiedniego budynku. Rozmawiają. Słyszę ich dialog. Potwierdza się maksyma: Iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają! Wygląda to tak: 

            Pierwszy. Około 60. pyta drugiego:  – Masz, kurwa, dupę?

            Drugi: – Mam, kurwa, pierdoloną przyjaciółkę..

             – Ile, kurwa,  ma lat?

            – Tyle, kurwa, co ja.

            – To znaczy, kurwa, ile?

            – Kurwa, trzydzieści siedem.

            – Ja, kurwa, mam żonę. Ma trzydziestkę, kurwa. Uważam, że to, kurwa, stara pierdoloną dupa.

 

Egzemplifikacja II: Obiegowe powiedzonko wojskowe głosi: „klnie jak kapral”. Nic bardziej błędnego. Wyższe szarże czyniły to znacznie lepiej. Znałem dwóch wybitnych wirtuozów, potrafiących kląć pół godziny bez przerwy, nie powtarzając się przy tym zbyt często. Są to generałowie Eugeniusz Molczyk i Józef Kamiński. Do niedawna absolutnym purystą był Wojciech Jaruzelski, aczkolwiek przyznaję, u schyłku życia, przynajmniej w tej dziedzinie generał stał się bardziej ludzki. W jego niektórych polemikach da się nieraz wyśledzić ślad mocniejszego słowa. No to taka scenka, występują byli wychowankowie gen. Jaruzelskiego, teraz Straży Granicznej: Komendant I – pułkownik; Komendant II, też pułkownik i Adiutant Komendanta I, kapral. Komendant I z południowego Oddziału Straży Granicznej składa wizytę Komendantowi II z Oddziału na granicy zachodniej. Komendant I wchodzi do sekretariatu Komendanta II, w którym urzęduje jego Adiutant.

Komendant I:Jestem kurwa, Komendant Pierwszy. Jest kurwa, Komendant Drugi?

Adiutant: – Nie ma panie komendancie. Wyszedł na teren koszar panie komendancie.

Komendant I: – To go kurwa poszukajcie. I niech kurwa tu przyjdzie.

Adiutant: – Tak jest panie komendancie. Już szukam panie komendancie. (Adiutant szuka telefonicznie Komendanta II. Znajduje go w kasynie. Informuje o wizycie Komendanta I. Po chwili wchodzi poszukiwany).

Komendant II: – Kurwa jak się cieszę, że cię kurwa widzę.

Komendant I: – Ja też się kurwa cieszę, że cię kurwa widzę.

Komendant II: – Wybacz kurwa, że ci nie mogę kurwa towarzyszyć. Ale moja żona kurwa, ma dzisiaj kurwa urodziny, i muszę kurwa lecieć. Ale jak kurwa będziesz wracał, to się kurwa spotkamy i kurwa pogadamy, jak kurwa przyjaciele, kurwa.

Komendant I: – No to kurwa cześć.

Obrzydlistwo – powiecie. I, nie będziecie mieli racji. Sięgnijcie po „Małżeństwo” Andrzeja Morsztyna: Sameś skurwysyn, kurwa twoja żona.

Egzemplifikacja III. (relacja z fragmentów Stenogramu z rozmowy werbunkowej zarejestrowanej na taśmie video. W rozmowie udział biorą: Oficer pierwszy (I), oficer drugi (II), rozmówca resortowy (R ).

R: – Oczywiście. Ja wiesz, kurwa, taki przykład daję, że wiesz, kurwa, mogą pracować nasi ludzie, mogą pracować dla biznesu.

I:I przeżywają.

R: – Chujowy przykład. Trzeba kurwa zniszczyć jak najszybciej, rozumiesz, żeby wiesz tego nie było, S. (dec. Prok.) jest synem rozumiesz on wiesz jest cynikiem, on nie będzie walczył o mnie to już mur-beton, ale ja mam swój honor.

 (…) I: – intelekt ma. Natomiast, jeżeli jest wpierdolony czy tam, bo tego to, ja go nie chcę znać, rozumiesz. Jak ty mi przyniesiesz na przykład kryptonim tego chuja kurwa jego mać, że on jest… wpierdolony (…).

 R: – Ja mógłbym przynieść, ale jak oni mogą go zwabić, w jakim sensie? Bo ten… chuj spotkać się… u nas takich chujów od groma i już od razu dają kryptonim.

Czy to oznacza, że język z użyciem słów „zelżywych” był dominujący w resortach siłowych? Nie. W dokumentach posługiwano się nowomową partyjno-resortową, do której zrozumienia trzeba niejednokrotnie uciekać się do słowników; w relacjach: przełożony – podwładny, mocniejszych słów mogli jedynie używać (i oczywiście używali) przełożeni; w życiu towarzyskim bywało różnie. Zaś w wypadku kontaktów z figurantami lub innymi ofiarami, stosunek funkcjonariuszy do delikwentów zależał od rangi społecznej tych ostatnich. Im ranga wyższa, tym zwracanie się bardziej uprzejme.

Egzemplifikacja IV (za J. Żakowskim, „GW” 7 stycznia 1994). Kawiarnia „Czytelnika w Warszawie. Tadeusz Konwicki naprowadza Gustawa Holoubka na trop kolejnej opowieści. Wielki aktor snuje: Więc to było na próbie. Kalina (Jędrusik – H.P) paliła na scenie i podszedł do niej strażak. „Obywatelko, tu palić nie wolno”. Kalina jak to Kalina. Bluznęła: „Spierdalaj”. Strażak zakręcił się i odszedł. Po chwili się otrząsnął i wraca na scenę. Podszedł do artystki. „Myślisz, że ja nie umiem kląć, kurwo”. Ale to już nie była Kalina, tylko Rylska. Poleciała do Dudka (Edward Dziewoński – H.P.). „Strażak oszalał. Wyzywa mnie od kurew”. Dudek się zagotował. Leci na scenę, wpada na strażaka i od razu wali: „Ty chuju”. Ale to już nie był ten strażak.

Chyba przyznacie, że bez użycia „skrzydlatych słów” anegdotka byłaby żałosna. Wszystko zależy od kontekstu.