Fragment pierwszy: miłość: Za oknem słońce się śmieje./ O wielkiej miłości śpiewa. / Migają wspomnienia i drzewa./ Niebo pogodę sieje./ Nie ma już ptaków ni ludzi./ Grzeje się ziemia i czeka./ Może ten sen mnie obudzi… Pół wieku temu na stawiałem Wala Jałgejczuk. Na inne koleżanki patrzyłem jak na stado pingwinów. Ją tylko widziałem. Byłem niczym kulka zaplątana w gąszczu srebrnych liści. A ona była nasiąknięta zapachem róż, konwalii i lilii. Róże hiszpańskie feudalne, niesłychanie seksualne zdawały się przyciągać zgoła coś innego. Wala była swobodną, radosną miłością platoniczną. Naturalną jak oddech. Od jej widoku rano zapalało się słońce, a wieczorem iskrzyły gwiazdy. Do dziś czuję smak jej głosu. Brzmiał tak jakbym w ustach miał watę cukrową. To była śmieszna miłość kochana zanadto. Czułem się ocalony przed życiem. Nie wiedziałem jeszcze, że miłość, to utrata godności. Nie ocala. Często boli. Ale wówczas byłem w siódmym niebie. Byłem uskrzydlony. Bujałem w chmurach. Wznosiłem się jak Ikar. Trwało to i trwało…
Ta pierwsza miłość była jak wejście do dżungli bez maczety. Spłoszyła mnie byle papuga. Było tak: zauważyłem, że Wala, która do pewnego czasu mała chęć wyrżnięcia wszystkich chłopców oprócz mnie, rozgląda się, czy czasem któryś z tego rżnięcia nie ocalał. Niestety, jeden ocalał. Myślałem, że moja dziewczyna widzi we mnie coś więcej niż czubek góry lodowej, coś co było dobrze ukryte, może nawet głębiej niż dno dna i zrozumie, że nie warto się oglądać za innymi. Więc zamiast walczyć oraz dać absztyfikantowi po pysku, zostawiłem decyzję ukochanej. Skończyło się na czarnej polewce.
Świat się dla mnie skończył. Po rozstaniu z Walą czekało mnie jeszcze sporo niespodzianek. Nic istotnego z nich nie wynikało. Musiałem ułożyć sobie projekt życia zredukowanego. Na długo zapomniałem… Zapomniałem, kim byłem. Zapomniałem, kim jestem. Zapomniałem, kim będę. Zapomniałem, że gaśnie mój świat. Zapomniałem, że zniknę. Spadłem z chmur niczym Ikar. Nie byłem nawet zerem. Zero jest cyfrą. Ja byłem kropką. Samotną. Nie byłem nawet literą. I zdawało mi się, że na moim tanim zegarku czas drożeje z sekundy na sekundę. A czas nie jest walutą miłości. A śmierci. Amen.
Najtrudniej dotrzeć do samego siebie, a zrozumieć kobietę nie jest w stanie nawet złota rybka. Nie znając pouczeń Marka Aureliusza, że nie należy gniewać się na bieg wypadków, bo ich to nic nie obchodzi, sięgnąłem po Iliadę Homera i Z sercem zgryzotą przeżartym, stroniąc od wszelkich ludzi wybrałem się nad rzekę Kamienną. Zarzuciłem wędkę. Złowiłem złotą rybkę. Za zwrócenie wolności obiecała spełnić moje życzenie. Zażądałem wszystkich ryb z Kamiennej. „Może miałbyś inne życzenie” – zaproponowała rybka. Chciałbym zrozumieć kobietę – powiedziałem. „To jednak wyłowię ci te ryby, co do jednej. Zrozumieć kobietę? To ponad moje siły”.
W chwili, gdy to piszę zrozumiałem, że ja nic o Wali nie wiedziałem. Byłem dyskretny. O nic nie pytałem. Chciałem jeno milczeć patrząc w jej oczy. Nawet nie zauważyłem, że już ją nudzę. To była niemożliwa miłość. Z przetrąconym grzbietem czołgałem się dalej. A może najlepiej byłoby zwariować? A może puścić sprawę w niepamięć? Nie potrafiłem. Z nogami jak ciężkie czarne trumny zrozumiałem, że wszystko przemija. Nawet najdłuższa żmija. Znika. Nawet słowa zaklęć. Tak jak zniknę ja sam. Ale nie przejmujcie się. Wy także znikniecie. Kosza dostałem ze swojej winy. Z dziewczynami nigdy nie szło mi najlepiej. Nie pozwalała mi na to wrodzona nieśmiałości. O ile w sporcie w każdej, nawet beznadziejnej sytuacji potrafiłem iść przebojem, a na bieżni czy w basenie potrafiłem wojować o każdą sekundę, na wspinaczce walczyłem o każdy metr ściany, a w żeglarstwie o stopę wody pod kilem, to w sytuacji sam na sam z dziewczyną, poza którą świata nie widziałem, baraniałem kompletnie, zamieniałem się w słup soli niczym żona Lota.
Mijały lata i pomyślałem, że pora się ożenić. Domyślałem się wprawdzie, że nie jest to atrakcyjna propozycja dla kobiet, którym małżeństwo proponowałem, ale nic na to nie mogłem poradzić. Brakowało mi pawiego ogona, którym mógłbym zaimponować. Nie będąc łowcą i łamaczem dziewczęcych serc ponosiłem porażkę za porażką. Nie, o żadnym seksie nie mogło być nawet mowy. Było to w czasach, w których dziewczyny ceniły cnotę (dziś wiem, ze nie wszystkie) a chłopcy byli kumplami (dziś wiem, że nie wszyscy), a nie kochankami.
Jak to wyrazić? Nie wiem? Słowami nie da się wyrazić czym miłość jest. Wysiłki ludzi usiłujących dopaść temat ukochania to przedsięwzięcie spartolone. Szukanie wzorców na miłość w literaturze i sztuce jest beznadziejne.
Miłość można rozpoznać tylko własnym sercem.
Drugi fragment. Opis ogrodu: Koniec lipca. Południe. Gaśnie kosiarka w sąsiedzkim ogrodzie. Ale robi się zimno. Lato przechodzi jakieś dolegliwości. Włóczę się po cudownej gminie. Tu stary pies, tam jeszcze starszy kot mnie obojętnie minie. Ciepły wiatr wodzi mnie za nos. Każdym oddechem błogosławię swój niedorzeczny głupi los. Mówię do siebie: Przytul się do stworzenia. Obejmij brata psa, brata kota. Podnieś wypadłe z gniazda pisklę. Potem siadam przy oknie. Oglądam świat. Jestem na amen związany z przyrodą. Jestem jej cząstką. W pewnym sensie jestem – jakby to powiedzieć – tworem panteistycznym. Czując się zatem cząstką przyrody, integralną, w naszym systemie filozofii i religii, muszę powiedzieć – być może bluźnierczo – że czuję się cząstką Boga.
Wieczorem przerzucam kartki Okna, czarownej książki Anny Arno. Przyznaję rację autorce: Dobrze mieć okna. Bez okien człowiek wariuje. Widzi tyko to, co ma w sobie. Co zobaczył niegdyś? Co się zapisało w pamięci? Kto by pomyślał, że to takie ważne? Bo „Jest patos wielkich uczuć, patos szczerozłoty; i jest patos blagierski: środek na wymioty”. Przez okno zaglądają białe, ciężkie kulki kwiatów hortensji. Dalej trzy czereśnie pobłyskują karminowymi owocami. Gałęzie obsadzone ptakami. Wrony wronią. Udają paniska. Siedzą najwyżej. Atakują każdego kto się do nich zbliży. Siebie też atakują. Są zachłanne na czereśnie niczym „Tatuś Dyrektor” na szmal podatników. Potem para dzikich gołębi. Skromna. Szara. Niżej szpaki. Stado. Może sto, może tysiąc. Niepoliczalne, nieokazałe, ale szpakują. Najniżej wróbluje plebs wróbelkowy. Czereda rozświergotana. Ascetyczna. Najfajniejsza. Też niepoliczalna. Wróbelki ruchliwe niczym feministki na demonstracji. W locie chwytają czereśnie strącane przez nieobyczajne wrony. A skoro ten ptaszek to i K. I. Gałczyński: „Wróbelek jest mała ptaszyna, / wróbelek istotka niewielka, / on brzydką stonogę pochłania, / lecz nikt nie popiera wróbelka. / Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta, / że wróbelek jest druh nasz szczery?! / Kochajcie wróbelka dziewczęta, / Kochajcie do jasnej cholery!”. Kochajcie też „To” i „Owo”.
Po południowej stronie ogrodu stulone do siebie trzy świerki. Bronią się przez nacierającymi tujami. Pod tujami bieli się kilka kwiatów tykwy. Północ zamykają brzozy. Majestatyczne jak wieża Eiflla. Wabią aby się do nich przytulić. Pod ich białą skórą szemrze woda, albo już soki. Na czubku modrzewia sroki kończą budowę spóźnionego gniazda. Hałasują pry tym niemożebnie, niczym policjanci rozpędzający nielegalną demonstrację kobiet.
W górze pierzaste chmury. Może anioły gubią puch? W dole trawy umajone tysiącami szarotek, maków, rumianków, witek macierzanki, mleczy, ślimaków, żuczków. różnością małych żyjątek. Ta kwietna łąka żyje. Dzieli się sprawiedliwie z mchami, niczym PiS z opozycją, A złotowłosy, bielistki, widłoząby, to kobierce splecionych łodyżek, olbrzymy dla owadów, nieme podłoże dla stóp, pazurków kotków, psa Fabiego i raciczek owcy sąsiadów, która mnie czasami nachodzi. Na ich terytoria wchodzą nieśmiałe paprocie i rzodkiewnik pospolity, najsmutniejsza roślina na świecie. Mszaki są jedną z najstarszych grup roślin we wszechświecie. To jedne z pierwszych kolonizatorskich, zuchwałych pomysłów roślin na to, jak zagarnąć dla siebie pustą do tej pory Ziemię. Są rośliny pazerne i bierne. Drapieżne i bezwzględne. Są też sprytne niczym „Ojciec Ojczyzny”. Są silne jak „tłuste koty” i słabe niczym rachityczne kochanki, albo jak katalog typów psychologicznych.
Spoglądając na mchy, na ogród, na wszystko co w nim żyje i kwitnie jawią mi się przed oczami wspomnienia erotycznych zabaw na łonie natury z kręgu kultury grecko-rzymskiej, której jesteśmy spadkobiercami. Pod czaszkę wciskają się, miłosne igraszki greckich bogów z boginiami, nimfami, ale i ze zwykłymi niewiastami. Wspominam list jakiegoś seksisty do mojego przyjaciela profesora Ł. Luczaja, który obok pisania zajmuję się także tworzeniem kwietnych łąk, sprzedaje nasiona z zamówieniem „Tylko żeby te kwiatki kwitły, bo ja potrzebuję taką łąkę, żeby się laska od razu rozebrała i rozłożyła nogi”. Tak, mech to gotowe łoże. Nic dodać, nic ująć. Gdy nie ma laski – pisze Luczaj – idź do brzozy „wsuniesz członka między spękaną, omszałą korę starej brzozy […]”. Ale z ptakiem takie „To” i „Owo” to absolutnie nie to!!!
Słońce kapiąc z nieba ucieka. Z ogrodu bucha zapach jaśminu i tojadu mordownika. Gdy księżyc, zatłuczony meteorytami, cały w kraterach wychyla dziobatą twarz zza ramion gałęzi sosny i zagląda w me okno, ja przez liście tulipanowca widzę przebłyskujący w poświacie księżycowej czerwony dach sadyby Holendra i szary Ani i Jacka Popków. Z lewej kawałek muru najbliższych sąsiadów z widocznym zaciekami. Na tynki muru napierają mchy i porosty. Tofik Dorotki szczeka po polsku, a psica Holendra po flamandzku.
Przez otwarte drzwi balkonowe dolatuje szum pszczół, trzmieli, much i os szykujących wieczorną ucztę. Osy mają gniazdo na lampie zewnętrznej. W budce na srebrnym świerku zagnieździły się jeżyki. Na drzewa wspinają się wiewiórki i układają się w dziupli do snu. Poręczy balkonu upatrzył sobie zdezorientowany bażant. Może wystraszyli go myśliwi strzelający do wszystkiego, co wystaje ponad trawę. Bażant zerknął ciekawie przez otwarte drzwi, ale nie złożył mi wizyty. Zmieniły go dwie synogarlice tureckie. Bardzo ze mną zaprzyjaźniona. Pod czereśniami przycupnęły kotki. Osiemnastoletnia Leni i pięciolatka Mara. Zwabiło je świergotanie wróbli. Mara jest ruda jak moja niedoszła kochanka. Leni czarna niczym nocne niebo na Orlu, z oczami jak onyks – symbol siły, mądrości i niezależności. Kotka jest kocim matuzalemem, podobnie jak ja – człowieczym. Widząc to wrony zaskrzeczały grubiańsko, jak „tłuste koty” przed kamerami Kurwizji.
Gdy z nad pobliskich bagien dochodzi wieczorny klangor żurawi, a w jeszcze bliższych stawach zaczynają kumkać żaby i noc na dobre zwycięża dzień, spod altany wypełzają trzy jeże, te swoiste kaktusy w królestwie zwierząt i udają się na polowanie. Bo wszystko co żyje, żeby żyć zjada cudze życie, Karta dań każdego stworzenia to swoisty nekrolog drugiego życia. Rozglądam się za sową. Powinna już tu być. Wedle Georga Hegla „Sowa Minerwy wylatuje z zapadającym zmierzchem”. Za plecami zawodzi telewizor LG. Dochodzi mnie głos „Ojca Ojczyzny”. Słyszę, że jest dobrze. Będzie jeszcze lepiej i że czniany Czechów z ich skandalicznymi żądaniami w sprawie kopalni w Turoszowie. A Sowa Minerwy poucza, że gdy się dzieje coś złego, jesteśmy na tyle mądrzy, by to dostrzec, dopiero wtedy, gdy jest za późno i nic już nie można zrobić.
Tak, Anna Arno ma rację. Dobrze mieć mieć okno. Siadywać przy nim i myśleć, że myślisz. Bo gryzipiórku, skończyłeś już 86 książkę. Nie musisz być już skupiony. Nie musisz na nic reagować. Nie musisz niczego zapamiętywać. Nie doskwiera ci brak rozumu. Umysł do niczego nie jest ci już potrzebny. Twój mózg po dwóch udarach i trepanacji, twoje serce uzbrojone w bajpasy i wątroba oraz płuca z popękanymi pęcherzykami funkcjonują normalnie. Nowotwór sprawił, że medycy wykonali ci darmowy lifting facjaty. Może jeszcze jakaś laska. przeoczona i nie ucnotliwiona przez ministra P. Czarnka cię zauważy? Poza tym pełny spokój. Cisza. Prawie szczęście. Nirwana cnotliwego, szczęśliwego człowieka spoglądającego przez okno. Ale gdyby się trafiła jakaś atrakcyjna brzanka, to powiedziałbym: Dolny otwór, brzanko, otwórz niespodzianie /Niech zobaczę twe nagie ciało przy ścianie! /Taka cisza, że nie poznać świata – jeden tylko ptak przy mej brzozie lata, więc „To” i „Owo” + mód by się spełniło.
Och! Dopóki jeszcze gdzieś szczekają psy, warto żyć! Warto czekać!