Miesięczne archiwum: listopad 2023

Kilka refleksji na kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego.

Człowiek się nie zmienienia, przechodzi tylko różne stany i w każdym z tych stanów należałoby mu nadać inne imię, sygnalizując, iż nie mamy już do czynienia z tym samych człowiekiem, którego znaliśmy w jego poprzednim stanie.

                                                                                     Imre Kertesz

 

Zapamiętałem:

Rano 13 grudnia, usłyszawszy z telewizora komunikat o utworzeniu WRON, pojechałem do redakcji. Ulice były wymarłe. Nadniebne ptaki krążyły nad śmietnikami. Na dworze było minus dwadzieścia stopni. W autobusie o pięć mniej. Wśród pasażerów zaległa cisza. Cisza tak złowroga jakby ją przywieziono z Syberii.  Na myśl o szefie WRON na usta cisnęły się słowa S. Witkiewicza:  Jakże wstrętny kraj ta Polska, smutna ojczyzna gówniarzy.

       W redakcji nie było nic do roboty. Ostatni numer „Granicy” nie wyszedł. Po pewnym czasie dowódca WOP pozwolił nam na kilka godzin odwiedzić rodziny. Był 1 stycznia 1982 r. i cały świat, z wyjątkiem Polaków, leczył kaca…

Gdy gen. Jaruzelski wprowadzał stan wojenny, na Zachodzie rządzili już politycy o jednoznacznie antysowieckich poglądach, a tzw. odprężenie leżące wyłącznie w interesie Kremla zostało odstawione do kąta. Od 1978 r. papieżem był  Karol Wojtyła, czyli Jan Paweł II, ujmujący ludzi specyficznym humorem, inteligencją i erudycją. Uważałem, że świat współczesny potrzebuje wielkości. Ta wielkość tkwiła w kard. K. Wojtyle jak palec boży. Był też Jan Paweł II  największym konserwatywnym moralistą końca XX wieku, który, będąc Polakiem, doskonale rozumiał istotę systemu komunistycznego. Robił też ogromne wrażenie na gen Jaruzelskim. Wystarczy przypomnieć przemówienie wygłaszane w obecności Jana Pawła II przez generała. Powiedzieć, że Jaruzelski mówił drżącym głosem, to nic nie powiedzieć. Głos generała był jakiś taki cały skołczały.

Trzy lata po wyborze kard. Wojtyły władzę w imperium zaoceanicznym przejął zdecydowany antykomunista Ronald Reagan, mąż twardy jak kryształ kwarcu, szybki w podejmowaniu decyzji niczym rewolwerowiec i blefujący niczym zawodowy pokerzysta. Sojuszniczką Reagana w jego polityce odstraszania ZSRR i zniszczenia Imperium Zła, głównie poprzez łożenie wielkich środków na zbrojenia, w tym na program „gwiezdnych wojen”, była brytyjska premier Margaret Thatcher.

W 1985 r. sekretarzem generalnym KC KPZR został Michaił Gorbaczow, poglądami o lata świetlne odbiegający od swoich poprzedników. Gorbaczow, zlecając gen. Jaruzelskiemu przepoczwarczenie Peerelu w laboratorium dla pierestrojki, próbując oświecić komunistyczny feudalizm usiłował ratować Imperium. Ludzie byli przekonani, że nigdy w dziejach nie zdarzyło się, aby tak staroświeccy mężczyźni w tak pięknych opakowaniach, reprezentujący tak różne poglądy i cele, podążali ręka w rękę do jednego marzenia – zakończenia zimnej wojny.

Jan Paweł II, Reagan i Gorbaczow, zmieniając geopolitykę, obalili świat dwubiegunowy

 Tępiałem coraz bardziej, widząc, jak nasi opozycjoniści z Wałęsą na czele, w myśl porzekadła, że gdy „konia kują, żaba nogę podstawia”, przekonują naród, iż transformacja ustrojowa jest ich zasługą…

Upadek komunizmu zależał w tym samym stopniu od „Solidarności”, co pogoda od meteorologów. Im bardziej to sobie uświadamiałem, tym bardziej mnie to bolało. Im bardziej się łajdaczyłem, tym bardziej stawałem się nihilistą i abnegatem ze skłonnością do anarchizmu. Rozczarowany ludźmi nie uczestniczyłem w dyskursach o sensie życia. Gardząc młodzieńczą energią, unikałem politykowania, a nawet balang. Zapomniałem zapachu bimbru i smaku kobiet. Od połowy lat dziewięćdziesiątych z dnia na dzień stawałem się beznadziejnym pierd zielem i zgredem powoli staczającym się w starczą bezradność. Starałem się rozmawiać jedynie ze swoim psem i niekiedy z gen. Jaruzelskim.

       Fascynowało mnie w jaki sposób generał w ciągu niecałych pięciu lat przerobił,  złaknionego krwi psychopatę „CzeKiszczaka” (wystarczy spojrzeć, jakie zasługi miał ten przyjaciel Jaruzelskiego jako oficer informacji, szef  WSW czy minister spraw wewnętrznych ) w spolegliwego reformatora, potrafiącego przy „Okrągłym Stole” wyprowadzić w malinowy chruśniak  przeciwników politycznych, by polec w wyborach 4 czerwca 1989 r.  Chyba tę tajemnicę zabrał gen. Jaruzelski do grobu.  Obserwowałem „złą zmianę”.                                       ***

Trzecie tysiąclecie skradało się jak złodziej po łup i wiele osób bało się, że nastąpi koniec świata. Ja, ani trochę, nie wierząc w wieszczenia, spokojnie czekałem nadejścia Mesjasza. Nadal jednak starałem się notować słowa gen. Jaruzelskiego, który od ponad sześćdziesięciu lat ani razu nie pomyślał o Bogu. Zajęty przepoczwarczaniem socjalizmu w „realsocjalizm”, a następnie, po przegranych wyborach czerwcowych i zostaniu prezydentem PRL/III RP kombinującym w jaki sposób z CzeKiszczaka uczynić premiera, funkcję ministra obrony narodowej powierzyć gen. F. Siwickiemu, który sprawdził się w 1968 r. w wyprawie na CSRS; MSW oddać w pacht gen. W. Pożodze, a funkcje pozostałych ministrów powierzyć agentom MSW i WSW, więc nic dziwnego, że świeży prezydent, ksywa „Wojciech Szabelka” nie miał od 1943 r. dla Pana Boga czasu.

       Aż nagle, bo w 2014 r. Bóg do niego przyszedł i przekształcił go w istotę prehistoryczną. I być może dopiero teraz generał przypomniał sobie, że w Fenomenologii Georg W. F. Hegel zwraca uwagę, że poznać prawdę możemy dopiero na chwilę przed śmiercią. Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchem, a nie o świcie mówi filozof i konstatuje, że prawdziwa mądrość przychodzi dopiero z perspektywy końca. I być może generał uświadomił sobie dopiero teraz, że dobry złodziej (socjalizm) to nie to samo, co zły dobrodziej (liberalna demokracja). I ja mam skrytą nadzieję, że prawdę Hegla uświadomi też sobie Jarosław Kaczyński ze swoją „Dobrą Zmianą”.

To, czego nie zanotowałem, umieszczałem w głowie

To nic, że mój mózg po operacji nie jestjuż tak gęsty jak niegdyś. Z generałem rozmawialiśmy w domu przy ulicy Ikara 5 w Warszawie. W niedopitej kawie konały muchy, a Jaruzelski zionął miłosierdziem do bliźnich. Pozował na miłościwego Samarytanina. I teraz już chyba był nim. Po godzinie wszystko wyparowywało. Widząc to, generał podarował mi „Obwieszczenie o wprowadzeniu stanu wojennego ze względu na bezpieczeństwo państwa” z bukoliczną dedykacją: „Panu płk. Henrykowi Piecuchowi z żołnierskim pozdrowieniem”.  Zrewanżowałem się swoją książką. Wpisałem: Panu Generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu na pamiątkę wspólnego pobytu na ziemi. Tej Ziemi.

       I wówczas przed oczyma stawały mi pierwsze powojenne lata i współczułem ciotce, której bezdzietność załatwiła banda bezpieki, bo funkcjonariusze działali kolektywnie, dlatego także gwałty uprawiali zbiorowo. Ale równocześnie cieszyłem się, że ubecy zabrali mi tylko fortepian, a przecież mogli odrąbać i palce…  I dlatego ich polubiłem – umieli uszanować człowieka. Nawet małego.

       I cieszyłem się nawet wówczas, gdy jawił mi się widok demonstrantów pobitych w 1970 r. i w latach późniejszych, po stanie wojennym, opuszczających areszty milicyjne. Pluli na hasła propagandowe. Ślina ściekająca po sloganie „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Ślina wyglądała jak krwawa łza…

       I postawiłem generałowi pytanie, które musiało być postawione, a na które on nie miał dobrej odpowiedzi  –  o „Solidarność”. Mój rozmówca nie odpowiedział.

       I mówiłem, i wydawało mi się, że wygłaszam pochwałę „Solidarności”: Do sierpnia 1980 r. świat stał przed wyborem, że można pozwolić komunistom zawładnąć światem i będzie to złem. Można też obalić komunizm zbrojnie, co również będzie złem. I możnie tego świata uznali, że nie mają wyboru i w każdym wypadku ubrudzą sobie ręce. „Solidarność” znalazła jednak rozwiązanie kompromisowe. Wojciech Jaruzelski milczał. Do dziś pamiętam ostatnią rozmowę z generałem, który choć całe życie był żołnierzem odcisnął niepowtarzalne piętno na losach Polski i Polaków. W naszej ponad tysiącletniej historii był tylko taki jeden gość. Zmęczone oczy generała zdawały się mówić: „Nie szukam ukojenia. Nie szukam zapomnienia. Niczego już nie szukam. Jakoś to będzie. Jakoś się potoczy… Beze mnie”. Tak, generał wyraźnie odpływał ku swojemu przeznaczeniu.

To był nietypowy generał, bo… Tak, tak, tak w powojniu szczególnie interesujący był okres, gdy rządy absolutne objął „Zbawiciel”,  czyli gen. Jaruzelski, czyli „Wojtek Szabelka” (ksywa nadana generałowi przez płk. A. Gotówkę, byłego szefa Wydziału Ochrony Fizycznej i Kontrwywiadowczej ministra obrony narodowej), któremu udało się stanem wojennym spolaryzować społeczeństwo. „Zbawicie” mianował ministrem spraw wewnętrznych „Wice Zbawiciela”, czyli gen. Kiszczaka. Zaś „CzeKiszczak”, który poczuł się tak wielki, że Pałac Kultury musiał oglądać przez mikroskop i który już nie bardzo chciał brudzić sobie ręce mianował szefem komisji brutalistycznej resortu gen. Pożogę. W. Pożoga miał poodrywać nóżki i rączki opozycji demokratycznej. I  gen. Pożoga zrobił to. Był to szczególny rodzaj hedonizmu intelektualnego. Wyrywanie rączek i nóżek trwało przez dekadę lat osiemdziesiątych aż zmajdrowano opozycję koncesjonowaną, z którą zawarto przy „Okrągłym Stole” sztamę. Od tego momentu wszystko zaczęło się toczyć jeszcze szybciej. I toczy się dalej. I kolejne ekipy idą po rozum do głowy siląc się na odszukanie tego, czego nigdy nie miały i nie będą miały i wychowują dwa typy obywateli: tchórzy i głupców.

 Generał Jaruzelski rządził nieskładnie, ale mianowanie właściwych ludzi na właściwe stanowiska w bezpiece było swoistym majstersztykiem „Wojtusia Szabelki”.  Tak, rządy W. Jaruzelskiego nie było najlepsze. Ale jeżeli generał kiedykolwiek przejdzie na trwałe do historii, to nie dlatego, że był nieudacznikiem, a dlatego, że był jedynym generałem, który w ciągu prawie pięćdziesięcioletniej służby wojskowej ani razu nie narąbał się jak ruski tank. Jako inicjator autor ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi  z 1982 r. (cóż, bywają tak aberracyjne pomysły) W. Jaruzelski uważał, że alkohol jest dalece skuteczniejszy niż terroryści…

Katolicka Agencja Informacyjna podaje:

Generał Wojciech Jaruzelski przyjął przez śmiercią  sakramenty święte. Wyspowiadał się, przystąpił do komunii świętej i otrzymał ostatnie namaszczenie. „Powiedzieć można, że okazała się łaska boża. U schyłku swego życia, około 13 dni przed ostatnim stadium choroby, przebywając w szpitalu wojskowym przy ulicy Szaserów generał Jaruzelski w sposób świadomy, wolny, nie ulegając jakimkolwiek sugestiom czy naciskom, poprosił kapelana – kapelana Ordynariatu Polowego – o spowiedź, odbył ją, uzyskał rozgrzeszenie, wzbudził żal za grzechy. Spełnił tym samym konieczne warunki, aby po długiej drodze znów do serca swego przyjąć Jezusa Chrystusa” – podkreślił proboszcz Katedry Polowej Wojska Polskiego ks. płk Robert Mokrzycki. Więc nie zastanawiajcie się, czy Bóg odpuści gen. Jaruzelskiemu grzechy. Oczywiście, że odpuści. Przecież odpuszczanie przewinień to zawód Boga.

 

 

Się napisało 97 książkę CO O NIEJ MYŚLĄ?

SZKIC O TWÓRCZOŚCI HENRYKA PIECUCHA

Henryk Piecuch – pisarz, nasz sąsiad, członek założyciel i uczestnik niemal każdego spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki, działającego przy Bibliotece Publicznej Gminy Michałowic w Michałowicach.

Autor specjalizuje się w demaskowaniu funkcjonowania mechanizmów służb specjalnych, w szczególności służb specjalnych Polski Ludowej; jest autorem tajnej historii Polski.

Przytoczymy tu przygotowaną przez Andrzeja Zasiecznego notkę biograficzną Henryka Piecucha 1):

Pułkownik Henryk Piecuch pobierał nauki w Liceum Pedagogicznym, w Szklarskiej Porębie, w Szkole Oficerskiej WOP w Kętrzynie i w Wojskowej Akademii Politycznej w Warszawie. Skończył dwa trzyletnie „dokształty” na WUML-u (wydziały: historyczno-filozoficzny oraz etyki i religioznawstwa). Od 1959 do 1994 r. służył w Wojskach Ochrony Pogranicza i Straży Granicznej. Popełnił 73 książki oraz ponad 4 tys. materiałów prasowych (vide: Wikipedia). Namalował kilkaset obrazów i stworzył kilkadziesiąt rzeźb. Większość prac rozdał bądź spalił. Był wykładowcą (m.in. historii filozofii na WUML) i dziennikarzem, kaskaderem w filmach, ratownikiem GOPR, strażnikiem Straży Ochrony Przyrody, prezesem Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego, drwalem, instruktorem narciarstwa i taternictwa. Uprawiał lekkoatletykę, pływanie, narciarstwo, pięciobój nowoczesny, dżudo, boks, szermierkę, żeglarstwo, alpinizm i szybownictwo. Pasjonuje się czytaniem i nicnierobieniem.

Z GENOLOGICZNEGO PUNKTU WIDZENIA

Zacznijmy od tego, co krytykowi literackiemu najbardziej rzuca się w oczy w pisarstwie Henryka Piecucha, co stanowi o oryginalności tej literatury. Wykazuje to analiza genologiczna; genologia – nauka o gatunkach literackich oraz dziennikarskich. W swoich książkach H. Piecuch stosuje wszelkie gatunki dziennikarskie – począwszy od podpisu pod zdjęcie, poprzez krótką informację, różnego rodzaju artykuły po felieton, reportaż literacki – jako koronny gatunek dziennikarski oraz wywiad, który jest pochodną czy rodzajem reportażu. Dla przykładu wróćmy do najkrótszej formy dziennikarskiej, do podpisu pod zdjęcie – w ogóle do zdjęć. W swojej książce o Ryszardzie Kuklińskim pt. „As CIA i…” 2) ze zdjęć tworzy kolaże, a podpis staje się krótkim felietonem.

By dotrzeć do pisarskiej prawdy stosuje wszelkie możliwe formy dziennikarskie, wszelkie narzędzia dziennikarskie, ale również używa memuaru: punktem wyjścia do analiz są własne wspomnienia, własne doświadczenia.

Jak zatem określić, nazwać gatunek, który uprawia Henryk Piecuch? Taką formę prozy, zawierającą wszelkie gatunki możemy nazwać tylko jednym, bardzo pojemnym pojęciem – Henryk Piecuch uprawia esej. „Lot nad szpiegowskim gniazdem” jest esejem. Taką formę, oczywiście w różnych wariantach, przyjmują eseje H. Piecucha. Nie ma autora, który stosowałby podobną formę: forma esejów Henryka Piecucha jest wręcz niemożliwa do naśladownictwa.

Formy eseju pisarz użył, by dotrzeć nie tylko do pisarskiej, reporterskiej prawdy: do osiągnięcia estetycznych celów, ale by odkrywać prawdę historyczną, a nawet historiozoficzną: eseje pisarza są refleksją nad siłą napędową, jaką jest działalność służb specjalnych.

STYL

Zejdźmy o poziom niżej w niniejszej analizie: zastanówmy się nad stylem pisarza; by nie rozwodzić się za długo, zacytujmy śp. dra hab. Janusza Kurtykę, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej: „Pióro Autora jest lekkie, uwodzące czytelnika, co znakomicie wzmacnia wrażenie o jego profesjonalnej kompetencji. Uwiodło także niżej podpisanego” 3).

* * *

Zachęcam do czytania książek Henryka Piecucha, nie tylko dlatego że jest naszym sąsiadem, ale przede wszystkim dlatego, że z jego książek możemy dowiedzieć się wiele o współczesności; poznać i zrozumieć ważny mechanizm: zakulisowe działania służb specjalnych – metody bez skrupułów stosowane przez polityków w różnych czasach.

Jako czytelnik książek Henryka Piecuchu oraz jego sąsiad apeluję też w imieniu czytelników do dyrektor michałowickiej biblioteki Ewy Kisiel: by książki Henryka Piecucha znalazły się w katalogu; żeby w naszej bibliotece było jak najwięcej książek jego autorstwa.

* * *

Stosując metodykę Henryka Piecucha, którą nazwałem „memuar jako punkt wyjścia”, chciałbym opowiedzieć kilka anegdot, w których wątki fabularne – tzn. życiorys Henryka Piecucha i mój splatały się. Węzeł fabularny został zawiązany właśnie w tej bibliotece – na inauguracji Dyskusyjnego Klubu Książki 13 lutego 2014 r. (jeszcze w poprzedniej siedzibie biblioteki, w Zespole Szkół w Michałowicach).

Oto ciąg anegdot, najprawdziwszych.

Kiedy w 1975 i 6 roku jako student Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie (obecnie Akademia Teatralna) chodziłem ze szkoły ul. Miodową do „Dziekanki” (akademik wyższych szkół artystycznych) na obiady, przy trasie WZ znajdowała się tablica pamiątkowa: w tym miejscu w 1943 r. zginęli młodzi żołnierze AK w walce z Niemcami. Wśród poległych był Kryska.

Kilka lat później. Akademik przy ul. Kickiego. W studenckim klubie „Ubab” aż kipiało. Młodych ludzi przede wszystkim interesowała poezja; polityka – walka z komuną albo kariera, pieniądze, mimo wszystko, mniej. Mentorem tej grupy był Sławomir Kryska – wybitny poeta, a także prozaik, dziennikarz i redaktor – przeważnie naczelny (tzn. zastępca naczelnego). Mnie w tamtych czasach najbardziej interesował reportaż literacki, a szczególnie poetycki reportaż literacki.

Byłem jednym z wychowanków i przyjaciół Sławomira Kryski. Sławek wielkim poetą był, ponieważ tak stwierdził Jarosław Iwaszkiewicz. Poza tym Kryskę hołubiło wojsko polskie. Na ulicy Miodowej zginął starszy brat Kryski, a ojciec był żołnierzem Pierwszej Brygady Józefa Piłsudskiego, pułkownikiem w XX-leciu międzywojennym, po wojnie skazanym na śmierć (wyroku nie wykonano, przesiedział 9 lat w więzieniu). Przyczynek do historii: przekonałem się wielokrotnie, że w latach 70. I 80. XX wieku Ludowe Wojsko Polskie wręcz czciło Józefa Piłsudskiego – oczywiście nieoficjalnie. Na różnego rodzaju imprezy wojsko zapraszało najwybitniejszych artystów. W latach 70., (ale już nie w 80.) niemal każdy aktor, reżyser czy malarz chciał być zapraszany na elitarne imprezy dla najwybitniejszych artystów organizowane przez wojsko. Kryska wśród tych gości był szczególnie traktowany.

Jesień 1981 roku, czyli czas „Solidarności”. Do redakcji „Kulis – Expressu – Wieczornego” przyszło kilkunastu studentów dziennikarstwa – jednym z nich byłem ja. Poznawaliśmy proces wydawniczy.

Na dziennikarstwo koniecznie chciałem się dostać, podobnie jak wielu młodych ludzi, ponieważ prowadził tam zajęcia Krzysztof Kąkolewski – uczeń i następca Melchiora Wańkowicza. (Wtedy K. Kąkolewski był bardziej znany od Ryszarda Kapuścińskiego). Po oprowadzeniu po redakcji i drukarni (drukarnia znajdowała się na miejscu) moi koledzy studenci poszli. Ja zostałem. Układałem tytuły do „Expressu Wieczornego” w rodzaju: „Z willi do więziennej celi”. Jako student dziennych studiów byłem zatrudniony jako dziennikarz na pełnym etacie. Drzwi do warszawskich redakcji otworzył mi dziennikarski debiut: opublikowanie reportażu „Górniczy western”. Ukazywały się moje kolejne reportaże – komentowane, cytowane w przeglądach prasy, chwalone, ale też grożono mi sądem.

W redakcji zatrzymał mnie mój kierownik – Czesław Curyło. To on oprowadzał nas studentów. Jest on nieco niższy i drobniejszej budowy ode mnie (mam 1,67 m wzrostu). Do redakcyjnego pokoju wszedł miniaturowy mężczyzna – drobnej budowy i zdecydowanie niższy od Curyły i ode mnie. Chyba nie miał więcej niż metr czterdzieści.

Redaktor Curyło przedstawił mi tego miniaturowego mężczyznę: Oto wielka legenda „Expressu”; chyba nie wypowiedział nazwiska, bo jeśli legenda to powinienem wiedzieć, a teraz po latach nie chcę zgadywać. Rozpoczęła się dłuższa przerwa w pracy. Gwiazda dziennikarstwa sypała anegdotami, dykteryjkami: Mam przyjaciela – oficera Wojsk Ochrony Pogranicza, dwa metry wzrostu. Kiedy chodzimy po Warszawie, on idzie przy krawężniku, a ja chodnikiem. Wtedy lepiej nam się rozmawia. Przesyłał mi sensacyjne informacje z granicy czechosłowacko-NRD-owskiej o kontrabandzie, mordercach uciekających na Zachód, skarbach ukrytych przez hitlerowców. Przyjaciel został redaktorem naczelnym tygodnika „Granica” i teraz mieszka w Warszawie. Mówię mu, a po coś ty został tym redaktorem naczelnym, a kto będzie dostarczał mi sensacyjnych tematów?

Wtedy, w czasie rozmowy ze słynnym dziennikarzem „Expressu” nie zapamiętałem nazwiska tego „dwumetrowego” redaktora naczelnego „Granicy”. Poznałem go na inauguracyjnym spotkaniu DKK – chodzi oczywiście o Henryka Piecucha. W dokumentach wpisano mu, że ma 1, 92 m wzrostu. Te dwa metry to dziennikarska licentia poetica.

Rok 1990, ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego był gen. Czesław Kiszczak (do 6 lipca 1990 r.). W mediach ukazywały się informacje o paleniu teczek z tajnymi dokumentami. Od kilku lat z rodziną mieszkałem już w Michałowicach. Sławomir Kryska z żoną odwiedzili nas kilka razy. Kiedyś Sławek przybiegł do redakcji z ważną wiadomością: Służby nie tylko niszczą dokumenty, ale tworzą fałszywki, przygotowują fałszywe dokumenty. Wiem to z dobrego źródła. To jest bomba z opóźnionym zapłonem.

Po latach okazało się, że Sławek miał rację, kiedy politycy sięgnęli do zasobów Instytutu Pamięci Narodowej i zaczęła się wojna na teczki. Dopiero niedawno domyśliłem się, że tym wiarygodnym źródłem był Henryk Piecuch. Po rozmowach z H. Piecuchem, jak dziennikarz z dziennikarzem, okazało się, że mamy lub mieliśmy trochę wspólnych znajomych. Wielu z nich już nie żyje, jak np. Sławomir Kryska. Kryska był przyjacielem Henryka Piecucha. Dowiedziałem się o tym po latach.

Kolejna osoba, którą znaliśmy: Henryk Piecuch oraz ja – Krzysztof Kąkolewski. U Krzysztofa Kąkolewskiego napisałem pracę dyplomową. Bardzo pomogły mi w karierze zawodowej jego rekomendacje o pisanych przeze mnie reportażach. Wypowiadał się to tu, to tam, również na prowadzonych przez siebie zajęciach dla studentów, o moich publikacjach jeszcze długo po moich studiach dziennikarskich.

Henryk Piecuch był przyjacielem Krzysztofa Kąkolewskiego. Ja warsztatu literacko-dziennikarskiego u Kąkolewskiego uczyłem się na studiach, a H. Piecuch podczas towarzyskich spotkań z jednym z najwybitniejszych reportażystów. H. Piecuch był np. świadkiem, jak powstawał pierwszy wywiad-rzeka – z Melchiorem Wańkowiczem. Jeździł z K. Kąkolewskim do mieszkania M. Wańkowicza przy ul. Rakowieckiej, róg Marszałkowskiej i był świadkiem, jak M. Wańkowicz autoryzował ten wywiad, nanosząc obficie poprawki na maszynopisie. Krzysztof Kąkolewski wielokrotnie bywał u Henryka Piecucha w Michałowicach.

Kolejna uwaga, przede wszystkim na poziomie analizy genologicznej: Henryk Piecuch swoimi książkami-esejami kontynuuje i rozwija działalność reporterską (chodzi o literaturę faktu) Kąkolewskiego. Pisarz, który mieszka w Michałowicach, udoskonalił narzędzia wynalezione, wypracowane przez reportażystę Kąkolewskiego. Żeby to wyjaśnić, należałoby napisać długą dysertację, a najlepiej chyba esej. Przedstawmy szkic takiej pracy:

Kiedy Zachód budował kapitalizm i cywilizację przemysłu, Polska, wtedy pod zaborami, tworzyła wybitną literaturę – poezję. Przedstawicielami ziemiańskiego nurtu literatury są: Mickiewicz, Słowacki czy Krasiński. Ta polska literatura doby romantyzmu osiągnęła szczyty światowego poziomu, a chyba nawet jest tym szczytem – razem z dziełami Homera. Świat o tym wie, tzn. tę świadomość ma elita intelektualna świata. Gorzej jednak z czytaniem polskiej literatury. Szczyty poziomu osiągnęła nasza polska literatura pozytywizmu (tym najwyższym szczytem jest „Lalka” B. Prusa). Wciąż mamy pisarzy na najwyższym światowym poziomie – świadczą o tym chociażby literackie nagrody Nobla. Dobrym, ale nie jedynym przykładem na światowy poziom współczesnej polskiej literatury jest polska szkoła reportażu. Jej twórcą był Melchior Wańkowicz. Tu jednak trzeba sobie zadać pytanie, czy ten „żubr litewski” był reportażystą sensu stricte? Czy w swojej prozatorskiej twórczości „popełnił” utwory sensu stricte reporterskie? Na pewno zbliżył się do tego gatunku – do gatunku reportażu literackiego. Pozostawmy ten temat krytykom.

Pierwszym w pełni reportażystą był Krzysztof Kąkolewski. Udoskonalił on metodę pisarską wypracowaną przez pisarzy realizmu drugiej połowy XIX wieku. Poszedł krok dalej penetrując psychikę postaci. Metoda pisarska polega na wnikliwej analizie faktów, a to obnaża psychikę, pozwala dotrzeć do psychologicznej prawdy, która może boleć bardziej niż w prozie Dostojewskiego. Narzędzie stosowane – wynalezione przez Kąkolewskiego jest skuteczne, ale często bolesne, przeważnie niszczy stereotypy, konformistyczne wyobrażenia. Ustalenie faktów i ich analiza pozwala tworzyć zupełnie nowe rzeczywistości literackie.

Krzysztof Kąkolewski był praktykiem, ale też teoretykiem. Henryk Piecuch uczył się u niego pisarskiego warsztatu podczas przyjacielskich pogawędek, a ja na zajęciach na Uniwersytecie Warszawskim.

Piecuch analizuje dokumenty z tajnych archiwów (potrafił takie zdobyć), rozmawia z ludźmi tworzącymi potężne systemy służb specjalnych, sprawdza, niekiedy wręcz eksperymentalnie, jak ten tajny system działa i próbuje zrozumieć – opisać mechanizmy tego systemu, próbuje zrozumieć ludzi, którzy tworzyli i tworzą takie systemy.

Mechanizmy zdają się być ponadczasowe, a ich poznanie pozwala wyjaśniać fakty z przeszłości oraz lepiej rozumieć „dziejącą się” tu i teraz rzeczywistość, a nawet antycypować wydarzenia.

Stosując po raz kolejny pisarską metodę Henryka Piecucha, wg której punktem wyjścia jest memuar, kolejny temat, który mógłby być zrealizowany w postaci eseju. Spotykamy się w bibliotece, tym bardziej warto o tym przynajmniej wspomnieć: o księgozbiorach; prywatnych księgozbiorach pisarzy, o których mówiłem w niniejszym referacie. Henryk Piecuch posiada ok. 4 tys. woluminów; niewielkie mieszkanie Sławomira Kryski – trzy pokoje, na pewno nie miało więcej niż 80 m kw. – przepełnione było książkami, dużo książek w swoim mieszkaniu w Warszawie w wieżowcu z zegarem przy parku Skaryszewskim miał Krzysztof Kąkolewski.

Inna nasza sąsiadka – sprzed lat: Maria Dąbrowska, w swoim letnim domku w Komorowie zgromadziła trzy tysiące książek. Dom testamentem przekazała Związkowi Autorów i Kompozytorów Scenicznych (ZAiKS), a ten gminie. W budynku tym, wyremontowanym, zadbanym, znajduje się Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie im. Marii Dąbrowskiej – z minimuzeum pisarki: pamiątkami i książkami.

Jako czytelnik powyższych pisarzy lubię opowiadać najprawdziwszą anegdotę o moim księgozbiorze. Kiedy zaczęło brakować mi miejsca na książki, postanowiłem wybudować nowy dom. Posiadam ponad 3 tys. woluminów. Trwało to ponad dekadę, a tak naprawdę epokę: rozpoczęła się era postindustrialna, społeczeństwa informacyjnego, gospodarki opartej na wiedzy. Teraz staram się gromadzić książki elektroniczne, oczywiście wolę brać do ręki papierowe, te są z epoki Gutenberga; szeleszczą i pachną farbą drukarską. E-książka jest jednak praktyczniejsza i w swoim czytniku e-booków posiadam 3 tys. tytułów.

Gabinet pisarza Henryka Piecucha ma swoją intelektualną, twórczą atmosferę. Na wszystkich ścianach tego pokoju – z oknem na ogród – od podłogi do sufitu znajdują się półki przepełnione książkami. Na dużym biurku leżą książki, a wśród nich laptop z dostępem do szerokopasmowego Internetu. Pokój przyozdabiają obrazy i niewielkie rzeźby, które wykonał pisarza.

Od wczesnego dzieciństwa Henryk Piecuch dużo czyta, „połyka” książkę za książką. W jego pisarstwie to „widać, słychać i czuć” w rozległej i głębokiej wiedzy, ale i w formie przekazu. Jego książki przeważnie zawierają motto – cytat; rozdziały w książkach często zaczynają się cytatem – to umieszcza treści przekazywane przez pisarza w szerokim kontekście – intelektualnym, historycznym, etycznym itp.

Stanisław J. Szałapak

PRZYPISY

1) Notkę tę na tzw. IV okładce (okładka tylna) książki Henryka Piecucha pt.: „Wałęsa i… Kryptonim «Bolek». Operacje tajnych służb MON i MSW. Tajna historia mojego życia.” (Agencja Wydawnicza CB, Warszawa 2012. ISBN 978-83-7339-087-4) napisał wydawca (właściciel Agencji Wydawniczej CB) Andrzej Zasieczny. W swojej notce A. Zasieczny napisał, że „H. Piecuch „Popełnił 58 książek”; w życiorysie umieszczonym w niniejszym referacie piszemy, że H. Piecuch „Popełnił 73 książki” – zgodnie z aktualnym stanem.

2) Henryk Piecuch: „As CIA i… W kręgu donosów, mitów i faktów o Ryszardzie pułkowniku Kuklińskim. Tajna historia Polski.” Agencja Wydawnicza CB, Warszawa 2015. ISBN 978-83-7339-126-0.

3) Recenzja J. Kurtyki o książce H. Piecucha pt. „Akcje specjalne. Tajna historia Polski” w: „Zeszyty Historyczne WiN-u”, zeszyt nr 9, grudzień 1966, s. 303.

PROCES. KŁAMSTWA, MITY, DEZINFORMACJE I KONFABULACJĘ

Napisałem 97 książkę, w tym miejscu tylko tekst od wydawcy. Naprawdę nie jest moją winą, że Andrzej Zasieczny zaczął początek tego wstępu tak, jak zaczął (bo dalej jest już klarownie)i napisał w nim to, co napisał.

OD WYDAWCY

Czy Wydawnictwo Poznańskie, które ma w swoim dorobku wiele wartościowych dzieł historycznych, publikując wynurzenia Olgi Wiechnik sądziło, że jedyną reakcją na jej książkę będą miłe pseudorecenzje dziennikarzy, którzy niewiele wiedzą o II wojnie światowej, a zwłaszcza o Armii Polskiej formowanej w Związku Sowieckim w latach 1943-1944?

         Czy Wydawnictwo Poznańskie zleciło zrecenzowanie maszynopisu książki O. Wiechnik przed publikacją historykowi, który zna dzieje 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. E. Plater?

         Czy kierownictwo Wydawnictwa Poznańskiego słyszało o laureatce Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, białoruskiej pisarce Swietłanie Aleksijewicz i czy zna jej książkę pt. Wojna nie ma nic z kobiety? Jeśli odpowiedź na to pytanie byłaby twierdząca, to czy tak trudno jest zrozumieć, że obyczaje i stosunek do kobiet w Wojsku Polskim formowanym w Związku Sowieckim były podobne jak w Armii Czerwonej? Czy wydawcy z Poznania wiedzą, że na 648 etatów oficerskich w 1. Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki i w 1 . SBK aż 2/3 obsadzali Rosjanie, którzy otrzymali rozkaz, aby ubrać polskie mundury i być Polakami? Czy mam wyjaśnić, dlaczego w 1943 roku brakowało w Sielcach nad Oką polskich oficerów (podoficerów zresztą też)?

         Czy kierownictwu Wydawnictwa Poznańskiego znane jest pojęcie „tajemnicy dziennikarskiej|”? Czy wydawcy z Poznania nie rozumieją, że skoro rozmówczyni H. Piecucha zastrzegła sobie anonimowość, to miał on obowiązek chronić swoje źródło informacji? Zresztą świadkami rozmowy H. Piecucha z byłą żołnierką 1. SBK były trzy osobo (jest o tym szczegółowo mowa w tej książce) i nikt, kto ma trochę oleju w głowie i odrobinę uczciwości nie może tego zakwestionować (za wyjątkiem oczywiście Sądów w III RP).

         Czy kierownictwo Wydawnictwa Poznańskiego rozumie, że wywiad H. Piecucha z kombatantką 1. SBK nie mógł być opublikowany przed 1990 rokiem, ponieważ w PRL istniał i działał Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk (czyli cenzura)? Ten wywiad, który oddaje tragedię życia rozmówczyni H. Piecucha i jej koleżanek (ale przecież nie całego batalionu – tego też wydawcy z Poznania i O. Wiechnik nie są w stanie pojąć?) mógł się ukazać drukiem dopiero po likwidacji w Polsce cenzury, czyli po 1990 roku.

         Wprawdzie O. Wiechnik podaje w bibliografii do swojej książki moje opracowanie pt. Polowanie na pułkownika…, w którym dokładnie opisałem okoliczności afery wokół książki Akcje specjalne, ale mam wątpliwości, czy je (tzn. Polowanie na pułkownika) dokładnie przeczytała, a nawet jeśli to jej się udało, chyba niezbyt wiele zrozumiała. Gdyby było inaczej, to by w swoim dziele nie wypisywała różnych idiotyzmów, np. że H. Piecuch „z pojedynczych przypadków przemocy seksualnej odnotowanych przez dowódczynię próbuje uczynić argument potwierdzający teorię o „batalionie dup””.

         Czy kierownictwo Wydawnictwa Poznańskiego także twierdzi, że w książce Akcje specjalne H. Piecuch zajmuje się „potwierdzaniem teorii o „batalionie dup””? Jeśli tak, to proszę wskazać, gdzie w tekście Akcji specjalnych autor pisze, że 1. SBK był „batalionem dup”!      

         W liście do H. Piecucha, który zaproponował Wydawnictwu Poznańskiemu wydanie własnej książki prostującej przekłamania i manipulacje p. O. Wiechnik, redaktor Bogumił Twardowski stwierdził, że książki Akcje specjalne nie czytał, ale zna jej treść (chyba z opowieści O. Wiechnik?). Dalej oznajmił, że wydawnictwo nie może podjąć się wydania książki H. Piecucha, ponieważ to „naruszyłoby wiarygodność i podstawową lojalność [wydawcy, czyli Wydawnictwa Poznańskiego – A.Z.] wobec autorki Platerówek…”.

         No i świetnie! Teraz wszystko jest jasne!

         Z listu p. Redaktora wynika, że Wydawnictwo Poznańskie zamierza budować swoją wiarygodność poprzez rozpowszechnianie w swoich książkach bredni i idiotyzmów na temat historii najnowszej, a zwłaszcza na temat dziejów II wojny światowej. To wydawnictwo będzie broniło dobrego imienia O. Wiechnik tak, jak gen. W. Jaruzelski bronił socjalizmu. Przypuszczam, że skutek będzie podobny.

         Zastanawiam się, jakie motywy kierowały O. Wiechnik, gdy zasiadała do pisania książki Platerówki? Boże broń! Kobiety, wojna i powojnie. Czy chciała przypomnieć ciężki, często tragiczny los Polek, które trafiły do jednostek Wojska Polskiego formowanych w Związku Sowieckim w latach 1943-1944? Czy chciała przekonać czytelników, że wszystkie kobiety przyjęte albo zmobilizowane do tego wojska służyły w 1. Samodzielnym Batalionie Kobiecym im. E. Plater (co nie jest prawdą)? Czy swoją książką chciała bronić dobrego imienia kombatantek 1. SBK, na których cześć rzekomo nastawał H. Piecuch w książce Akcje specjalne. Od Bieruta do Ochaba?   

Gdyby ktoś przypadkiem nie wiedział jak wyglądała Noc Walpurgii, która w Europie najczęściej jest kojarzona z sabatem czarownic, to wystarczyło wybrać się na korytarze Sądu Rejonowego lub Apelacyjnego w Warszawie w latach 1996-2001, by wziąć udział w perwersyjnych bachanaliach ku czci bolszewickiego szatana.

          Po ogłoszeniu niekorzystnego dla autora Akcji specjalnych wyroku za rzekome zniesławienie kobiet żołnierek 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego (1. SBK) im. Emilii Plater kilka funkcyjnych kombatantek byłych Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR i ich afirmanci rozpoczęli sabat czarownic.

         Wyrok na płk. Henryka Piecucha wydały sędziny w/w Sądów. W wypadku Sądu Rejonowego była to sędzina Anna Wujec. W drugim przypadku nieco bardziej dystyngowana sędzina  Aleksandra Hofmańska.

         Miejsce góry Brocken, na której od VIII wieku w nocy z 30 kwietnia na 1 maja obywają się sabaty czarownic, w Warszawie pełniły korytarze sądowe, a następnie okoliczne knajpy.

         W rolę św. Walpurgi wcieliły się oskarżycielki autora Akcji specjalnych: Irena Sztachelska, Lucyna Bibrowska, Adela Żurawska i Krystyna Jodkowska, które uzurpowały sobie, że są reprezentantkami całej populacji kombatantek 1. SBK im. Emilii Plater. 

         Przed wiekami sabatom przewodziła bogini śmierci Hel, a teraz do oskarżycielek dołączył jako ich patron prokurator Janusz Regulski, wykrzykując w kierunku płk. H. Piecucha, że „dość już złego i wulgarnego pisania o Stalinie!”.

         Czegóż to autor Akcji specjalnych dopuścił się, że zwaliły mu się na głowę gromy sypane przez różne ważne instytucje, począwszy od Kancelarii Prezydenta RP, poprzez kilka ministerstw, Sejm i przeróżne organizacje społeczne, m.in. zrzeszające zbolszewiczonych kombatantów 1. i 2. Armii WP, po spatologizowane media?

         Czegoż chciała ta cała ferajna? Czego się obawiała?

         Ano Henryk Piecuch odważył się napisać to, o czym wszyscy wiedzieli, ale nikt nie mówił. Napisał Akcje specjalne, książkę wydaną w 1996 roku przez moje wydawnictwo – Agencję Wydawniczą CB. W liczącej 532 str. książce poświęconej pierwszym powojennym latom PRL zacytował na 3/4 strony wywiad przeprowadzony w czasie II Zlotu Plateranek w 1978 roku z jedną z byłych żołnierek. Relantka wspominała o losie kobiet 1. SBK brutalnie wykorzystywanych, również seksualnie.

         Aktor Akcji specjalnych rozmawiał z informatorką w obecności świadków. Zapisał wiernie słowa żołnierki. Opatrzył jej relację obszernym przypisem, a przy okazji obalił jeden z mitów o Polskich Siłach Zbrojnych powstałych na terenie ZSRR w czasie II wojny światowej.

         Po wydaniu książki będącej pierwszy tomem cyklu Tajna historia Polski i zapowiedzią następnych z tego cyklu kilkanaście osób związanych z dawnym ustrojem, a mających w pierwszej dekadzie Wolnej Polski jeszcze sporo do powiedzenia, poczuło się zaniepokojonych tak bardzo, że postanowiono dać niepokornemu autorowi nauczkę. Wykorzystując pretekst, że rozmówczyni H. Piecucha relacjonowała swoje przeżycia w 1.SBK nie owijając spraw w bawełnę, a autor wiernie zapisał jej słowa, oskarżono go o „zbezczeszczenie czci kobiet 1. SBK, które walczyły i ginęły w czasie  2. wojny światowej”. Rzecz w tym, że żołnierki 1. SBK nie walczyły i nie ginęły. A jeżeli ginęły i walczyły, to nie z Niemcami.   

         Rozległ się wrzask stalinówek i stalinowców. Cztery zasłużone dla komunizmu bolszewiczki, zajmujące niegdyś w 1. SBK prominentne stanowiska: I. Sztachelska, L. Bibrowska, A. Żurawska i K. Jodkowska, mając sporo na sumieniu, zawlokły autora do sądu.

         Do pomocy oskarżycielkom prywatnym Państwo Polskie – i to jest dopiero niebywały skandal! – w którego imieniu zadziałała Prokuratura Wojewódzka w Warszawie, wydelegowało znanego z zamiłowania do parania się „brudną robotą” prokuratora Janusza Regulskiego. On też miał powody, aby obawiać się pióra Piecucha. Jako uzasadnienie dla tego ruchu Prokuratury podano, że wydelegowania prokuratora J. Regulskiego do udziału w procesie H. Piecucha wymagał „interes społeczny”.        

         Jeżeli ktoś już zapomniał o tym politycznym cyrku, a w zasadzie pierwszym politycznym procesie odbywającym się po 4 czerwca 1989 roku, to może sobie przypomnieć o tym, co się działo czytając wypracowanie Olgi Wiechnik zatytułowane Platerówki? Boże broń! Kobiety, wojna, powojnie. To najbardziej zakłamana książka, jaką zdarzyło mi się czytać w ostatnim okresie.  

                                                                                              Andrzej Zasieczny

 

 

Książka

PROCES. KŁAMSTWA, MITY, DEZINFORMACJE I KONFABULACJĘ jest do nabycia w dobrych ksiągarniach