PRZYPOMNIENIE ZMARNOWANEGO ZWYSIĘSTWA.

Przyczyny, przebieg i znaczenie Bitwy pod Grunwaldem [15 lipca 1410 r.]

         W najnowszej historii Polski możemy znaleźć wiele informacji dotyczących Krzyżaków, wielkiej wojny z zakonem krzyżackim, a przede wszystkim, związanej z tym bitwy pod Grunwaldem.

         Tak duże zainteresowanie tym tematem może wskazywać, że albo była to przełomowa bitwa, która odegrała ogromną rolę nie tylko w dziejach Polski, ale i Europy, albo były jakieś inne przyczyny, które sprawiły, że bitwa ta, i oczywiście Krzyżacy, tak trwale zapisali się w pamięci wielu pokoleń Polaków.

         ***

         Ale chyba nasza wiedza, zarówno na temat Krzyżaków, jak i samej bitwy, nie jest wielka. W naszej świadomości funkcjonuje wiele mitów i legend, pomieszanych z faktami. Przecież mamy kłopoty już z samą nazwą. Wiemy wprawdzie, że Krzyżacy to zakon krzyżacki, a nazwa wzięła się od czarnych krzyży noszonych przez rycerzy zakonnych na białych płaszczach, ale jest to nazwa potoczna. Prawidłowa zaś brzmi: Zakon Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego.

          Jednak bitwa, choć wielka i krwawa, nie miała przełomowego znaczenia nie tylko dla Europy, ale nawet dla Polski. Była natomiast szeroko wykorzystywana w ciężkich dla Polski i Polaków chwilach w myśl wymyślonego przez Henryka Sienkiewicza hasła: “Dla pokrzepienia serc”.

         Powstanie zakonu i sprowadzenie Krzyżaków do Polski

         Zakon powstał w 1190 r. W Ziemi Świętej dla prowadzenia miejsc odpoczynku i szpitali dla pielgrzymów odwiedzających miejsca związane z życiem Jezusa.

         W 1211 r. król węgierski, chcąc zapewnić sobie ochronę pogranicza zaprosił Krzyżaków do siebie. Oni, zamiast ochraniać, grabili budując własne państwo, co zdenerwowało króla, który w 1225 r. Przepędził ich z Węgier.

         Krzyżaków, na czele których stał wielki mistrz, sprowadził do Polski książę Konrad Mazowiecki, by bronili Mazowsza i Kujaw przed najazdami pogańskich Prusów i Jadźwingów.

         W 1226 r. książę nadał im ziemię chełmińską, którą rycerze zakonu mieli traktować jako miejsce do zbrojnych wypraw na teren Prus. Krzyżacy rozpoczęli działalność od sfałszowania dokumentu książęcego [tzw. przywilej kruszwicki]. Falsyfikat posłużył im jako podstawa prawna do budowy własnego państwa.

         Od 1309 r. Główną siedzibą wielkiego mistrza stał się wzniesiony nad Nogatem zamek w Malborku.

         Działalność Krzyżaków przeciwko Polsce

         W latach 1233 – 1278 Krzyżacy podbijają ziemie Prusów. W 1237 r. wchłonęli inflancki Zakon Kawalerów Mieczowych, co było wzmocnieniem sił wielkiego mistrza i pozwoliło mu określić kierunek dalszej wypraw na Litwę i Żmudź.

         Wykorzystując kłopoty Polski związane ze zjednoczeniem [przełom XIII/XIV w.]  w 1309 r. Krzyżacy zajęli Pomorze Gdańskie z ważnym dla Polski ujściem Wisły.

         Do codziennych praktyk rycerzy zakonnych należały rabunki, rozboje i gwałty popełniane na miejscowej ludności. Taka działalność stwarzała coraz liczniejsze konflikty i zmierzała w kierunku wojny.

         Próby rozwiązania konfliktu metodami pokojowymi

         Odnowiciel państwa polskiego, król Władysław Łokietek usiłował, poprzez proces [m.in. w latach 1320-1321 w Inowrocławiu] rozwiązać sporne problemy. Wobec kłamliwej polityki zakonu, starania te nie dały rezultatów. W dodatku, w wyniku wojny [1329-1332] Polska straciła ziemię dobrzyńską i Kujawy.

         Nieco inaczej postąpił następca Łokietka, król Kazimierz Wielki, który w 1343 r. zawarł z Krzyżakami “wieczysty pokój”, na mocy którego Polska odzyskała ziemię dobrzyńską i Kujawy, ale zakon uzyskał potwierdzenie praw do Pomorza i ziemi chełmińskiej.

         W tym czasie Polska była jednak zbyt słaba, aby pozwolić sobie na generalną rozprawę z zakonem. Potrzeba było czasu na wzmocnienie i mobilizację sił.

         Zagrożenie krzyżackie miało jednak i dobrą stronę – popchnęło Polskę do zbliżenia z pogańską Litwą.

         W 1385 r. w Krewie zawiązano unię polsko-litewską [książę Jagiełło, w zamian za rękę królowej Jadwigi, spadkobierczyni praw Piastów I Andegawenów do tronu polskiego, oraz za królewską koronę, zgodził się przyjąć wraz ze swymi poddanymi chrzest i przyłączyć Wielkie Księstwo Litewskie do Królestwa Polskiego]. Było to jedno z wielkich wydarzeń w naszych dziejach. Jagiełło obiecywał: “wszelkie ziemie zagrabione i straty Królestwa Polskiego oderwane przez czyje ręce i zajęte odzyskać”.

         Wojna

         Po zawarciu unii polsko-litewskiej, wobec brutalności Krzyżaków, interesy obu stron były tak sprzeczne, że stało się jasne, iż metodami pokojowymi nie da się ich rozwiązać.

         Wojna była jedynie kwestią czasu. Obie strony, mobilizując posiłki, szukając sojuszników, szykowały się do generalnego starcia.

         Pretekstu do wojny dostarczyło powstanie antykrzyżackie [wiosna 1409 r.] na litewskiej Żmudzi, z której wypędzono Krzyżaków.

         Zakon  rozpoczął przygotowania do ukarania buntowników. W lipcu 1409 do Malborka przybyło poselstwo polskie ostrzegające Krzyżaków, że atak rycerzy zakonnych pociągnie za sobą akcję zbrojną Korony.

         W odpowiedzi wielki mistrz zakonu Ulryk von Jungingen wypowiedział wojnę na piśmie, a jego zbrojni najechali polskie pogranicze.

         Polacy nie byli jednak jeszcze gotowi do przyjęcia wyzwania krzyżackiego. Przyjęli więc zaproponowany przez Ulryka rozejm do 24 czerwca 1410 r.

         Rozpoczęła się wojna dyplomatyczna. Obie strony werbowały sojuszników. Po stronie zakonu opowiedzieli się m.in. książęta pomorscy i śląscy i, co było najważniejsze, Luksemburgowie – król czeski Wacław IV i jego brat Zygmunt, władca Węgier, który obiecał wielkiemu mistrzowi zaatakować Polskę od południa.

         Ale i Jagiełło nie był w ciemię bity. Pokój, zawarty z Wielkim Księstwem Moskiewskim gwarantował bezpieczeństwo wschodnim granicom Litwy.

         Układ z Dżelał Eddinem [pretendent do godności chana tatarskiego] zabezpieczał pogranicze południowo-wschodnie.

         Poparcie obiecali książęta Mołdawii i Wołoszczyzny oraz mazowieccy i płocki.

         Duże znaczenie dla wyniku najważniejszej bitwy miała tajna narada w Brześciu nad Bugiem z udziałem Jagiełły i księcia Witolda, na której uradzono wykonać wyprzedzające uderzenia, którego pierwszym celem będzie Malbork.

         Rezultatem narady było rozpoczęcie intensywnych przygotowań na niespotykaną dotąd skalę. Gromadzono zapasy żywności, kupowano uzbrojenie, z zagranicy ściągano rozproszone po europejskich dworach sławne polskie rycerstwo.

         Duże znaczenie miało podjęcie decyzji o budowie pierwszego w dziejach w tej części Europy mostu pontonowego przez Wisłę pod Czerwińskiem.           

          Przygotowania do decydującego starcia

         Zaraz po zakończeniu rozejmu [24 czerwca wieczorem] Polacy spalili sporo wiosek koło Torunia, a Litwini spustoszyli kilka posiadłości zakonnych, dając wyraźny sygnał Krzyżakom, że rozejm się skończył i pora dobywać mieczy.

         Wielki mistrz, nie mogąc się zorientować skąd nadciąga przeciwnik, a tym samym skoncentrować własnych rycerzy do odparcia przeciwnika, zaproponował Jagielle przedłużenie rozejmu o 10 dni.   Król przystał na propozycję, bo dawała mu ona możliwość zgromadzenia własnych sił pod Czerwińskiem.

         W otoczeniu wielkiego mistrza krzyżackiego, działał szpieg Jagiełły. Był nim osobisty medyk Ulryka von Jungingena.

         Szpieg ten miał przekazywać Krzyżakom fałszywe informacje oraz informować Jagiełłę o poczynaniach Krzyżaków. Udało się zmylić Krzyżaków.

         Świadczy o tym fakt wyciągnięcia od Zygmunta Luksemburczyka wielu sławnych rycerzy, którzy wzmocnili siły Korony oraz to, że Krzyżacy oczekiwali sił Jagiełły w Świeciu nad Wisłą, by bronić Pomorza Gdańskiego. Dało to możliwość Jagielle do zakończenia koncentracji wojsk w ściśle wybranym miejscu, ukończenia mostu pontonowego oraz zmyliło wielkiego mistrza co do faktycznych zamiarów polskiego władcy.

         W taki sposób 15 lipca 1410 r. doszło do jednej z największych bitew średniowiecznej Europy. Na polach grunwaldzkich, wedle nie do końca wiarygodnych danych, stanęło naprzeciw siebie, ze strony Krzyżaków – ok. 21 tys. konnego rycerstwa, 6 tys. pieszych i artylerzystów oraz 5 tys. czeladzi, pod dowództwem wielkiego mistrza Ulryka von Jungingena.

         Przeciwko nim, w ściśle określonym szyku ustawiły się połączone siły polskie, litewsko-ruskie i wspomagające je oddziały czeskie, mołdawskie oraz smoleńskie.

         Dowodził król Władysław Jagiełło.

         Siły Korony liczyły w sumie ponad 34 tysiące żołnierzy. Jednak ich słabością był fakt, że tylko rycerstwo polskie dorównywało w pewnym stopniu uzbrojeniem i wyszkoleniem ciężkiemu rycerstwu krzyżackiemu, które reprezentowało wówczas najwyższy poziom europejski.

         Większa liczebność wojsk polskich zrównoważyła lepsze uzbrojenie i wyszkolenie wojsk krzyżackich.

         Pierwszym zgrzytem w koalicji Korony, o którym wspomina m.in. Jan Długosz, była dwukrotna próba wycofania się bez wiedzy króla z pola bitwy ok. trzystu najemnych żołnierzy czeskich.

                  Trzy fazy bitwy:

  1. Bój rozpoczęła lekka jazda tatarska atakując umocnienia krzyżackie na polu bitwy. Legenda głosi, że były tzw. wilcze doły. Nie jest to sprawdzona informacja, a Krzyżacy mieli zbyt mało czasu, aby je przygotować. Poza tym to nie tylko wielki mistrz wybierał teren bitwy, którego ścisłych granic nie określono do dziś.
  2. Ta faza bitwy rozpoczęła się późnym przedpołudniem atakiem jazdy krzyżackiej. Krzyżakom udało się odepchnąć wojska litewskie (40 chorągwi), walczące pod wodzą Witolda. W historii fazę tą określa się mianem ucieczki Litwinów. Inna wersja przekonuję, że był to manewr pozorny, mający na celu związanie w pościgu jak największych sił Krzyżackich.
  • O losach bitwy decydowała faza trzecia. Stanowił ją atak polskiej ciężkozbrojnej jazdy (50 chorągwi). Dzięki temu rozerwano zasadnicze siły krzyżackie oraz umożliwiono przeprowadzenie decydującego ataku lekkiej jazdy i ukrytej w zaroślach i lesie piechoty.

                  Zwycięstwo

         W sześciogodzinnym boju, którego przebieg chyba najlepiej opisał Jan Długosz,  przewagę od początku miały siły Jagiełły. No, może z niewielkimi kłopotami w fazie II, w której nieco zaskoczone siły zbrojne unii polsko-litewsko-ruskiej dały się zepchnąć do defensywy.   Zwycięstwo Korony było pełne.

         Zabito 8 tys. Krzyżaków, w tym większość starszyzny zakonnej, a 14 tys. dostało się do niewoli.

         Wielu historyków twierdzi, że wynik bitwy pod Grunwaldem miał zasadniczy wpływ na stosunki polityczne w ówczesnej Europie, ale Polska chyba nie w pełni wykorzystała szansę jaką dawało zwycięstwo.

         Co prawda sukces Rzeczpospolitej ostatecznie załamało potęgę zakonu i wyniosło dynastię jagiellońską do rangi najważniejszych na kontynencie ale sukces, odniesiony głównie siłami polskimi, spowodował poważny kryzys w stosunkach polsko-litewskich.         Sukces, który być może przestraszył króla i zadecydował o  jego nadmiernie ostrożnej postawie. Nie można przecież wykluczyć, że Jagiełło obawiał się nazbyt mocnego wzrostu znaczenia Polski w unii (która i tak była stroną silniejszą) i dlatego opóźnił pościg za niedobitkami wojsk krzyżackich. Miało to fatalny skutek. W efekcie nie zdobyto twierdzy krzyżackiej – Malborka, a zawarty w Toruniu pokój [1 lutego 1411 r.] nie wykorzystywał szans danych przez zwycięstwo grunwaldzkie.

         Nowe elementy w dziedzinie sztuki wojennej

         Ważnym elementem ze strony Jagiełły było zbudowanie do przeprawy przez Wisłę mostu pontonowego [inne pułapki zastosowane w bitwie przez króla np. opóźnianie rozpoczęcia bitwy poprzez pasowanie ok. tysiąca rycerzy, wysłuchanie dwu mszy świętych, spokojna odpowiedź na prowokacje krzyżacką w postaci przyjęcia dwóch przysłanych mieczy, a wszystko po to, by zdenerwować wroga, sprawić, by w palącym słońcu, ciężkozbrojne rycerstwo zakonu poczuło zmęczenie już przed bitwą, są znane od czasów starożytnych].

         Natomiast ze strony Ulryka von Jungingena ciekawostką było wprowadzenie do bitwy w otwartym polu dział, które do tej pory były zazwyczaj wykorzystywane jedynie w oblężeniach.

         Ta ostatnia niespodzianka nie przysporzyła jednak większych kłopotów wojskom króla polskiego, albowiem był on [niewykluczone, że dzięki szpiegowi umiejscowionemu przy mistrzu krzyżackim] na nią przygotowany i przez odpowiednie ustawienie sił własnych ograniczył straty do minimum.

         Po bitwie zanotowano powolny upadek znaczenia zagranicznych wojsk zaciężnych (wielu zaproszonych przez zakon znanych rycerzy z Europy Zachodniej widząc nierówne siły i przeczuwając klęskę nie przyjechało na pole bitwy).

         Rzadką rzeczą w historii wojen światowych był gest Jagiełły, który kazał odnaleźć zwłoki wielkiego mistrza Ulryka von Jungingena i co ważniejszych braci oraz odesłać je z honorami do Malborka.

         Trofeami wojennymi było 51 chorągwi krzyżackich.      Szczegółowy ich opis wraz z ilustracjami podał Jan Długosz.

         Część chorągwi została przyznana księciu Witoldowi. Te, które trafiły do wawelskiej katedry zostały w 1797 r. wywiezione przez Austriaków do Wiednia i ślad po nich zaginął.

         W 1937 r. na podstawie opisów z dzieła Długosza, chorągwie zostały zrekonstruowane i umieszczone na Wawelu. Podczas okupacji Niemcy wywieźli je do Malborka.

         Kolejnym trofeum były dwa miecze ofiarowane Jagielle przez Krzyżaków. Przechowywane były w wawelskim skarbcu, później trafiły do różnych kolekcji, a w 1853 r. zostały wywiezione do Rosji i ślad po nich zaginął.

         Z licznych łupów zdobytych na Krzyżakach po bitwie pod Grunwaldem, do dnia dzisiejszego zostało niewiele. Głównie mity, legendy i garść faktów.

         Wykorzystanie bitwy pod Grunwaldem przez Rzeczpospolitą

         Zwycięstwo było inspiracją dla Jana Matejki do namalowania sławnego obrazu “Bitwa pod Grunwaldem” [1878 r.].

         Matejko przedstawił na swoim ogromnym płótnie taką ilość detali, że aby je zebrać trzeba by napisać księgę.

         Drugim dziełem związanym z bitwą pod Grunwaldem, jest książka, powieść Henryka Sienkiewicza “Krzyżacy” [1900 r.]. Dzieło to wprowadza nas w klimat początku XV w., ale napisane było “dla pokrzepienie serc”. Przedstawiony przez Sienkiewicza, sam opis bitwy jest dość uproszczony, to jednak i on robi imponujące wrażenie. Jednak zwycięstwo grunwaldzkie upamiętniano przede wszystkim pomnikami, nadawaniem nazw ulicom, placom i innym obiektom.          Jednym z najistotniejszych pomników jest pomnik postawiony u zarania niepodległości, na 500 lecie zwycięstwa [1910 r.] w Krakowie. Interesujący jest słynny kopiec grunwaldzki w Krakowie, a także fakt, że w czasie odsłonięcia pomnika wykonano po raz pierwszy “Rotę”, słynną patriotyczną pieśń do słów Marii Konopnickiej.

         Bitwa pod Grunwaldem stanowi ważny rozdział w naszej historii. Jeżeli jednak ktoś z czytelników doszuka się dalekich paraleli sytuacji Polski przed grunwaldem z sytuacją dzisiejszego Kraju Pieroga i Zalewajki to nie będą protestował.   

 

 

PS

Komentarze, uzupełnienia, ewent. obsobaczenia proszę kierować pod adresem:

 

hp.piecuch@gmail.pl

GÓRZYNIEC

Urodziłem się prawie w górach. Górom, niskim i wysokim poświęciłem wiele ze swoich 86 lat. Dziś, gdy góry są dla mnie niedostępne mogę tylko wspominać. Pozwólcie jednak, że zacznę od parafrazy: Już wieczór zapadł /Ucichły kaczory /I z Sejmu wychodzą /Rządowe upiory /Straszliwych rezunów /Zbierają się hordy /By szerzyć dokoła /Polityczne mordy /Na czele szwadronu /Duda bystro gna /A chór Platformersów /Przed Pałacem łka: /Platforma, Platforma /Platforma maja! /Spokojny Donaldzik /Rząd reformuje /Platforma, Platforma /Platforma maja! /W moim mózgu /Pamięć się przewraca / I do Górzyńca bez końca zawraca.

                W dzieciństwie mieszkałem w Górach Izerskich, w Górzyńcu, na smętnym, ale jeszcze wielokulturowym zachodzie. Następnie w Piechowicach w pobliżu „Syrenki” i tunelu kolejowego przed Szklarską Porębą Dolną, a potem Nemezis poniosła mnie w świet.

                Jeżeli zapytacie mnie co takiego widziałem w Górzyńcu i Piechowicach, a następnie w Orlu, że w wielu książkach stale o tym wspominam odpowiem, że to, czego nikt inny nie widział.

                ***

                Po światówce Kraj Pieroga i Zalewajki był ścienkowany o Kresy, ale powiększony o tzw. Ziemie Odzyskane. Czasy były paskudne.  Zastępca dyrektora Departamentu X MBP pułkownika A. Fejgina, podpułkownik J. Światło przyszedł po mojego ojca.

                Wpadł do naszej chałupy na czele swoich zbirów. Mimo, że tato, z tego, co wiem, nie był w podziemiu nikim ważnym, on pofatygował się po niego osobiście.

                ***

                Nasza chata stała na skraju lasu u podnóża północnego Grzbietu Wysokiego Gór Izerskich. Z pokrytej świerkami doliny, pomiędzy Grzbietem Kamienieckim a Grzbietem Wysokiem sączyła się rzeka Mała Kamienna.

                Zabierając wodę maleńkim strumyczkom górskim kierowała się na wschód, by przed Piechowicami się zawstydzić, że obrała tak niesłuszny kierunek i skręcić na południe.  Matka natura zdrady kierunku Małej Kamiennej nie wybaczyła. Minąwszy budynek przedszkola, przecisnąwszy się pod mostem na ulicy Żymierskiego rzeka utopiła się w Kamiennej.

                ***

                Moje życie związane jest z wieloma rzekami. W Bielsku, w którym się urodziłem miałem Białkę, a w Żywcu Kamieniec i Sołę. W Szczecinie tylko Odrę, a w Sudetach Zachodnich Małą Kamienną, Kamienną, Izerę, Bóbr, Kwisę i Nysę Łużycką. W Warszawie Raszynke i Wisłę.

                No to tu cytat z Tadeusza Nowaka: „Kto nie urodził się nad rzeką, nad wodą, ten nie wie, co to kołyska, co to lustro, nie wie też, co to jest życie. Rzeka jest jak kołyska i jak lustro, jak życie najprawdziwsze. Niechże nas kołysze. Przeglądajcie się w niej i milczcie, i nie płaczcie, bo rzeka płaczu i gadulstwa nie znosi”.

                ***

                Wracam do Kamiennej? Ha! Rzeka urokliwa. Jej potęga w dopływach. Ma w dorzeczu dwa imponujące wodospady – Kamieńczyka i Szklarkę, ale także nie cieszyła się imponującą długością. W Jeleniej Górze, przed mostem kolejowym, zniszczonym przez rejterujących przed Armią Czerwoną Niemców, a odbudowanym dopiero w 1952 roku, otaczając Wzgórze Krzywoustego z wierzą widokową zwaną „Grzybkiem” Kamienna zanurkowała w Bobrze, kolory ją natychmiast pożarł.

                Rzeka Bóbr, której na szczęście nie podobało się w Czechach, zwiedziwszy ziemię dolnośląską i lubuską w okolicach Krosna Odrzańskiego elegancko rozpuściła się w Odrze.

                ***

                Odrze, o której tak pisała „Bigunówna”: „To nie była wielka rzeka, to zaledwie Odra; ale ja wtedy byłam mała. Posiadała swoje miejsce w hierarchii rzek, co sprawdziłam potem na mapach, dość drugorzędna, ale zauważalne, wicehrabina z prowincji na dworze królowej Amazonki. Mnie jednak wystarczała, wydawała się ogromna. Płynęła jak chciała, od dawna nieregulowana, skłonna do wylewów i nieobliczalna (…). Przepływała, defilowała, zajęta swoimi celami ukrytymi za horyzontem, gdzieś Dalego na północy. Nie było można zawiesić na niej wzroku, bo wyciągała go za horyzont, aż traciło się równowagę. Nie zwracała na mnie uwagi, zajęta sobą, zmienna, wędrująca woda, do której nigdy nie można wejść dwa razy, jak się później dowiedziałam”.

                Mnie Ora przyniosła parszywą przygodę, w wyniku której na powrót wylądowałem w dwóch największych masywach Sudetów Zachodnich.

                ***

                Moja rzeka, Mała Kamienna była maciupeńka. Milion razy mniejsza niż Odra. Nie bardzo wiem co mógłbym o niej napisać. Chyba tylko to, że po burzy Mała Kamienna robiła się wściekła, niczym niewiasta, której partner uciekł sprzed ołtarza.

                Tak, po solidnym deszczu Mała Kamienna z oburzeniem przewracała nawet wielkie głazy. W pewnym momencie zabrała arsenał WiN-u, zachomikowany pod naszą stodołą do walki…

                Ale to już, podobnie jak przygoda odrzańska, zupełnie inna historia. Może ją kiedyś opiszę. Morze…

                ***

                Podsłuchane w Szczecinie. Dwóch facetów stojący na Wałach chrobrego, spoglądających na Odrę.

                Pierwszy: – To morze?

                Drółgi: – Nie. To rzeka.

                Pierwszy: – Wygląda jak morze.  

                Drugi: – Może?

                A jak wygląda Mała Kamienna?

                ***

                Moją rzekę, Małą Kamienną, ha! od jej poczęcia w szumiącym świerkowym lesie aż do śmierci w Kamiennej mogłem przelecieć w jeden dzień.         Robiłem to często w pościgu za pstrągami. I byłem szczęśliwy, że żyję na ziemi i że wszystkie barwy, kształty, smaki, szumy, zlepy i dźwięki są do mojej dyspozycji.

                Nic to, że moja Mała Kamienna to był raczej spory strumień górski wijący się przez nasz ogród. Mimo, że maciupki był tak pyszny, że jego smaku nie zapomnę nigdy.

                Jedyną cenną rzeczą, jaką mieliśmy w naszej chałupie, oprócz kawałka rzeczki, był poniemiecki fortepian. Był zbyt duży, by wyszabrowali go rabuśni szabrownicy, którzy szabrowali wszystko co dało się spieniężyć.

                Na tym fortepianie, od rana do nocy bębniłem solfeże i gamy pod czujnym okiem urokliwej guwernantki pani Baniewskiej.

                Ponoć dobrze się zapowiadałem.

                ***

                Górzyniec stanowił moje kotwicowisko. W wiosce mieszkało kilkadziesiąt rodzin, uciekinierów z tzw. Centralnej Polski. Pętało się też sporo Niemców, Rosjan, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Najwięcej było repatriantów przesiedlonych z Kresów. Był też jeden Żyd uratowany z Holokaustu. Wszyscy się znali. Aż pewnego dnia zjawili się nieznani…

                ***

                Z Niemcami nie było problemu. Przyszła zima z 1945 na 1946 r. Zima była śnieżna i ostra. Na Niemców urządzano łapanki.   Uczłowieczano ich w ten sposób.

                Złapanych zapędzono do odśnieżania drogi Szklarska Poręba – Jakuszyce, ale także do innych prac w różnych miejscowościach powiatu jeleniogórskiego.

                Wiosną 1946 r. także Niemców łapano i wywożono do sowieckiej zony okupacyjnej. Zony, z której 7 października 1949 r. utworzono Niemiecką Republikę Demokratyczną (NRD). Było to brakujące ogniwo między nazizmem a stalinizmem.

                ***

                Problemem dla niektórych mieszkańców Górzyńca był także pewien Żyd. Swoisty artysta. Siedział cichutko. Nikomu nie wadził. Uczył niektóre dzieci, w tym mnie rysować…

                Ale byli ludzie…, a raczej indywidua mieniące się Ludźmi!

                To było osobliwe typy potrafiące wbić bliźniemu nóż w plecy i zapytać go „dlaczego krwawi?” Ci nieludzcy ludzie złożyli swoistemu artyście propozycję:          Żydzie! Wyrzuć się sam z Górzyńca, zanim my cię wyrzucimy, a może tylko anihilujemy.

                Wśród nieludzkich ludzi były „wykrztałciuchy”, znające trudne wyrazy i przekonane, że dwa tysiące lat temu Żydzi zamordowali Jezusa Chrystusa, a potomkowie morderców do dziś porywają dzieci na mace. Sam słyszałem jak przypominał im o tym pewien Wielebny z Piechowic.

                Żyd z oferty nie skorzystał. Może zlekceważył groźbę? Może uważał, że skoro przeżył holokaust to jest szczęściarzem i nic mu już nie grozi?

                Może…

                Pogrzebano go niechlujnie. Tak, że denatowi włosy z grobu wystawały. Pochowano go w lesie, tam, gdzie go zaciukano siekierami, przy drodze leśnej, w pobliżu mostu kolejowego przecinającego szosę i rzekę Małą Kamienną. Miejsca pochówku niczym nie oznaczono. Na tym grobie rosły imponujące grzyby. Koźlaki z czerwonymi główkami, nazywane „panienkami”. Dlaczego grzyby miały czerwone łebki? Nie wiem. Żyd chyba nie był komunistą. Ktoś mądry powiedział, że nie istnieją prawdy o martwych poza tą, że są martwi i już ich nie ma. Jakby ich nigdy nie było. To był ten wypadek. Ludzie o morderstwie zamilkli. Nigdy nie chcieli o tym gadać. Dokładnie wyczyścili sumienia.

                A w Górzyńcu każdy znał każdego

                Mieszkańcy codziennie się spotykali. A przybysze, na czele ze Światłą, byli obcy. Po mieszkańcach, którzy mieli zaszłości akowskie, kolaboranckie lub jedynie szabrownicze, grozą powiało. Ludzie nie wiedzieli, czego obcy chcieli? Po co przyszli? Do kogo lub po kogo przyszli? Do dziś pamiętam oczy herszta zbirów. Oczy wybałuszone. Prawie wylatujące z orbit. No i ten śmiech jego. Głośny. Rubaszny. Mama powiedziała, że taki śmiech znamionuje brak wychowania.  Ekipa taty nie zastała. Światło mógł mnie zastrzelić. Niejako w zastępstwie. Nie zrobił tego. A mógł. Powinienem być mu wdzięczny.           Grupy UB nie takie sprawy załatwiały od ręki. Tak, chyba powinienem go za nie-zastrzelenie polubić. Oficerowie – gnomy zastrzelili tylko psa. Stłukli mamę. Zgwałcili ciotkę. Mnie jedynie skopali. Zabrali też to, co się zmieściło na dwie ciężarówki. Czyli wszystko. Błyskawicznie splądrowali całą chałupę. Działali piorunem.     Byli chybcy niczym ogień toczący podzwrotnikowy busz.          Zrujnowano nas całkowicie.

                Moja rodzina nigdy nie odzyskała radości życia. Miało to pozytywny wydźwięk. Będąc na dnie, nie baliśmy się upadku. Od tego czasu gdziekolwiek byłem, cokolwiek nie robiłem, otoczony byłem niechlujnymi, brudnymi gnomami-agentami służb specjalnych. Gnomy wyrastały przede mną jakby spod ziemi. Jak trujące grzyby do złego kusiły. Gnomy, z biegiem lat wzmocnione oficerami WSW i bezpieki, niczym bezdomne psy osaczały mnie. Obserwowały każdy mój krok. Dyszały z pożądania. A wyjąc do księżyca sporządzały donosy i podchodziły od tyłu usiłując kąsać. Kilka razy udało się mnie ugryźć.

                A wówczas, w Górzyńcu, ubowcy przyszli za tydzień. Zakołatali do drzwi o północy. Ojciec nie zdążył wywiać. Wówczas Światło zrobił coś, co kazało mi modlić się tymi słowy: „Kochany Panie Boże! Ten typ zabrał mi tatusia. Daj mu, Panie Boże, najdłuższe życie, abym mógł go dorwać i zabić. A potem daj mu wieczność. W piekle”. Pan Bóg nie wysłuchał mojej prośby. Gdy Go wówczas prosiłem, zapomniałem, że była sobota. Szabat. Pan Bóg odpoczywał.  Ale być może moje błaganie nie zostało wysłuchane także dlatego, że byłem wierny późniejszemu dekalogowi Zbigniewa Herberta, którego 4. przykazanie głosiło, że: „Modlić się można wszędzie. Najgorszym miejscem są świątynie. Panuję tam zaduch…” Ja się najczęściej modliłem na Bobrowych Skałach dominujących nad Górzyńcem i na Gracziczniku w pobliżu strażnicy na Orlu.

                UB zabrało mi tatę. Koledzy w szkole dali mi szansę pomyśleć, jak samotne są dzieci „Zaplutych karłów reakcji”.       Prawdę mówiąc rozmyślam o tym do dziś. Nim zdążyłem doszlusować do dawnych kolegów, co zajęło mi niespełna pół wieku, dawni wrogowie, a zwłaszcza ich buntownicze potomstwo, przepoczwarczyło się w Prawdziwych Patriotów. Ja z lenistwa, znowu nie zdążyłem z konwersją. Stałem się gorszym sortem. Byłem wrogiem wczoraj. Jestem nim dziś.   Starożytni Rzymianie używali piórka wymiotnego, by zwrócić to, co zjedli. Mnie podchodzi do gardła pospolitość, którą żem sam sobie upichcił. 

HEJ! HEJTERZY?

Źle się bawicie!!! Atakując Kasię, córkę K. Nawrockiego, robicie coś potwornego!.

         Możecie szarżować na Karola. To mu się bowiem, jak każdemu politykowi słusznie należy. Ale dziecko zostawcie w spokoju.

         To co robicie jest wstrętne! Wstrętne! Wstrętne!

         Wasze wpisy skwituję po żołniersku:

Odpieprzcie się ot tego radosnego dziecka!!!!!!!!!!!!!!!!!

 

         Kasiu, „odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”.

 

                           Pozdrawiam Kasię jak najserdeczniej.

                                                                                    Dziadek Heniu

Kochani!

Znowu recykling czyli poprawianie historii. Zanim sięgnę do nowszych czasów pozwólcie mi jeszcze poszturchać trochę Józefa (Izaka) Światłę, który w dekompozycji (czyt. szabrowaniu i nie tylko) budynków w Orlu, w Hali Izerskiej i w ogóle w Sudetach, miał niejakie zasługi, a 4 grudnia 1953 r. wyciął malowniczą siurpryzę Bolesławowi Bierutowi z towarzyszami. Izak, który był już Józefem i w Górzyńcu przyszedł po mojego ojca poświęciłem kilka odurzonych zdań zawartych na 502 stronach Portretu z kanalią.  Zacznę jednak od Adama i Ewy czyli od początku. No to ad rem:

         Tak zwana prawda historyczna nie zawsze jest prawdą. Mimo, że po zwycięskiej wojnie, w której walczyliśmy z Trzecią Rzeszą i Sowietami (1.09.1939 r. – 8.05.1945 r.) to Niemcy wygrały pokój, a Polacy tylko wojnę. Przyjaciele (USA i Wielka Brytania) oddali nas w pacht Stalinowi. Był proces w Norymberdze. W tym spektaklu jeden ludojad oskarżał drugiego o kanibalizm. Od tego czasu świat stał się dwubiegunowy. Ludojady były geniuszami. Geniuszami zbrodni. A geniusz robi to, co chce; talent – to, co może, a przecietniak – to, co trzeba.

         W Kraju Pieroga i Zalewajki geniuszy nie było. Talentów takoż. Po wojnie przeciętniacy, przedzierzgnięci w stalinistów przystąpili do dzieła nicowania, przestrajania, przerabiania, przestebnowania, modulowania Polaków. W tym procesie brały aktywny udział niektóre żołnierki 1. SBK im. E. Plater, które w 1996 wytoczyły mi, trwający 11 lat proces, oskarżając że je zniesławiłem (zob.: Proces. Kłamstwa, mity, dezinformacje i konfabulacje a także Tłuste koty wymiaru sprawiedliwość i…) .

Pod dyktandem generalissimusa i kierownictwem sowieckiego agenta prezydenta Bolesława Bieruta (książka o tych sprawach ukazała w 2022 r. pt. Tajne sejfy B. Bieruta i J. Barmana. Urok „dobrej zmiany”, Czar Polskiego Ładu) wolnościowe pragnienia społeczeństwa ugięły się jak dach pod ciężarem śniegu.

    Po śmierci Stalina i ucieczce Światły, gdy niektórzy suzereni na usługach Wielkiego Brata, w trosce o swoje żelazne dupy chcieli troszkę zliberalizować zbójecki system, a B. Bierut – jak twierdzi Andrzej Werblan: hamował procesy naprawcze.

Na szczęście 3 lata po śmierci „Ospowatego Józka” stalinizm polski skończył się spopieleniem Bieruta w Chruszczowowskim ogniu, „krwawym czwartkiem” w Poznaniu (w tej rabacji paskudną rolę, obok generała J. Kamińskiego odegrał m.in. E. Gierek), Polskim Październikiem 1956 r i roszadami na szczeblu władzy. Zbudowaliśmy najweselszy barak w tzw. obozie socjalistycznym.

Po latach próbujemy prostować fałszywą historię. Fałszujemy nasze dzieje na nową, równie łgarską modłę. W awangardzie fałszywców są politycy, służby specjalne i media.  W tym procederze wykorzystywane są metody wygenerowane w pierwszej stalinowskiej dekadzie Peerelu.

Przez bez mała pół wieku główne wydarzenia rozgrywały się w Sowietach i Stanach Zjednoczonych. Niewielkim przyczynkiem do nich była „wycieczka” (4 grudnia 1953) do USA prominentnego funkcjonariusza MBP ppłk. Józefa Światły, zastępcy dyrektora Departamentu X MBP płk Anatola Fejgina (zob.: Anatol pułkownik Fejgin. Bandyta czy ofiara ideologii). Wyprawa była mocno nielegalna. Albo inspirowana. Zapewne nieunikniona. Gdyby nie było Światły, jego robotę musiałby wykonać ktoś inny. Manewr taki powtórzono w 1981 r. z udziałem płk. MON Ryszarda Kuklińskiego, a tym razem chodziło o USA (zob.:  As CIA i… W kręgu donosów, mitów i faktów o Ryszardzie pułkowniku Kuklińskim) i częściowo gen. Władysława Pożogi (szło o Kubę). Od tamtych czasów ciekawe są doniesienia medialne dotyczące polityków i służb specjalnych. Dlaczego? Bo z tymi facetami jest jak z kryminałami. Czekamy, kto pierwszy zginie.

Wierząc Emilowi Cioranowi, że życie jest plagiatem, a pisanie występkiem usiłuję opisać swoją egzystencję. Co pamiętam z pierwszej dekady Peerelu?

 W latach pięćdziesiątych chodziłem do Liceum Pedagogicznego. Na lekcjach języka polskiego zmuszano nas do głośnego czytania pracy generalissimusa o językoznawstwie. Czytaliśmy piąte przez dziesiąte, aby zrozumieć dziesiąte przez dwudzieste. Było to równie pasjonujące jak liczenie nóg stonodze. Ale co Stalin wymyślił, to Polak musiał polubić. Skłania mnie to do przypomnienia anegdotki: Filoksenes szydził kiedyś z wierszy Dionizosa. Rozgniewany władca zesłał go za karę do kamieniołomów. Po jakimś czasie wezwał go z powrotem i znowu zaczął mu odczytywać swoje poematy. Posłuchawszy przez chwilę, Filoksenes wstał i zwrócił się do wyjścia. Kiedy Dionizos go zapytał, dokąd idzie, odpowiedział: „Z powrotem do kamieniołomów”.

Nie poszedłem do kamieniołomów. Wybrałem gorzej. Recypowałem wprawdzie, że „kto się w Polsce rodzi, sam sobie szkodzi”, ale jeszcze się z tym nie otrzaskałem. Ze względu na pewne zaszłości rodzinne, jako syn zaplutego karła reakcji nie mogłem studiować na wyższych uczelniach. Byłem mierzwą, odpadem historii. Mój mózg miał potencjalne skłonności do zbrodniczych myśli. Takie mózgi podlegały obróbce ideologicznej lub anihilacji.

Ale przecież – tłumaczyłem sobie – sam, chłopie, sobie jesteś winien. Mogłeś się urodzić w rodzinie robotniczej lub małorolnego chłopa. W tej sytuacji, miałem prawo czuć się samotnie, jak różaniec be paciorków. Szukałem „trzeciej drogi”. Postawiłem na sport. Gdy poprawiałem jakieś rekordy, zdobywałem mistrzostwa, nikomu nie przychodziło do głowy pytać mnie, co robili moi rodzice. Wpadłem w oko „łowcom” kandydatów do szkół wojskowych. Tak zostałem podchorążym Oficerskiej Szkoły Wojsk Ochrony Pogranicza w Kętrzynie. Ale i tego było mało. Nagle przepaliły się korki w moim mózgu. A że mózgu nie można zresetować więc poświęciłem jeszcze pięć lat na edukację w Wojskowej Akademii Politycznej i sześć lat na trzy dwuletnie „dokształty” na Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu – Leninizmu. Wkrótce byłem naszpikowany marksizmem, leninizmem i stalinizmem jak bandzioch świętego Sebastiana strzałami. A mimo to komunizm ciążył w moim żołądku niczym kamień z Kamiennej, którego organizm nie mógł strawić.

Dziś wiem, że tak długa edukacja w uczelniach peerelowskich nie była najlepszym pomysłem. Uzależniała podobnie jak alkohol lub narkotyki. Stając się człowiekiem wykształconym wbrew swej woli, miałem prawo uważać się za eksperta w dziedzinie łgarstwa marksistowskiego. Uspokajając wyrzuty sumienia, tłumaczyłem sobie, że przecież realizuję wytyczne moralistów, żeby człowieka traktować jako cel sam w sobie. A dotychczas jedynie wojskowi stosują się do tych zaleceń dosłownie.

Decyzję o związaniu się z armią skomentował Tadeusz Steć, o którym wspominam prawie w każdej swojej książce. Było to człek zachwycający. Diabelsko brzydki i piękny. Dziko chciwy i absolutnie bezinteresowny. Bardzo sprytny i, jeżeli chodzi o tajne służby, okropnie głupi. Pytany czy pisze pamiętniki odpowiadał, że nie, bo dobrze – nie wypada, a źle – się boi. Na 1. numerze „Rocznika Jeleniogórskiego” napisał mi tak: „Wiesz, Henryk, koledzy mówią, że twoja decyzja o przywdzianiu munduru żołnierza jest łajdacka i kretyńska. Ale ja cię zawsze bronię. Mówię im, że jesteś tylko chory psychicznie i cierpisz na depresję”. Steć pisał mało, ale pisał smacznie. Chciałoby się, aby jeszcze coś napisał. Nie napisze. Został brutalnie zamordowany.

Wykształcenie niewiele mi przeszkadzało robić to, co robiłem i czego nie robiłem. Niestety nie byłem tak zdolny jak lizuski i dupowkręty komunizmu. Dlatego nie zrobiłem kariery. Wydawało się, że na co dzień byłem mniej więcej normalny. Ale nie mogłem być normalny, jeżeli mój najwyższy przełożony był anormalnym fanatykiem komunizmu przebąkującym o „konstruktywnym niezadowoleniu z zastanej rzeczywistości”. Więc „leciałem” partyjną nowomową i na zajęciach z kadrą oficerską wspominałem o „destruktywnym zadowoleniu płynącym ze zbudowania promiennej przyszłości”.

Zainteresowanie Światłą odłożyłem ad Kalendas Graekas. Bawiłem się językiem. Pamiętając mądrość arabską, że język jest jak lew, kiedy go wypuścisz, będzie gryzł. Z ciekawością śledziłem mit kombatanctwa oparty o antysemityzm. Propagował go gen. Moczar. Wtórował mu szef Sztabu Generalnego WP gen. Jaruzelski. Jak podaje Piotr Gajdziński („Odra” nr 3/2018) to Jaruzelskiemu 1356 oficerów i chorążych żydowskiego pochodzenia zawdzięcza wyrzucenie z wojska (w tym 54 pułkowników, 79 podpułkowników i 132 majorów). To była nostalgia za niegodziwością. Zachwycali się tym cygaństwem nawet byli członkowie Armii Krajowej. Odrazę budziło nie zachowanie szumowin głoszącej hasło: „Precz z Żydami. Żydówki z nami”. Zniesmaczało kabotyństwo niektórych żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego.

Nie mogę też wykluczyć, że mnie jakaś niegrzeczność opętała, np. ziewnięcie w czasie zbiorowego wysłuchiwania przemówienia I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki dającego odprawę syjonistom. W marcu 1968 r. na rubieże Rzeczypospolitej przyszedł z Warszawy szyfrogram nakazujący zbiorowe wysłuchanie spiczu „Wiesława”. Janusz Szpotański nazwał Gomułkę Gnomem, czym zarobił na więzienie. Oprócz represji administracyjnych, utalentowany szachista i poeta, dostał trzy niedziele, palmowe plus, kicia. Dowódca Górskiego Batalionu WOP płk Zdzisław Drobniak zebrał kadrę w klubie i kazał mi pilnować, aby oficerowie wysłuchali przemówienia szefa partii z należytą powagą. Z Katowic dolatywał głos Edwarda Gierka odgrażającego się syjonistom, że: „Śląska woda pogruchocze im kości”.

Gomułka mówił i mówił. Była to istnej biegunki schizofrenicznych skojarzeń. Nie można było nie ziewać. Na domiar złego, coś mnie podkusiło i nakazałem dyżurnemu otworzyć okna, aby przewietrzyć sale z zaduchu po spiczu przywódcy narodu. Na sali było sporo kapusi WSW i MSW, zwanych dziś sygnalistami. To specyficzny gatunek ludzki. Niektórzy z rządzących ale głównie ze służb przekonują, że to odmiana człowiecza niewybredna acz potrzebna. Ale wówczas straciłem czujność i jakoś ten fakt przeoczyłem. A delatorzy byli wytresowani przez oficerów obiektowych. Byli przekonani, że można przez denuncjowanie i konfidencję zbratać się z bliźnimi, zarobić na awans czy medal albo na gratyfikacje finansowe. Jeszcze tego samego dnia poszły meldunki. Do Łużyckiej Brygady i do dowództwa WOP, a stąd do GZP WP i ministerstw siłowych.

Mimo, że sprawiałem wrażenie oczytanego w naukach marksistowsko-leninowskich, a teorie Carla von Clausewitza i Sun Tzu o wojnie oraz doktrynę Leonida Breżniewa o ograniczonej suwerenności miałem w małym paluszku, skończyło się na tym, że gen. Jaruzelski wyrzucił mnie ze „złotego funduszu”. Moja kariera wojskowa rozpadła się jak domek z kart. Zostały tylko karty. Wpadłem w depresję. Była dotkliwa i ciężka. Uwierała i skrzypiała. Szorowała. Kłuła. Miała kamienie w butach. Trwała pięć minut. No, może kwadrans. Całą nadzieję na przyszłość pokładałem w Toto-Lotku. W końcu powiedziałem sobie: „Henryku! Urodziłeś się jako oryginał, nie stawaj się niczyją kopią” i zacząłem robić jeszcze większe głupstwa. Tym razem jednak robiłem je na własny rachunek. Konspirowałem. Wydałem prawie 30 numerów Czerwonej Krowy, pisałem raporty dla Jana Pawła II, później, już w wolej Polsce, razem z profesorem Pawłem Wieczorkiewiczem kombinowaliśmy jak obalić rząd… Dziś w byciu sobą najbardziej mi przeszkadza kodeks karny.

W następnym blogu spróbuję przedstawić subiektywny ogląd oryginalnego typa, Homo tweetusa – człowieka ćwierkającego. Oto bowiem jakiś scurvenson, płonący wielką namiętnością do niejakiej Olgi zmienił mój przyzwoity życiorys w Wikipedii na coś w rodzaju monumentalnego łgarstwa mające wszelkie znamiona hejtu. Gdyby ktoś nie wiedział kto zacz scurvenson polecam lekturę Szewców S. I. Witkacego. 

Wracam do Światy. On to, nagłaśniając przez Rozgłośnię Polską Radia Wolna Europa (RP RWE) zbrodnie komunizmu, być może, położył nie tylko dla Kraju Pieroga i Zalewajki, ale także dla świata niemałe zasługi, kasujące wedle niektórych „naukawców” jego własne zbrodnicze dokonania.

On pierwszy tak jasno przedstawił kawałek peerelowskiej pospolitości. Unaocznił, że towarzysz towarzyszowi towarzyszem, ale także zdrajcą. Ukazał bezmiar dziwności stalinizmu polskiego. Wyglądało to tak, jakby komunistyczny smok pluł gorącą, ognistą śliną na rzeczywistość, którą współtworzył. Istnieją tysiące powodów, by się zająć właśnie tym oficerem. A każdy z nich wystarczyłby osobno aby sportretować jego postać. Prof. Andrzej Paczkowski określił go łagodnie jako „wredną twarz sowieckiej kanalii”, a ja… no właśnie…

Józef Światło to oficer, który po zamianie NKWD & MBP na CIA zaczął przejawiać smocze cechy – pożerał dawnych mecenasów, egzegetów i kolegów, którzy niegdyś dobrze mu życzyli. W jego wypadku było to pożarcie dokumentne. On to, relacjonując przemyślenia oparte na własnych doświadczeniach, ciągle pamiętał o przestrodze Andre Maurois, aby nie mówić o sobie źle, bo ludzie mogą uwierzyć. Przez prawie dwa lata bił się ochoczo w piersi. Cudze. Potem zamilkł. Bo albo mu nowi mocodawcy z CIA kazali, albo przestraszył się czegoś. Czego? Mniemam, że zarówno niegdysiejsi przełożeni jak i dzisiejsi uczeni historycy nie rozgryźli jego enigmy. Po transformacji MBP na KdsBP i MSW władze prlu wysłały do USA kilku funkcjonariuszy mających Światle zrobić ryziu-ryziu. Był w tej grupie mój „przyjaciel” pułkownik Marceli Wieczorek. Jednak Sowieci uczynili byłego wicedyrektora Departament X MBP człowiekiem nietykalnym.

 

 

List do Stanisława Sz.

Staszku!

Dziś parafraza i kilka refleksji dotyczących zbliżających się wyborów prezydencki w świetle tego, co było, a co jeszcze się tli.

Stanisławie!

Dlatego

Pożyczę Ci

Swoje buty

Abyś przeszedł

Taką drogę jak ja.

Tylko masz po drodze

Odróżniać

Dobro od zła.

Zobaczysz

Jak marznie serce

Gdy już nikt go nie ogrzeje.

I jak łzy gorzkie

Płyną po twarzy

Tak, że nawet wicher

Ich nie rozwieje

Ty mówisz

Że zawsze masz rację

Że wiesz

Jak boli rana.

Ale powiedz

Co czuje człowiek

Gdy los

Mu ugina kolana?

Ja wiele

W życiu przeszedłem

Drogi, bezdroża i dróżki

Padałem

Na granitowe kamienie

Lecz nigdy

Nie na poduszki.

Więc Ci pożyczę buty

A Ty

Myślenie zmieniaj.

Prześledź

Najpierw moje życie

A potem…

Mnie oceniaj.

Mówiłem Ci kiedyś

Że każdy człowiek

Jest inny.

Ale ty

 Jeszcze jesteś

Bardziej inny.

Zaś ja

Wybierając swój los

Wybrałem szaleństwo.

Dlatego:

Zbulwersowały mnie nieśmiałe doniesienia mediów o majdrowaniu służb specjalnych przy kolejnych wyborach A.D. 2025 z pomocą dezinformacji innych paskudnych metod.

      Stanisławie!

      Przypomnę. Po 4 czerwca 1989 r. pozornie wydawało się, że prawda o społeczeństwie spadła na służby specjalne z elegancją żelbetonowego bloku, a peerelowskie służby osiągnęły dno.

      Ale tak jedynie się wydawało. Niektórzy zaradni oficerowie udowodnili, że dno może być także twardym gruntem.

      Najinteligentniejsi funkcjonariusze już w latach osiemdziesiątych zrozumieli, ze prawdę narzuca się innemu człowiekowi siłą samej prawdy, a nie przemocą prawa, przymusu ekonomicznego lub działalnością operacyjną. Czekali tylko okazji, aby pomaszerować pod nowymi sztandarami.  Ludzie wściekają się, bo bulwersuje ich oddanie nadzoru nad służbami specjalnymi III RP w ręce niegdysiejszych kramarzy z dawnego kiszczakowskiego zaciągu!

      Jednak dlaczego mieć za złe kramarzom, że są tym czym są? Przecież już dawno technika i dolary zmanierowały służby specjalne. Mówicie, że trudno to wytłumaczyć. Może należy pamiętać, że ci, którzy rozumieją tylko to, co da się wytłumaczyć, nic nie rozumieją.     Specsłużby są jak magia czarna i biała. W związku z tym w bezpiece oficerowie dzielili się na pod- i nadludzi.

      Kontrwywiad stanowił magię czarną – podludzi, którzy nie byli wolni od stosowania brutalnych metod, niekiedy tortur.      Natomiast magię białą reprezentował wywiad z zaradnymi asami na czele.

      Jedni i drudzy nigdy nie szczędzili krwi. Oczywiście, nie własnej. Oni pierwsi zrozumieli, co jest warunkiem sukcesu. Jednym z zaradnych był ówczesny podpułkownik Sławomir Petelicki, który szybko zrozumiał, że warunkiem sukcesu jest upór, bo skrajna wrażliwość niesie w sobie tylko porażkę.

      Petelicki i spółka chcieli żyć w innym świecie, w którym cierpienie jest bezsensowne, a szczęście obowiązkowe. Rozważałem też, dlaczego Petelicki z komilitonami, stanowiącymi arystokrację polskiego szpiegostwa, z przyszłymi generałami Gromosławem Czempińskim, Henrykiem Jasikiem, Wiktorem Fonfarą, Marianem Zacharskim, płk Aleksandrem Makowskim i innymi, nazywanych czasami franciszkanami bezpieki (od nazwiska min. Franciszka Szlachcica), a uznanymi przez ministra Kiszczaka za beztalencia, którzy mieli aspiracje orłami być, sokole loty mieć, są aż tak dyskretni w ujawnianiu dawnych tajemnic resortu?

      Oni, którzy gnali do kariery jak wicher po łanie zboża, dla których socraj był czymś tak oczywistym jak Związek Radziecki, słońce albo powietrze, pierwsi zczłowieczeli i dostrzegli, że system dogorywał. Chybko porzucili komunizm, socjalizm i marksizm a schwyciwszy źdźbło czasu zmian wzięli je do siebie i postanowili przejść z filmu czarno-białego na obraz kolorowy. Zaczęli szermować takimi pojęciami jak honor, godność, Polska, niepodległość, Bóg, ojczyzna, moralność, wiara…

      Ci mężowie, w swoich życiorysach mają interesujące fakty, które byłyby cudowne gdyby nie to, że nie są prawdziwe. W okamgnieniu zapomnieli, że wylęgli się ze Służby Wywiadu i Kontrwywiadu i przyrzekli sobie, że prędzej piekło zlodowacieje niż wrócą do bronienia socraju! Błyskawicznie przepoczwarczyli się w ugłaskane króliczki, które naczelne władze III RP bez wahania przytuliły do piersi awansując ich oraz nagradzając wysokimi stanowiskami.

      Będąc najinteligentniejszymi z inteligentnych, wyraźniej niż inni funkcjonariusze widzieli wylęganie się demokracji. W przededniu powstania III RP znowu uwierzyli, że świat ma dla nich coś lepszego do zaoferowania niż praca za frajerską pensję do emerytury lub do śmierci. Nie mylili się. I wówczas powiedzieli sobie: skoro czas przeszły przestał dla nas istnieć; teraźniejszość cieknie jak woda z dziurawego wiadra, a o przyszłości szkoda gadać, to trzeba postawić na innego konia. Wyrzekli się własnych przekonań, bo zmieniła się strategia Polski i geopolityka świata. Ich idea przegrała. Boleli nad tym okrutnie, ale byli bardzo dzielni i nie dali tego poznać po sobie. Potrafili przekuć klęskę w sukces. Przesiedli się ze swoich zdezelowanych polonezów, fiatów i wartburgów na luksusowe modele samochodów zachodnich. Pomógł im Lech Wałęsa, który, wygenerowawszy Tadeusza Mazowieckiego i Leszka Balcerowicza, polityków antydemagogicznych i antypopulistycznych niezwłocznie sięgnął do komunistycznych kadr szpiegowskich. Nadał niektórym oficerom stopnie generalskie. Znowu byli w awangardzie. To była elita elit metapeerelowskiego wywiadu. Zdawało im się, że są aniołami transformacji w MSW. Baczyli, by nikt nie sypał piasku w tryby przemian. Zachowali się z klasą.

      Reszta służb specjalnych III RP została za tymi funkcjonariuszami o kilka drinków z tyłu. Oni trzymali bank i rozdawali karty. Uważali, że nikt nie powinien mieć do nich o to pretensji.     Co prawda ich długoletni guru Wojciech Jaruzelski, jeszcze w 1987 r. wspominał, jakim wstrząsem była dla niego śmierć Stalina i przekonywał, że generalissimus uczynił wiele dla sprawy socjalizmu, w tym Polski i, że …dystans historyczny pozwoli spojrzeć na postać Stalina spokojnie, bez obciążeń świeżymi jeszcze emocjami, to wymienieni oficerowie już Jaruzelskiemu nie wierzyli. Byli zbyt zdolni, zbyt pragmatyczni, zbyt przezorni, aby dłużej akceptować stalinowskie zachcianki perfidnego, wrednego, obłudnego, zakochanego w sobie „dwupaku generalskiego” Jaruzelski – Koszczak.

      Żeby w przededniu rozpadu komunizmu wychwalać Stalina, żeby coś takiego powiedzieć, trzeba być czeterogwiazdkowym generałem. To był system „Ge-Ge”. Generalissimus (Stalin) & generał (Jaruzelski).

      Żaden zwyczajny człowiek nie mógł być aż takim idiotą! Przecież już następca Stalina Nikita Chruszczow wiedział, czym był Stalin i stalinizm. Nie darmo za czasów Chruszczowa rehabilitowano ponad 20 milionów osób. Większości pośmiertnie.

      Bo co innego założenia komunizmu w ujęciu Marksa, a co innego stalinizm! Znam inteligentów uważających, że komunizm to byłaby dobra rzecz, gdyby ludzie nie byli tacy, jacy są. Kłania się tu myśl prof. Leszka Kołakowskiego, że dobro i zło, sprawiedliwość i krzywda obecne są w świecie tylko przez nas samych.

      W tej sytuacji konwersja nie mogła być zła. Po 1989 r. żołnierze pierwszego rzutu partii, bezkompromisowo walczący w obronie socraju na tajnym froncie, rzucili się w objęcia Kościoła. Nie, nie upatrywali w Kościele zbawienia.      Upatrywali stanowisk. I dostali je.

      Jednym z najgorętszych konwertytów był Petelicki. Śmiało odwoływał się do chrześcijańskich tradycji Polski i Europy, których nie znał nawet z widzenia. Zawsze zdołał znaleźć kilka składnych słów by zrobić wrażenie patrioty i człowieka zaangażowanego w to, co robi i przekonać, że najbliższe mu są wartości chrześcijańskie, które wyssał z mlekiem matki.       Zanurkowawszy w ramionach gen. bp. S.L. Głodzia podpułkownik być może zapomniał, że tradycje chrześcijańskie już dawno odeszły od Ewangelii, że to, oprócz niezaprzeczalnych pozytywów, również krucjaty, inkwizycje, pogromy, palenie na stosie, m.in. Jana Husa, Joanny d’Arc czy Giordana Bruna. To tortury i procesy o czary. To wojny religijne i  prześladowania Żydów, oskarżanie ich, jako narodu bogobójców.  Azali może o tym pamiętał i dlatego nie miał problemów z udzieleniem sobie rozgrzeszenia za to, co robił? 

      Patrząc na postaci generałów z bezpieczniackimi rodowodami można pomyśleć, że to najspokojniejsi, najprzyzwoitsi, etyczni, moralni ludzie. Tacy, którym można bez obawy dać się ogolić brzytwą. I jedynie niedowiarkowie mogą sugerować, że można przy tym stracić głowę.

      I jeszcze jedna rzecz przemawia na korzyść byłych esbeków – oni naprawdę umieją pisać! Potrafią smażyć nie tylko donosy. Również książki. No, nie wszyscy. Petelicki na szczęście nie potrafił. Przeczytajcie dzieła Zacharskiego, a sami zobaczycie. Całkiem niedawno jeden z nich, płk Makowski, dał się poznać, jako autor zadziwiającej pracy Tropiąc Bin Ladena. Opisał w niej część swoich przygód. Chyba szczerze. Jedynie gdzieniegdzie wzbogacił relację dobrym słowem.

      Ten oficer, podobnie jak Zacharski, potrafili napisać sakramencko dobre książki. Chryste! Z takimi zdolnościami powinni pracować dla CIA i wymyślać kody nie do złamania przez talibów i ferajnę Władimira Putina. Myślę, że znając Zachód, wiedząc, jak ludzie mogą, a nie jak muszą żyć, w chwili, gdy Gorbaczow polecił Jaruzelskiemu zmajstrować z Peerelu coś jakby laboratorium dla pierestrojki esbecy pierwsi przejrzeli na oczy.

      Gdy nadarzyła się okazja, postawili na nową rzeczywistość. Kombinując wykombinowali dobrze. I nie zawiedli się. Dzięki nowej władzy, a przede wszystkim dzięki Wałęsie mogli orłami być, sokole loty mieć.     Więc dlaczego nie ujawnili wszystkiego? Czyżby uznali, że nie warto przeciążać mózgów rodaków?  Przecież zostawszy celebrytami mieli tysiące okazji, aby wytrącić oręż wściekłym lustratorom, używającym lustracji jak górale ciupag, do rozkwaszania głów przeciwnikom politycznym. A celebryta to współczesny alchemik – twierdzi Krzysztof Varga, – który z gówna robi złoto. Więc dlaczego…? 

      Ano pewnie dlatego, że dawni prominenci służb specjalnych już od końca XX wieku systematycznie starali się przekazywać „tajemnice jak wpływać na rządzących” swojemu buntowniczemu potomstwu.

      Podobne mechanizmy, albo jeszcze gorsze obserwować możemy w tzw. wymiarze sprawiedliwości.   

Dwa wspomnienia o przyjaciołach, których dołączono do większości wiele lat temu i którzy nadal nie żyją.

Zaglądałem Panu Bogu w okno, ale Bóg nie raczył ukazać swej twarzy. Znów jestem sam wśród własnych myśli. Dlatego po raz nie wiadomo który wracam do przypomnienia spraw Tadeusza Stecia i  Bogdana Charytona. Obaj mieli na pieńku ze służbami specjalnymi.

         Wspomnienie pierwsze z próbą wierszowania. Tadeusz Steć

         Na sudeckich drzewach

         Krople rosy wiszą

         To są łzy tęsknoty

         Okolone ciszą

         Wiat liście unosi

         W świekrowej alejce

         A ja wspominam.

         Nieważne, czy rok. minął

         Dzień, miesiąc, czy też lata

         Gdy odszedł T. Ś. na zawsze

         To straciłem cząstkę świata

         I cząstkę samego siebie.

         Bo żyję jakoś inaczej

         Choć wstaję co dzień rano

         Choć śmieję się i płaczę

         Świat wygląda tak samo.

         Choć tyle się zmieniło

         Nic już się nie powtórzy

         Nie będzie już jak było.

         Co mi zostało na dzisiaj?

         Wspomnienia…, ten czas… te chwile…

         To dużo…

         Czy może niewiele

         Aż tyle

         Czy tylko tyle?

         Wspomnienie drugie o Bogdanie, synie Józefa Charytona

         Jozef Charyton to zadziwiająca i zapoznana postaci naszej kultury. Wiele lat temu znałem go pobieżnie. Józef miał syna, Bogdana. W ich życie wmieszały się, tak jak i do Stecia, służby specjalne.

         Prawdą jest. Znałem ojca i syna. Ducha też znałem. Tyle, że był to wyjątkowo wredny, a raczej wredne duchy. Duchy służb specjalnych Wschodu i Zachodu. Ojciec Bogdana był umoczony mniej i dał dupy umiarkowanie. Stracił jedynie życie.

         Syn był umoczony w znacznie poważniejsze przedsięwzięcia szpiegowskie i dał dupy znacznie szerzej. Najpierw stracił z trudem zdobyty [także dzięki szpiegowskiej robocie] majątek. Potem stracił godność. Następnie pozbawiono go wolności. Po jej odzyskaniu zrobiono go bezpaństwowcem. I w tym momencie służby specjalne Wschodu i Zachodu się go zaparły.

         A skoro nie było z nim co zrobić. Skoro był już nieprzydatny do jakiejkolwiek gry, bo zmieniły się realia świata, a on, co gorsze, żył i mógł stać się niebezpiecznym oskarżycielem jednych i drugich i był na tyle zwariowany, że od jednych domagał się zwrotu zrabowanego majątku, a od drugich odszkodowania za zmarnowane życie, no to wyprowadzono go najprawdopodobniej z tego świata. W jego staraniach miałem swój udział.       Dołączenie Bogdana do większości zrobiono delikatnie, sposobami właściwymi dla tajnych służb. Po prostu postąpiono z nim tak jak postąpiono z innym moim przyjacielem płk. Marcelim Wieczorkiem. Wyprowadzanie z tego świata zużytych agentów nie jest  niczym nowym w szpiegowskiej ferajnie. Służby specjalne starannie dbają by, co jak co, ale sprawy kadrowe mieć zawsze w najlepszym porządku. Sprzątają więc sprawy często i gruntownie. Nieprzydatnych eliminują (szerzej wracam do tej historii w Raptularzu schowanym pod wycieraczką; dziś jedynie niewielki epizod).

         Azali dość dywagacji. Wracam do Bogdana Charytona. W książkach z Tajnej historii Polski w których sygnalizowałem, że jest to temat na ogawędzenie jesteśmy z Bogdanem na per pan. Ale nie ukrywam, jako starzy przyjaciele, byliśmy po imieniu. Było tak: Najpierw napisał list z pytaniem, czy mogę mu pomóc. powiedziałem, że jeżeli uważa, że mogę, to mogę. Potem przyjechał w odwiedziny. Usiadł przy stoliku. Popijał herbatę, którą wcześniej podłączyłem do prądu. Milczał chwilę. Nie przerywałem mu.

         – Czytałem twoją książkę Pożoga. W. Jaruzelski tego nigdy nie powie – powiedział po połówce butelki i drugiej filiżance.

         – Cóż, zdarzają się takie osoby. Czytanie to nie grzech – wyjaśniłem.

         – Jest tam o mnie.

         – Cóż, bywają takie przypadki.

         Potem zaczął opowiadać o sobie, swoim życiu, rodzinie i przede wszystkim o ojcu, znanym malarzu z grupy Zachęta.

         – Pochodzę z małego miasta pogranicza. Pogranicza kultur. Było dużo Żydów. Prawie połowa. Ojciec miał wśród nich sporo przyjaciół… Tak, pochodzę w połowie z żydowskiego miasta – powtarzał.

         – Ja również – podpowiedziałem i dodałem: – w Bielsku – Białej, gdzie się urodziłem, połowę mieszkańców stanowili Polacy a drugą Żydzi. No, było jeszcze, a nawet sporo Niemców, którzy w 1939 r. w większości okazali się być niezgorszymi łobuzami.

         – A Polacy?

         – Z tym bywało różnie.

         – A Żydzi?

         – Z nimi nie było żadnych problemów. Żydów po prostu zabito.

         – Niemcy?

         – A któż by inny. Mieli blisko do Auschwitz.

         – A Polacy?

         – Co Polacy?

         – Pomagali w wywózkach? Denuncjowali?

         – Nie wiem. Nie słyszałem o takich wypadkach w Bielsku.

         – Czytałem, że generał T. Kufel uważa, iż jesteś synem rabina z Bielska-Białej. To prawda?

         – Chciałbym. Jednak nigdy nie wierzyłbym generałom ze służb specjalnych.

         – Ale to prawda?

         – Charyton? Masz biblijne nazwisko – zmieniłem temat.

         – Tak uważasz?

         – Czytujesz czasem Biblię? Siądź po prawicy mojej. Aż położę nieprzyjaciół twoich jako podnóżek stóp twoich (List do Hebrajczyków, 1.13).

         Wspominałem już chyba, że ojca Bogdana spotkałem niedługo po wojnie i początku tej znajomości nie bardzo pamiętam (wspominam o tym, bo może jeszcze żyją osoby, które pamiętają tamte wydarzenia lepiej ode mnie). Stary Charyton przyjeżdżał do Szklarskiej Poręby Średniej do Domu Pracy Twórczej i odwiedzał czasami swego przyjaciela, mieszkającego w Górzyńcu – Józefa Waldemara Orańskiego, podobno hrabiego, który był moim nauczycielem rysunku.

         Obaj panowie odwiedzali Wlastimila Hofmana, mieszkańca Szklarskiej poręby, który był wówczas jednym z najwybitniejszych artystów powojnia. U Hofmana także się uczyłem, ale ludzie oglądający moje prace twierdzą, że jestem niewypałem pedagogicznym wielkiego malarza.       Wedle moich, niesprawdzonych informacji, Orański mógł być słynnym agentem Joskiem Mutzenmacherem, którego przedstawiłem w książce Akcje specjalne.

         Charyton był dobrym malarzem i miał jedną obsesję – Żydów. Pamiętał wszystkich w swoim miasteczku, ich nazwiska, twarze, sylwetki. I zapomniał. Pamiętał życie swojego miasteczka, przyjaźnie, spotkania, popijawy, miłości. I zapomniał. Pamiętał krzywdy, niepowodzenia, cierpienia. I zapomniał.Jednego zapomnieć nie mógł, choć zapomnieć bardzo się starał. Wystarczyło jednak uchwycić jedną nitkę świadectwa, a jeden za drugim ukazywały się obrazy straszniejsze niż te, na jakie umiała się zdobyć fantazja najbardziej nawet sadystycznych malarzy. Bito, gwałcono, rozstrzeliwano, wieszano, palono żywcem, kamienowano, kopano rannych aż umarli, i nie oszczędzano żadnego chyba bólu, jakiego może doznać człowiek. Kto zabijał, kto gwałcił, kto torturował? Kto był oprawcą, kto ofiarą?  (Cz. Miłosz).        Stary Charyton był dobrym malarzem, pierwszorzędnym rzemieślnikiem i był świadkiem czegoś niespotykanego w dziejach świata. Widział Holocaust. Rysował w ukryciu. Robił też zdjęcia kupioną u Niemców leicą. Wiedział, co za to grozi. Mimo to rysował. Chciał pokazać duszę Żydów w momencie śmierci.

          Rosły sterty szkiców, które ukrywał w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Stary Charyton bał się bardzo. Nawet nie o siebie. O rodzinę. Miał żonę, dzieci. To, co pisał i rysunki, które wykonywał codziennie mogły być wyrokami śmierci dla tych, których kochał nad życie. Skończyła się wojna, a stary Charyton pozostał wierny tematyce Holocaustu. Jego prace były wstrząsające. Szkice prowadzonych na śmierć. Stojących nad dołem. Żydów w momencie stykania się czaszki z pociskiem. Potem padających. Twarze mordowanych. Zbliżenia twarzy. Charyton usiłował pokazać w nich duszę ludzi idących na śmierć. Myślę, że w niektórych pracach mu się to udało. Stary Charyton był także ostatnim strażnikiem grobu króla Stanisława Augusta Poniatowskiego [pięknie o tym pisał Brandys] i nie mogę wykluczyć, że Starego Charytona ukąsiło  Złe Mzimu carycy Katarzyny I, kochanki króla Stasia. I to ukąszenie przeszło następnie na Bogdana.   Syn starego Charytona – Bogdan opowiada o ojcu:

         – Rysował, szkicował, malował, przemalowywał.

         – Miał zbyt na swoje prace? – pytam.

         – Ależ skąd. Prawie żadnego.

         – Dlaczego to robił?

         – Mówił nam: „<By czas nie zaćmił i niepamięć> muszę namalować wszystkich Żydów. Oni na mnie idą. Gdy zamknę oczy – widzę ich – oni na mnie idą. Gdy śpię śnią mi się po nocach”.

         – Potem przyszedł run na tematykę żydowską w sztuce…

         – Tak, ojciec zaczął dużo sprzedawać, głównie za granicę.

         – Wszystko sprzedał?

         – Nie. Pewnych prac nie pozbyłby się za żadne skarby. Tych najautentyczniejszych, będących zapisem najdramatyczniejszych wydarzeń, malowanych w czasie dramatu. Te prace nie były zbyt efektowne, ale zagraniczni kolekcjonerzy oferowali za nie większe kwoty, niż za najlepsze oleje.

         – I co?

         – Ojciec nie sprzedał żadnego…

         Inne spotkanie. Też u mnie w domu. Rozmawiamy. (Wypowiedzi Bogdana nakrywa i filmuje reżyser Ignacy Szczepański. Chce nakręcić o wydarzeniach opowiadanych przez Charytona film)., :

         – Wiesz, że miałeś być zlikwidowany? – pytam.

         – Co to znaczy?

         – Mieli cię zabić.

         Oczy Charytona mętnieją, wyrażają początkowo bezgraniczne zdziwienie a potem doskonale odbija się w nich strach. Twarz sinieje, ręce zaczynają drżeć…

         – Byłeś agentem CIA? – pytam.

         – Byłem.

         – Byłeś agentem wywiadu PRL?

         – Byłem.

         – Byłeś agentem KGB?

         – Byłem. Chyba byłem.

         – Byłeś agentem wywiadu Kanady?

         – Byłem.

         – No to się, kurwa! nie dziw. O Mossad nie zapytam. Na ten temat nie możesz nic wiedzieć. Wystarczy, że ja wiem.

         O J. Charytonie chciał też nakręcić film znany reporter, dokumentalista Ryszard Wójcik. Napisał znakomity scenariusz i złożył w TVP. Kto wie, może leży tam do dziś.

         O B. Charytonie, tandetny, ociekający propagandą scenariusz dla tiwi napisali moi przyjaciele ze Służby Wywiadu i Kontrwywiadu. Film zrobiono i wyemitowano natychmiast [zob. THP].

         Jeszcze jedno spotkanie.

         – W końcu cię dopadli? – zaczynam.

         – Tak. Nie chciałem wsypać Amerykanina, dyplomaty z ambasady USA w Warszawie

         – S. Mulla. No to wsypali mnie. Zabrali wszystko…

         – Co się stało z pracami ojca, które po jego śmierci przeszły na twoją własność?

         – Do dziś mam je przed oczami. Leżały na ogromnej kupie, rzucone na podłogę na środku mieszkania w czasie rewizji. Funkcjonariusze deptali po obrazach. Tak mi opowiedziała osoba, która przy tym była, bo ja już siedziałem. Bezpieka grasowała po moim mieszkaniu pod moją nieobecność.

         – Zostały ci pokwitowania?

         – Nie. Nie dostałem żadnego świstka świadczącego o losach prac ojca.

         – Jak myślisz, co się stało z tymi pracami?

         – Szukałem jakichś śladów, przepytywałem kolekcjonerów, byłem w Desach. Nic. Najmniejszego punktu zaczepienia.

         – Dopuszczasz najgorsze?

         – Tak. Myślę, że prace dotyczące Żydów, te najważniejsze, z okresu Holocaustu, pogromów, zostały po prostu zniszczone.

         – Dlaczego tak myślisz?

         – W zbiorach ojca było kilka rysunków, oddanych z fotograficzną dokładnością, dotyczących zbrodniczej działalności pewnego faceta. Ten facet był szefem szefów wszystkich ubeków. Poza tym, widziałem oczy esbeków gdy przesłuchiwano mnie na tematy żydowskie. Była w nich nienawiść. A ze słów ziała pogarda. Większość najważniejszych prac była na papierze. Papier łatwo spalić, a popiół wrzucić do muszli i spuścić wodę.     Hitlerowcy palili Żydów. Esbecy jedynie prace dotyczące palenia Żydów. Czy to znaczy, że osiągnęliśmy postęp?

         Gdy o tym wspominam przed oczami jawi mi się twarz mojego nauczyciela rysunków Orańskiego. Nauczyciela zamordowanego w lesie za Górzyńcem. Kto wie może jego kości jeszcze są pod wiekowymi świerkami rosnącymi przy wiadukcie kolejowym na rzeką Małą Kamienną?  Służb specjalnych nie wyleczy się złudzeniami.

 

RECENZJA STANISŁAWA J. SZAŁAPAKA

Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i… to setna książka Henryka Piecucha. Publikacja  dotyczy nie tylko szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości czy 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater. Jest to swojego rodzaju podsumowanie twórczości pisarza, którego dziesięć książek ze stu jego autorstwa trafiło na listy bestsellerów.

W tym miejscu proponuję przeprowadzić eksperyment: stworzyć leksykon ze słowami oraz wszelkimi formami tych słów (włączając w to neologizmy), których Piecuch użył w swojej twórczości. Na początek wystarczy setna książka pisarza. Okaże się wtedy, że ten leksykon będzie zawierał bardzo dużo haseł. I kto wie, czy Piecuch nie wygrałby konkursu w tej konkurencji. „Bo chodzi o to, by język giętki…”

Warto też przeprowadzić inną analizę – analizę gatunków literackich, ale przede wszystkim dziennikarskich, stosowanych przez pisarza, zaczynając od Tłustych kotów… Są to: reportaż literacki – dzieło reportażysty oraz notatka reporterska czy podpis pod zdjęcie, wywiad…; esej, artykuł polemiczny, memuar, literackie impresje, strumienie świadomości itp. itd.

Tak, przyjrzyjmy się stylowi oraz wielogatunkowości prozy Henryka Piecucha – rozsmakujmy się w tym kunszcie literackim.

Portal „Lubiny czytać” (https://lubimyczytać.pl>książki>Autorzy) donosi, że Piecuch pisze – i tu długa lista kwalifikująca twórczość autora: kryminał, sensacja, thriller, literatura piękna, powieść historyczna, biografia, autobiografia, pamiętnik, reportaż, publicystyka literacka, esej, historia, nauki społeczne (psychologia, socjologia itd.) poezja, militaria, wojskowość. Tyle w największym skrócie o walorach artystycznych.

  1. Piecuch od dziesięcioleci zajmuje się służbami specjalnymi – i nie jest to fikcja literacka. Patrząc z najszerszej perspektywy, demaskuje mechanizmy funkcjonowania tych służb. Jego książki jednak są nie tylko literaturą piękną: esejem i reportażem; ale również prezentują dokumenty – w tym ściśle tajne, jakże często kompromitujące niektóre środowiska. Nie tylko interpretuje te dokumenty, ale część przekazuje historykom, a także prokuratorom, IPN-owi i archiwom. Między innymi prokuratorom dostarczył tajne, nieznane władzom notatki gen. Pożogi, ówczesnego szefa SB WUSW w Gdańsku dotyczące wydarzeń z grudnia 1970 r. Prof. Januszowi Kurtyce przekazał dokumentację o WiN, w tym ściśle tajne opracowanie „Cezary”; prof. Andrzejowi Paczkowskiemu raporty słynnej „Trójki” (S. Ciosek, J. Urban, W. Pożoga) i „kwity” zgromadzone przez MBP/MSW dotyczące doradcy prezydenta Cartera Zbigniewa Brzezińskiego, ojca niedawnego ambasadora USA w Polsce; prof. Ludwikowi Hassowi materiały MSW dotyczące masonerii; byłemu kierownikowi Biura Koordynacyjnego „S” Za Granicą z siedzibą w Brukseli, a następnie szefowi BBN w III RP sprezentował komplet materiałów dotyczących gry bezpieki z krajowymi i zagranicznym strukturami „Solidarności”.

Tłuste koty… są bodajże najwnikliwszą, ale skrótową analizą powstania i funkcjonowania Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR oraz Wojska Polskiego po wojnie – ustanowionych najpierw w umyśle Stalina. Po czym, po rozpadzie świata dwubiegunowego i powstaniu III RP okazuje się, że pewne środowiska z czasów słusznie minionych mają nadal ogromne wpływy. Rozpętały więc na pisarza kilka nagonek, mających znamiona hejtu. W 1996 r. pisarz za opublikowanie 30 zdań swojej informatorki w Akcjach specjalnych, książce poświęconej m.in. prowokacjom stulecia, czyli grom bezpieki z WiN-em, OUN/UPA oraz ośrodkiem Narodowym w Bergu trafił przed oblicze – rzekomo sprawiedliwego sądu. W Tłustych korach… zdaje między innymi relację, jak w III RP wyglądają niektóre rozprawy i opisuje, jaką cenę płaci się za bycie podsądnym w tego typu spektaklach.

Do hejtu Piecuch jest przyzwyczajony. Ale oto w marcu 2025 r. przeczytał hasło o sobie w Wikipedii. Okazało się, że jest to nowe hasło. Dobry artykuł został zamieniony na niekompetentny, a nawet skandalicznym. Trwają prace nad przygotowaniem hasła HENRYK PIECUCH do Wikipedii – przede wszystkim obiektywnego, które ma zawierać liczne przypisy; w tym naukowców o wielkim autorytecie.

 

* * *

W setnej książce Piecucha można także przeczytać o pięciokrotnym podpaleniu bloku w którym pisarz mieszkał na warszawskim Ursynowie, a także o tym, że w kawiarni „Nowy Świat” ktoś mu dodał do kawy substancję, która wywołuje rozległy zawał serca. Autor z trudem przeżył śmierć kliniczną. W czasie rekonwalescencji, gdy odpoczywał na balkonie, na dwunastym piętrze, strzelec, na szczęście nie-wyborowy, trafił kulą piętro wyżej. Kiedy szedł ulicą, jakaś kobieta oblała go kwasem – płyn uszkodził spodnie, a niewielkie ranki na nogach goiły się kilka miesięcy. Wreszcie, kiedy pisarz przechodził przez Park Skaryszewski w Warszawie, otrzymał cios tępym narzędziem w głowę. Skończyło się to trepanacją czaszki, kolejną śmiercią kliniczną i miesiącami pobytu w szpitalu. Dwukrotnie powiadamiane pisemnie prokuratura i sąd o tych wydarzeniach nie odpowiedziały do dziś. W aktach sądowych nie ma o tych dokumentach śladu. Po prostu powiadamiania Piecucha „wyparowały” i już!

Przypominam, nie jest to fikcja literacka.

Daleki jestem od wiary w teorie spiskowe, ale kiedy próbowałem komentować publikacje Piecucha o 1. Samodzielnym Batalionie Kobiecym im. E. Plater, doświadczyłem dziwnych przypadków. Próbowałem umieścić recenzję o 98. książce H. Piecucha Procesie. Kłamstwach, mitach, dezinformacjach i konfabulacjach w dwóch miejscach w Internecie. Umieszczałem tekst we właściwych rubrykach i nic, recenzja była odrzucana. Powtarzałem to wielokrotnie i znowu nic. Ciekawe, kiedy umieszczałem inne recenzje, to były publikowane.

Coś dziwnego wydarzyło mi się z Wikipedią. Chciałem uzupełnić biogram Henryka Piecucha. Zmienić zdanie: „nie ustosunkował się”, na: „ustosunkował się, publikując książkę…”. Tekst był odrzucany kilkakrotnie, aż wreszcie otrzymałem odpowiedź, że blokuje mi się dostęp do nanoszenia poprawek na chyba pół roku.

Nie przyśniło mi się to i nie miałem się do kogo odwołać. Elektroniczne media są anonimowe.

 

* * *

Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i…, 100 książka Henryka Piecucha jest smutną książką. Sprawiedliwości nie ma, a za dobre uczynki, w tym za pisanie prawdy, należy ukarać. Zwracał na to uwagę Janusz Korwin-Mikke w „Angorze” (nr 25 z 24.06.2001 r.). Odkrywanie i upowszechnianie prawdy jest niebezpieczne – śmiertelnie. Do takich wniosków dochodzi Henryk Piecuch. Ale powinnością pisarza jest dążenie do prawdy, demaskowanie kłamstwa. To jest puenta setnej książki H. Piecucha.

100 książka Piecucha jest przepełniona pesymizmem. Co o tym sądzi zainteresowany? Mówi: – Ojczyzna nie zapomina o pisarzu, który marzył o pisaniu prawdy. Dlatego dwie ostatnie książki, które skleciłem Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i…, oraz Raptularz schowany pod wycieraczką, stanowiące 99. i 100. książkę w moim dorobku, są ostatnimi, które napisałem. Postawiwszy kropkę po Tłustych kotach… Złamałem klawiaturę komputera. Chwyciłem akordeon. Zagrałem i zaśpiewałem parafrazę parafrazy „Chryzantem”. Coś mi się zdaje, że była to bardzo smutna melodia.

 

Stanisław J. Szałapak

 

Zabrze, 18 marca 2025 r.

WIESZCZENIE WYROCZNI DELFICKIEJ

Na przełomie lutego i marca wielcy mocarze Europy na konferencjach w Paryżu i Londynie radzili jak uratować Ukrainę. Zapomnieli, że już raz Ukrainę ratowali skłaniając to państwo do pozbycia się arsenału nuklearnego. Gwarantując, razem z USA i Rosją, że Ukrainie „włos z głowy nie spadnie”.

         I faktycznie, „włos z głowy Ukraińcom nie spadł”. Dziś Ukraińcom spadają jeno głowy. Jest tak po najeździe hord Putina, jednego z sygnatariusze gwarancji dla Ukrainy.

         A co na to przywódcy najważniejszych krajów europejskich, w tym mocarze atomowi z Anglii i Francji?

         Ano ogłosili, że sytuacja Ukrainy jest dobra ale nie beznadziejna, a oni są w komplecie. Nie ma co, zapinamy pasy bo wchodzimy w turbulencję.

         A jak ja to widzę:

 

Gdy Wołodia zdobędzie Ukrainę

To będzie niegłupi kawał

Rząd Anglii będzie protestował

Rząd Francji nie będzie tego uznawał.

 

         Gdy Putin weźmie Sudety

         I w Imperium je właduje

         Rząd Anglii nie będzie tego uznawał

         Rząd Francji będzie protestował.

 

Gdy Wowa po Polskę sięgnie

Bo przywykł już do branie

Wciąż z Francji będą protesty

A z Anglii brak uznania.

 

         Pribałtyka nic nie szkodzi

         Przyjrzyjmy się temu bliżej

         Choć w Anglii brak uznania

         A we Francji – patrz jak wyżej.

 

O wielcy dyplomaci

W zasadach swych wytrwajcie

Putin będzie wciąż zdobywał

Wy tego nie uznacie.

 

 

 

 

TŁUSTE KOTY… RAZ JESZCZE

Co pomyśli, to wymyśli, potem mu się jeszcze przyśni /bo to taka jest, widzicie, smutna sprawa…(…) /po tym życiu, po przepiciu i te pe /odczuwamy trochę kaca /że co było, to nie wraca, jak ten kochaś, który zginął w sinej mgle,

                                                                      Agnieszka Osiecka

 

       Miało się pod jesień. Był 2024 rok. Jak co dzień wybrałem się na bagna Raszynki. Słońce kołowało na zachodzie. Purpurowiało w oczach. Wyglądało krwawo, biblijnie.

       Przypominało to prognozę pogody z możliwością burz i przelotnych napadów. To niebo ostrzegało przed gwałtownymi zmianami politycznymi.

       Uprawiając niegdyś płatną miłość polityki widziałem wyraźnie, jak empusy propagandy zdwoiły wysiłki nad praniem mózgów społeczeństwa. A ja szukałem spokoju.

       *** 

       Mając głowę nabitą cytatem z Agnieszki Osieckiej wychodzę za bramę.

       Wieje wiatr. Wzmaga się. Jeszcze nie wichura, ale już…

       Idę drogą. Tu stary kot, tam jeszcze starszy pies obojętnie mnie minie.

        ***

       Te zwierzęta były niegdyś ludźmi. Ale żyjąc w społeczeństwie straciły wiarę w człowieka. Zatem po śmierci, w czasie reinkarnacji wybrały taką postać, jaką wybrały.

       Patrzę na ściernicko po kukurydzy. Pasie się tam stado żurawi. Obserwuję gołębie otrzepujące skrzydła na dachu gołębnika u sąsiadów. Kątem oka widzę jak nad bagnami Raszynki szybują bociany wypatrując pożywienia lub w ostateczności żab.   Kumki dają nura w tatarak lub szukają innego schronienia niczym aferzyści w zamorskich enklawach zaprzyjaźnionych z Polską państw.

       Dalego za brzegami Raszynki majaczą zarysy imponujących budowli należących do przedsiębiorstw zwanych w Kraju Pieroga i Zalewajki agencjami towarzyskimi wyspecjalizowanych w szesnastoletnich dziewicach, dzięki którym robią bajeczne interesy.

       ***

       Mijam proste, grzeczne świerki, które wśród gałęzi skrywają ptaki śpiewające drżącym tenorem. A nad moim ogrodem klucz dzikich gęsi robi krąg i odlatuje w „siną mgłę”.     

       Jest nadzieja w ekologii. Jest nadzieja, a może to jedynie omamy, że kiedyś te biedne zwierzęta zdołają jeszcze złapać oddech. Jednak myśliwi i pranie mózgów przez rządzących niweczą starania nawet naukowe argumenty ekologów.

       Zastanawiam się jakie grupy społeczne są najbardziej podatne na pranie empusowych mózgów. Dochodzę do wniosku, że vox populi i Jacek Kurski mają rację: ciemny lud kupuje ciemną politykę. Choć chyba nie wszyscy. Zali wiem, że każdy człowiek ma prawo być głupi. Martwi mnie, że niektórzy nadużywają tego przywileju. Wiem, że zarówno w Peerelu jak i w III RP siedzieliśmy w dupie. W pierwszym wypadku była to dupa stalinowsko-breżniewowska, a drugim bidenowsko-trampowska. Ale to, w naszym położeniu geopolitycznym jest sytuacją prawie normalną. Martwi mnie co innego, mianowicie, że coraz bardziej usiłujemy się w tej dupie amerykańskiej urządzać.

       ***

       Masakrując Jorge L. Borgesa napisało mi się tak: Czyn pojedynczego człowieka należy w jakiś sposób do całej ludzkości.

       Dlatego nie ma chyba niesprawiedliwości w tym, że za jedno nieposłuszeństwo w pewnym rajskim ogrodzie rzuca plamę na wszystkich ludzi. Sam lubię jabłka więc w sytuacji Ewy postąpiłbym tak samo.

       Ani w tym, że ukrzyżowanie jednego Żyda wystarcza, by ludzkość zbawić. Ukrzyżowanie ukrzyżowaniem, uważam ten czyn za paskudny, ale wydaje mi się, że obchodzenie przez ponad dwa tysiące lat rocznicy tego wydarzenia za „imprezę” nieco przesadzoną. Także w tym, że śmierć prezydenta w katastrofie samolotowej jest wystarczającym powodem by empusy szemranej partii rządziły albo i nie, ale i tak piorą mózgi nie tylko swoim dupolizom, ale całemu społeczeństwu.

       ***

       Kto wie, czy Schopenhauer nie miał racji mówiąc, że: „Jedna jest tylko droga, aby pokazać głupcom i durniom własny rozum, a polega ona na tym, by z nimi nie mówić. Prawdą jest jednak, że wtedy człowiek czuje się nieraz w towarzystwie jak tancerz, który na balu spotyka samych kulawych: z kimże ma tańczyć?”

       ***

       Są we mnie i w moich bohaterach wszyscy ludzie. Łącznie ze Stanisławem Szałapakiem, Ryszardem Bartoszewiczem czy Adamem Solarzem. O nich, prawie w każdej książce wspominam. Z nimi „poszedłbym nawet do Witkiewiczowskich Kielc”. Są to bowiem faceci którym z chęcią podaje się rękę.

       A bagna Raszynki?

       Ta zona może stanowić kwintesencję ogrodu rajskiego.

       ***     

       Na wspomnienie tego, co do tej pory napisałem w Tłustych kotach… czereśnie w moim ogrodzie zaczynają szaleć. Kiwają się niczym Żydzi przed Ścianą Płaczu.

       Tyko dąb stoi niewzruszony, jak udający króla prezydent przed narodem i ja czasami miewam ochotę przyklepać koronę takiemu królowi, ale łopatą.

         Wychodzę do słońca. Spotykam Stanisława Szałapaka. Zjawiskową postać. Dziennikarza, krytyka i pisarza. Zawsze o nienagannej aparycji. Chodzą słuchy, że on nawet pod prysznic nie rozstaje się z laptopem. Zmienia tylko majtki na bardziej seksowne, niczym młody piękny dzielnicowy, który się „wybrał na motorze w dezabilu po cywilu”.

       ***

       Olśniewający Stanisław jest w Michałowicach niczym kolorowy koliber chybocący się na czubku trzciny. Tak jak harcmistrz Solarz nad Bobrem, Szałapak jest nad Raszynką błyszczący i promieniejący niczym złocista kula niebiańska zawieszona nad bagnami rzeczki razem z bocianami.

       Jest to szczególnie widoczne, gdy w blaskach znikającego słońca na zachodzie i gdy na wschodzie ukazuje się rożek księżyca, a na nieboskłon wchodzi Wielka Niedźwiedzica ciągnąc, przywiązany ogonem dyszel Wielkiego Wozu, zaś za dyszlem Wóz wyładowany różnorodnym gwiazdozbiorem.

       Ale Szałapak lubi, a jakże, także światło księżyca. Znęca się wówczas nad moimi tekstami. A ze szczególnym upodobaniem nad Tłustymi kotami… i, od ćwierć wieku rozważa napisanie książki o powinowatym, wielkim patriocie i dobrym człowieku, zasługującym na upamiętnienie, niczym harcmistrz Solarz marzący o napisaniu monografii o HSG.. 

      W tym miejscu trawestuję Tadeusza Micińskiego: Na księżycu czarnym Stanisław z Adamem wiszą i patrząc w gwiazd gasnących ciszę główkują czy pisać albo i nie pisać?

       Nie ma co. Cały Stanisław i także cały Adam.

       ***

       Będę musiał im w Tłustych kotach… poświęcić kilka odurzonych zdań. Obaj konfratrzy są bowiem zbulwersowani moimi bojami z Platerówkami i tym, co napisała Olga Wiechnik. Namawiają abym wyzbył się swojej wrodzonej admiracji w stosunku do kobiet, a wymiar sprawiedliwości i autorkę Platerówek?… potraktował tak, jak na to zasługują.

       Jak nie chcesz wykładać „kawę na ławę” – przekonuje – to posłuż się expressis verbis aposjopezą.

                       – Ależ ja robię to od dawna – powiedziałem komilitonom. – Ilekroć życie mnie dołowało mówiłem sobie „trudno” i płynąłem dalej. I tylko niekiedy, aby obrazić durni używałem sarkazmu, ale w taki sposób, aby obrażeni nie zdawali sobie z tego sprawy. Bo przecież jasne jest, że gdyby durnie rozumieli, że są durniami przestali by być tym kim są. Z tego wniosek, że durnie rekrutują się jedynie spośród ludzi pewnych, że nie są durniami.

                       No to na zakończenie walnę w was apozjopezą, bo dziś, po przekroczeniu połowy dziewiątego krzyżyka już nie mam czasu. Jutro nie będę miał siły aby składać litery, a pojutrze mnie nie będzie. Dlatego nie odkładam niczego. Azaliż życie nie jest tu i teraz?    

 

PS

Promocja „Tłustych kotów wymiaru sprawiedliwości i…”  przewidziana jest na 10 marca 2025 r.  

TŁUSTE KOTY…

Tym razem tylko  epilog

         Twoja opowieść może się skończyć dobrze albo źle

         Jak ktoś mądry powiedział

         a są jeszcze tacy

         wszystko zależy od tego

         w którym miejscu się przerwie.

                                              Wisława Szymborska

         Wybaczcie staremu zgredowi, żem napisał ten niezbyt wesoły kolaż. Dlaczego to zrobiłem? Mój nieżyjący już, bo go zamordowano, przyjaciel – Tadeusz Steć mawiał, że porządni adwersarze (politycy i polityczki, funkcjonariusze i funkcjonariuszki służb widnych, ciemnych i dwupłciowych, kombatanci i kombatantki, dziennikarze i dziennikarki, pisarze i pisarki itp.) to rzecz równie rzadka jak hipopotam na Grenlandii.

         ***

         Te wszystkie listy, filmy, artykuły, stanowiska, wyrazy oburzenie wysyłane na oficjalnych na pismach firmowych różnych ważnych ministerstw, nawet kancelarii prezydenta czy Sejmu pewnie miały jakiś wpływ na sądy i wyroki. Byłoby dziwne, gdyby nie miały. Zauważyła to już Komisja Etyki TVP S.A. stwierdzając: „wyemitowanie reportażu zajmującego się sprawą, w której toczy się postępowanie sądowe, mogło być uznane za próbę wpływu na opinię sądu przed wydaniem wyroku”.

 

         Tako rzecze Rej Mikołaj (Sentencje o życiu):

         Jako pies, milczkiem gdy kąsa, nie szczeka,

         Także pochlebca, co by wyłgał, czeka.

         ***

         Widzę patologizację polityki, mediów i szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości, ale ciekawiło mnie, dlaczego autorka Platerówki?… , pisząc o 1. SBK im. E. Plater, o życiu setek kobiet – żołnierek, o ich niewesołym losie poświęciła tyle miejsca niewielkiemu fragmentowi Akcji specjalnych.

         Na zakończenie myślę, co powiedzieć Oldze Wiechnik? Podeprę się Robertem Burtonem i powiem, że do wszystkich tych win: barbaryzmów, ludowego dialektu, improwizowanego stylu, tautologii, głupkowatych imitacji, rapsodii poskładanej z resztek zebranych z kloacznych dołów z ekskrementami innych autorów, do lejących się ciurkiem brewerii i głupot, braku artyzmu, pomysłowości, poglądów, dowcipu, wiedzy, do cierpkości, złośliwości, konfabulacji, absurdów, bezczelności, plotkarstwa, do kiepskiej kompozycji, niestrawionego materiału, zadufania, ordynarności, jałowości, monotonii i ironii, do wszystkiego się przyznaję (chociaż z pewną przesadą). Więc chyba nie podobna, żebyś myślała, pani Olgo Wiechnik, o mnie gorzej, niż ja myślę o sobie.

         ***

         Tak na dobrą sprawę, to nic nie wiem o tej pisarce, o Oldze Wiechnik. Wiadomości internetowe na jej temat są raczej skąpe. Pasują do wielu osób. Jeżeli autorka Paleterówki?… istnieje w realu to najwidoczniej T. Steć miał rację. Jeżeli natomiast jakiś figlarz zajmujący się sztuczną inteligencją stworzył taką pisarko-dziennikarkę, to należałoby się zastanowić, dlaczego wlał w nią aż tyle nienawiści?

         ***   

         Jak widać z załączonego wyżej obrazka miałem w życiu szczęście. Zdarzali mi się adwersarze porządni i mniej porządni. Nie ranguję ich. Nie czepiam się adwersarzy, bo ich szanuję.

No, nie wszystkich.   

 To nie powinno dziwić.

 Prawdą człowieka jest to, co czyni go człowiekiem. Już Max Planck twierdził, że prawda nigdy nie zwycięża. To tylko jej przeciwnicy wymierają. A to, co propaganda głosiła o prawdzie, tajnych służbach i tzw. wymiarze sprawiedliwości to nie była prawda. To były prawdule.

 Oryginalny sąd na temat prawdy zaprezentował Emil Cioran, przekonując: „Może się zdarzyć, iż w jednej i tej samej sprawie, na temat tego samego faktu będę zmieniał pogląd dziesięć; dwadzieścia, trzydzieści razy w ciągu dnia. I pomyśleć, że za każdym razem ośmielam się, niby ostatni z oszustów, wypowiadać słowo <prawda>!”

         Józef Piłsudski (Myśli, mowy, rozkazy):  Siła bez wolności i sprawiedliwości jest tylko przemocą i tyranią. Sprawiedliwość i wolność bez siły jest gadulstwem i dzieciństwem.

Biorę sąd marszałka ale także filozofa i eseisty pod uwagę, jednak ośmielę się wnieść korekty. Ustalanie historii służb specjalnych, ale również wymiaru sprawiedliwości w ostatnim siedemdziesięcioleciu w oparciu o materiały IPN przypomina próby zmierzenia dynamiki wzrostu liczby gapowiczów w metrze warszawskim z okna samolotu lecącego nad biegunem południowym

 Marek Hłasko (Piękni dwudziestoletni): Wymiar sprawiedliwości nie polega na pytaniu, kto jest winien, a kto nie; chodzi o to, aby mieć winnego.

Wiem co piszę. Egocentrycznie i megalomańsko przerabiałem to na własnej skórze. Teraz wypowiadam z siebie stare czasy. Zalegają we mnie jak niedopita kawa, w której topią się muchy. Propagandyści zawsze, wszędzie i przy każdej okazji uprawiają płatną miłość polityki. Tak było. Tak jest i chyba tak będzie.

Jest to prawda tak stara, że, jak twierdzi Stanisław Jerzy Lec, ludzkość jej już nie pamięta, Więc co mam z tym zrobić? Biorę akordeon. Gram. Podśpiewuję swoją parafrazę parafrazy (LyneFind) tekstu „Chryzantem”. Idzie to tak:

         Jako propagandysta   

  Pod pociąg się podłożę
  Ale nie przejedzie mnie
  Bo, k.., jedzie po innym torze

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt

Będąc propagandysta

Zdradziłeś „wymiarze” mnie
Rzucę się w morskie fale
Ale nie utopię się
Bo, k…, pływam doskonale

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt

Zdradziłeś „wymiarze” mnie
Rzucę się z wysokości
Ale nie połamię się
Bo, jako propagandysta

Mam, k… gumowe kości

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt

Zdradziłeś „wymiarze” mnie
Pistolet sobie kupię
Ale nie zastrzelę się
Bo, k…, mam „wasz wymiar” w dupie

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt.

Lecę po następną butelkę.

 

PS

Dr Sylwester Wolak dyrektor krakowskiego Wydawnictwa Naukowego AGENT PR w notatce dotyczącej książki (ukaże się w marcu br.) napisał:

Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i… są setną książką Henryka Piecucha, w której jak w zwierciadle odbija się historia Polski Ludowej ale i pierwszych dekad III RP. Autor jest ostrym krytykiem Peerelu i życzliwym, acz złośliwym obserwatorem Polski współczesnej. Od lat domaga się ujawnienia pełnej prawdy o naszej najnowszej historii. Szczególnie interesują go sprawy utajone, których najwięcej wiąże się z działalnością polityków, służb specjalnych, wymiaru sprawiedliwości, Kościoła, czarnej propagandy i mediów.

  1. Piecuch, na przykładzie własnego procesu pokazuje, że w okresie transformacji ustrojowej tzw. samooczyszczenie się niektórych środowisk, ważnych dla funkcjonowania demokracji jest mitem. Zblatowanie tzw. szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości z władzą wykonawczą, służbami specjalnymi i mediami doprowadziło do tego do czego doprowadziło. Manipulacje, dezinformacje, prowokacje i przede wszystkim pranie mózgów społeczeństwa widoczne jest jeszcze dziś.

         Autor Tłustych kotów…marząc, aby w Polsce prawo zawsze prawo znaczyło, a sprawiedliwość sprawiedliwość twierdzi, że obecnie w

Kraju Pieroga i Zalewajki sytuacja jest dobra ale nie beznadziejna.