RECENZJA STANISŁAWA J. SZAŁAPAKA

Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i… to setna książka Henryka Piecucha. Publikacja  dotyczy nie tylko szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości czy 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. Emilii Plater. Jest to swojego rodzaju podsumowanie twórczości pisarza, którego dziesięć książek ze stu jego autorstwa trafiło na listy bestsellerów.

W tym miejscu proponuję przeprowadzić eksperyment: stworzyć leksykon ze słowami oraz wszelkimi formami tych słów (włączając w to neologizmy), których Piecuch użył w swojej twórczości. Na początek wystarczy setna książka pisarza. Okaże się wtedy, że ten leksykon będzie zawierał bardzo dużo haseł. I kto wie, czy Piecuch nie wygrałby konkursu w tej konkurencji. „Bo chodzi o to, by język giętki…”

Warto też przeprowadzić inną analizę – analizę gatunków literackich, ale przede wszystkim dziennikarskich, stosowanych przez pisarza, zaczynając od Tłustych kotów… Są to: reportaż literacki – dzieło reportażysty oraz notatka reporterska czy podpis pod zdjęcie, wywiad…; esej, artykuł polemiczny, memuar, literackie impresje, strumienie świadomości itp. itd.

Tak, przyjrzyjmy się stylowi oraz wielogatunkowości prozy Henryka Piecucha – rozsmakujmy się w tym kunszcie literackim.

Portal „Lubiny czytać” (https://lubimyczytać.pl>książki>Autorzy) donosi, że Piecuch pisze – i tu długa lista kwalifikująca twórczość autora: kryminał, sensacja, thriller, literatura piękna, powieść historyczna, biografia, autobiografia, pamiętnik, reportaż, publicystyka literacka, esej, historia, nauki społeczne (psychologia, socjologia itd.) poezja, militaria, wojskowość. Tyle w największym skrócie o walorach artystycznych.

  1. Piecuch od dziesięcioleci zajmuje się służbami specjalnymi – i nie jest to fikcja literacka. Patrząc z najszerszej perspektywy, demaskuje mechanizmy funkcjonowania tych służb. Jego książki jednak są nie tylko literaturą piękną: esejem i reportażem; ale również prezentują dokumenty – w tym ściśle tajne, jakże często kompromitujące niektóre środowiska. Nie tylko interpretuje te dokumenty, ale część przekazuje historykom, a także prokuratorom, IPN-owi i archiwom. Między innymi prokuratorom dostarczył tajne, nieznane władzom notatki gen. Pożogi, ówczesnego szefa SB WUSW w Gdańsku dotyczące wydarzeń z grudnia 1970 r. Prof. Januszowi Kurtyce przekazał dokumentację o WiN, w tym ściśle tajne opracowanie „Cezary”; prof. Andrzejowi Paczkowskiemu raporty słynnej „Trójki” (S. Ciosek, J. Urban, W. Pożoga) i „kwity” zgromadzone przez MBP/MSW dotyczące doradcy prezydenta Cartera Zbigniewa Brzezińskiego, ojca niedawnego ambasadora USA w Polsce; prof. Ludwikowi Hassowi materiały MSW dotyczące masonerii; byłemu kierownikowi Biura Koordynacyjnego „S” Za Granicą z siedzibą w Brukseli, a następnie szefowi BBN w III RP sprezentował komplet materiałów dotyczących gry bezpieki z krajowymi i zagranicznym strukturami „Solidarności”.

Tłuste koty… są bodajże najwnikliwszą, ale skrótową analizą powstania i funkcjonowania Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR oraz Wojska Polskiego po wojnie – ustanowionych najpierw w umyśle Stalina. Po czym, po rozpadzie świata dwubiegunowego i powstaniu III RP okazuje się, że pewne środowiska z czasów słusznie minionych mają nadal ogromne wpływy. Rozpętały więc na pisarza kilka nagonek, mających znamiona hejtu. W 1996 r. pisarz za opublikowanie 30 zdań swojej informatorki w Akcjach specjalnych, książce poświęconej m.in. prowokacjom stulecia, czyli grom bezpieki z WiN-em, OUN/UPA oraz ośrodkiem Narodowym w Bergu trafił przed oblicze – rzekomo sprawiedliwego sądu. W Tłustych korach… zdaje między innymi relację, jak w III RP wyglądają niektóre rozprawy i opisuje, jaką cenę płaci się za bycie podsądnym w tego typu spektaklach.

Do hejtu Piecuch jest przyzwyczajony. Ale oto w marcu 2025 r. przeczytał hasło o sobie w Wikipedii. Okazało się, że jest to nowe hasło. Dobry artykuł został zamieniony na niekompetentny, a nawet skandalicznym. Trwają prace nad przygotowaniem hasła HENRYK PIECUCH do Wikipedii – przede wszystkim obiektywnego, które ma zawierać liczne przypisy; w tym naukowców o wielkim autorytecie.

 

* * *

W setnej książce Piecucha można także przeczytać o pięciokrotnym podpaleniu bloku w którym pisarz mieszkał na warszawskim Ursynowie, a także o tym, że w kawiarni „Nowy Świat” ktoś mu dodał do kawy substancję, która wywołuje rozległy zawał serca. Autor z trudem przeżył śmierć kliniczną. W czasie rekonwalescencji, gdy odpoczywał na balkonie, na dwunastym piętrze, strzelec, na szczęście nie-wyborowy, trafił kulą piętro wyżej. Kiedy szedł ulicą, jakaś kobieta oblała go kwasem – płyn uszkodził spodnie, a niewielkie ranki na nogach goiły się kilka miesięcy. Wreszcie, kiedy pisarz przechodził przez Park Skaryszewski w Warszawie, otrzymał cios tępym narzędziem w głowę. Skończyło się to trepanacją czaszki, kolejną śmiercią kliniczną i miesiącami pobytu w szpitalu. Dwukrotnie powiadamiane pisemnie prokuratura i sąd o tych wydarzeniach nie odpowiedziały do dziś. W aktach sądowych nie ma o tych dokumentach śladu. Po prostu powiadamiania Piecucha „wyparowały” i już!

Przypominam, nie jest to fikcja literacka.

Daleki jestem od wiary w teorie spiskowe, ale kiedy próbowałem komentować publikacje Piecucha o 1. Samodzielnym Batalionie Kobiecym im. E. Plater, doświadczyłem dziwnych przypadków. Próbowałem umieścić recenzję o 98. książce H. Piecucha Procesie. Kłamstwach, mitach, dezinformacjach i konfabulacjach w dwóch miejscach w Internecie. Umieszczałem tekst we właściwych rubrykach i nic, recenzja była odrzucana. Powtarzałem to wielokrotnie i znowu nic. Ciekawe, kiedy umieszczałem inne recenzje, to były publikowane.

Coś dziwnego wydarzyło mi się z Wikipedią. Chciałem uzupełnić biogram Henryka Piecucha. Zmienić zdanie: „nie ustosunkował się”, na: „ustosunkował się, publikując książkę…”. Tekst był odrzucany kilkakrotnie, aż wreszcie otrzymałem odpowiedź, że blokuje mi się dostęp do nanoszenia poprawek na chyba pół roku.

Nie przyśniło mi się to i nie miałem się do kogo odwołać. Elektroniczne media są anonimowe.

 

* * *

Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i…, 100 książka Henryka Piecucha jest smutną książką. Sprawiedliwości nie ma, a za dobre uczynki, w tym za pisanie prawdy, należy ukarać. Zwracał na to uwagę Janusz Korwin-Mikke w „Angorze” (nr 25 z 24.06.2001 r.). Odkrywanie i upowszechnianie prawdy jest niebezpieczne – śmiertelnie. Do takich wniosków dochodzi Henryk Piecuch. Ale powinnością pisarza jest dążenie do prawdy, demaskowanie kłamstwa. To jest puenta setnej książki H. Piecucha.

100 książka Piecucha jest przepełniona pesymizmem. Co o tym sądzi zainteresowany? Mówi: – Ojczyzna nie zapomina o pisarzu, który marzył o pisaniu prawdy. Dlatego dwie ostatnie książki, które skleciłem Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i…, oraz Raptularz schowany pod wycieraczką, stanowiące 99. i 100. książkę w moim dorobku, są ostatnimi, które napisałem. Postawiwszy kropkę po Tłustych kotach… Złamałem klawiaturę komputera. Chwyciłem akordeon. Zagrałem i zaśpiewałem parafrazę parafrazy „Chryzantem”. Coś mi się zdaje, że była to bardzo smutna melodia.

 

Stanisław J. Szałapak

 

Zabrze, 18 marca 2025 r.

WIESZCZENIE WYROCZNI DELFICKIEJ

Na przełomie lutego i marca wielcy mocarze Europy na konferencjach w Paryżu i Londynie radzili jak uratować Ukrainę. Zapomnieli, że już raz Ukrainę ratowali skłaniając to państwo do pozbycia się arsenału nuklearnego. Gwarantując, razem z USA i Rosją, że Ukrainie „włos z głowy nie spadnie”.

         I faktycznie, „włos z głowy Ukraińcom nie spadł”. Dziś Ukraińcom spadają jeno głowy. Jest tak po najeździe hord Putina, jednego z sygnatariusze gwarancji dla Ukrainy.

         A co na to przywódcy najważniejszych krajów europejskich, w tym mocarze atomowi z Anglii i Francji?

         Ano ogłosili, że sytuacja Ukrainy jest dobra ale nie beznadziejna, a oni są w komplecie. Nie ma co, zapinamy pasy bo wchodzimy w turbulencję.

         A jak ja to widzę:

 

Gdy Wołodia zdobędzie Ukrainę

To będzie niegłupi kawał

Rząd Anglii będzie protestował

Rząd Francji nie będzie tego uznawał.

 

         Gdy Putin weźmie Sudety

         I w Imperium je właduje

         Rząd Anglii nie będzie tego uznawał

         Rząd Francji będzie protestował.

 

Gdy Wowa po Polskę sięgnie

Bo przywykł już do branie

Wciąż z Francji będą protesty

A z Anglii brak uznania.

 

         Pribałtyka nic nie szkodzi

         Przyjrzyjmy się temu bliżej

         Choć w Anglii brak uznania

         A we Francji – patrz jak wyżej.

 

O wielcy dyplomaci

W zasadach swych wytrwajcie

Putin będzie wciąż zdobywał

Wy tego nie uznacie.

 

 

 

 

TŁUSTE KOTY… RAZ JESZCZE

Co pomyśli, to wymyśli, potem mu się jeszcze przyśni /bo to taka jest, widzicie, smutna sprawa…(…) /po tym życiu, po przepiciu i te pe /odczuwamy trochę kaca /że co było, to nie wraca, jak ten kochaś, który zginął w sinej mgle,

                                                                      Agnieszka Osiecka

 

       Miało się pod jesień. Był 2024 rok. Jak co dzień wybrałem się na bagna Raszynki. Słońce kołowało na zachodzie. Purpurowiało w oczach. Wyglądało krwawo, biblijnie.

       Przypominało to prognozę pogody z możliwością burz i przelotnych napadów. To niebo ostrzegało przed gwałtownymi zmianami politycznymi.

       Uprawiając niegdyś płatną miłość polityki widziałem wyraźnie, jak empusy propagandy zdwoiły wysiłki nad praniem mózgów społeczeństwa. A ja szukałem spokoju.

       *** 

       Mając głowę nabitą cytatem z Agnieszki Osieckiej wychodzę za bramę.

       Wieje wiatr. Wzmaga się. Jeszcze nie wichura, ale już…

       Idę drogą. Tu stary kot, tam jeszcze starszy pies obojętnie mnie minie.

        ***

       Te zwierzęta były niegdyś ludźmi. Ale żyjąc w społeczeństwie straciły wiarę w człowieka. Zatem po śmierci, w czasie reinkarnacji wybrały taką postać, jaką wybrały.

       Patrzę na ściernicko po kukurydzy. Pasie się tam stado żurawi. Obserwuję gołębie otrzepujące skrzydła na dachu gołębnika u sąsiadów. Kątem oka widzę jak nad bagnami Raszynki szybują bociany wypatrując pożywienia lub w ostateczności żab.   Kumki dają nura w tatarak lub szukają innego schronienia niczym aferzyści w zamorskich enklawach zaprzyjaźnionych z Polską państw.

       Dalego za brzegami Raszynki majaczą zarysy imponujących budowli należących do przedsiębiorstw zwanych w Kraju Pieroga i Zalewajki agencjami towarzyskimi wyspecjalizowanych w szesnastoletnich dziewicach, dzięki którym robią bajeczne interesy.

       ***

       Mijam proste, grzeczne świerki, które wśród gałęzi skrywają ptaki śpiewające drżącym tenorem. A nad moim ogrodem klucz dzikich gęsi robi krąg i odlatuje w „siną mgłę”.     

       Jest nadzieja w ekologii. Jest nadzieja, a może to jedynie omamy, że kiedyś te biedne zwierzęta zdołają jeszcze złapać oddech. Jednak myśliwi i pranie mózgów przez rządzących niweczą starania nawet naukowe argumenty ekologów.

       Zastanawiam się jakie grupy społeczne są najbardziej podatne na pranie empusowych mózgów. Dochodzę do wniosku, że vox populi i Jacek Kurski mają rację: ciemny lud kupuje ciemną politykę. Choć chyba nie wszyscy. Zali wiem, że każdy człowiek ma prawo być głupi. Martwi mnie, że niektórzy nadużywają tego przywileju. Wiem, że zarówno w Peerelu jak i w III RP siedzieliśmy w dupie. W pierwszym wypadku była to dupa stalinowsko-breżniewowska, a drugim bidenowsko-trampowska. Ale to, w naszym położeniu geopolitycznym jest sytuacją prawie normalną. Martwi mnie co innego, mianowicie, że coraz bardziej usiłujemy się w tej dupie amerykańskiej urządzać.

       ***

       Masakrując Jorge L. Borgesa napisało mi się tak: Czyn pojedynczego człowieka należy w jakiś sposób do całej ludzkości.

       Dlatego nie ma chyba niesprawiedliwości w tym, że za jedno nieposłuszeństwo w pewnym rajskim ogrodzie rzuca plamę na wszystkich ludzi. Sam lubię jabłka więc w sytuacji Ewy postąpiłbym tak samo.

       Ani w tym, że ukrzyżowanie jednego Żyda wystarcza, by ludzkość zbawić. Ukrzyżowanie ukrzyżowaniem, uważam ten czyn za paskudny, ale wydaje mi się, że obchodzenie przez ponad dwa tysiące lat rocznicy tego wydarzenia za „imprezę” nieco przesadzoną. Także w tym, że śmierć prezydenta w katastrofie samolotowej jest wystarczającym powodem by empusy szemranej partii rządziły albo i nie, ale i tak piorą mózgi nie tylko swoim dupolizom, ale całemu społeczeństwu.

       ***

       Kto wie, czy Schopenhauer nie miał racji mówiąc, że: „Jedna jest tylko droga, aby pokazać głupcom i durniom własny rozum, a polega ona na tym, by z nimi nie mówić. Prawdą jest jednak, że wtedy człowiek czuje się nieraz w towarzystwie jak tancerz, który na balu spotyka samych kulawych: z kimże ma tańczyć?”

       ***

       Są we mnie i w moich bohaterach wszyscy ludzie. Łącznie ze Stanisławem Szałapakiem, Ryszardem Bartoszewiczem czy Adamem Solarzem. O nich, prawie w każdej książce wspominam. Z nimi „poszedłbym nawet do Witkiewiczowskich Kielc”. Są to bowiem faceci którym z chęcią podaje się rękę.

       A bagna Raszynki?

       Ta zona może stanowić kwintesencję ogrodu rajskiego.

       ***     

       Na wspomnienie tego, co do tej pory napisałem w Tłustych kotach… czereśnie w moim ogrodzie zaczynają szaleć. Kiwają się niczym Żydzi przed Ścianą Płaczu.

       Tyko dąb stoi niewzruszony, jak udający króla prezydent przed narodem i ja czasami miewam ochotę przyklepać koronę takiemu królowi, ale łopatą.

         Wychodzę do słońca. Spotykam Stanisława Szałapaka. Zjawiskową postać. Dziennikarza, krytyka i pisarza. Zawsze o nienagannej aparycji. Chodzą słuchy, że on nawet pod prysznic nie rozstaje się z laptopem. Zmienia tylko majtki na bardziej seksowne, niczym młody piękny dzielnicowy, który się „wybrał na motorze w dezabilu po cywilu”.

       ***

       Olśniewający Stanisław jest w Michałowicach niczym kolorowy koliber chybocący się na czubku trzciny. Tak jak harcmistrz Solarz nad Bobrem, Szałapak jest nad Raszynką błyszczący i promieniejący niczym złocista kula niebiańska zawieszona nad bagnami rzeczki razem z bocianami.

       Jest to szczególnie widoczne, gdy w blaskach znikającego słońca na zachodzie i gdy na wschodzie ukazuje się rożek księżyca, a na nieboskłon wchodzi Wielka Niedźwiedzica ciągnąc, przywiązany ogonem dyszel Wielkiego Wozu, zaś za dyszlem Wóz wyładowany różnorodnym gwiazdozbiorem.

       Ale Szałapak lubi, a jakże, także światło księżyca. Znęca się wówczas nad moimi tekstami. A ze szczególnym upodobaniem nad Tłustymi kotami… i, od ćwierć wieku rozważa napisanie książki o powinowatym, wielkim patriocie i dobrym człowieku, zasługującym na upamiętnienie, niczym harcmistrz Solarz marzący o napisaniu monografii o HSG.. 

      W tym miejscu trawestuję Tadeusza Micińskiego: Na księżycu czarnym Stanisław z Adamem wiszą i patrząc w gwiazd gasnących ciszę główkują czy pisać albo i nie pisać?

       Nie ma co. Cały Stanisław i także cały Adam.

       ***

       Będę musiał im w Tłustych kotach… poświęcić kilka odurzonych zdań. Obaj konfratrzy są bowiem zbulwersowani moimi bojami z Platerówkami i tym, co napisała Olga Wiechnik. Namawiają abym wyzbył się swojej wrodzonej admiracji w stosunku do kobiet, a wymiar sprawiedliwości i autorkę Platerówek?… potraktował tak, jak na to zasługują.

       Jak nie chcesz wykładać „kawę na ławę” – przekonuje – to posłuż się expressis verbis aposjopezą.

                       – Ależ ja robię to od dawna – powiedziałem komilitonom. – Ilekroć życie mnie dołowało mówiłem sobie „trudno” i płynąłem dalej. I tylko niekiedy, aby obrazić durni używałem sarkazmu, ale w taki sposób, aby obrażeni nie zdawali sobie z tego sprawy. Bo przecież jasne jest, że gdyby durnie rozumieli, że są durniami przestali by być tym kim są. Z tego wniosek, że durnie rekrutują się jedynie spośród ludzi pewnych, że nie są durniami.

                       No to na zakończenie walnę w was apozjopezą, bo dziś, po przekroczeniu połowy dziewiątego krzyżyka już nie mam czasu. Jutro nie będę miał siły aby składać litery, a pojutrze mnie nie będzie. Dlatego nie odkładam niczego. Azaliż życie nie jest tu i teraz?    

 

PS

Promocja „Tłustych kotów wymiaru sprawiedliwości i…”  przewidziana jest na 10 marca 2025 r.  

TŁUSTE KOTY…

Tym razem tylko  epilog

         Twoja opowieść może się skończyć dobrze albo źle

         Jak ktoś mądry powiedział

         a są jeszcze tacy

         wszystko zależy od tego

         w którym miejscu się przerwie.

                                              Wisława Szymborska

         Wybaczcie staremu zgredowi, żem napisał ten niezbyt wesoły kolaż. Dlaczego to zrobiłem? Mój nieżyjący już, bo go zamordowano, przyjaciel – Tadeusz Steć mawiał, że porządni adwersarze (politycy i polityczki, funkcjonariusze i funkcjonariuszki służb widnych, ciemnych i dwupłciowych, kombatanci i kombatantki, dziennikarze i dziennikarki, pisarze i pisarki itp.) to rzecz równie rzadka jak hipopotam na Grenlandii.

         ***

         Te wszystkie listy, filmy, artykuły, stanowiska, wyrazy oburzenie wysyłane na oficjalnych na pismach firmowych różnych ważnych ministerstw, nawet kancelarii prezydenta czy Sejmu pewnie miały jakiś wpływ na sądy i wyroki. Byłoby dziwne, gdyby nie miały. Zauważyła to już Komisja Etyki TVP S.A. stwierdzając: „wyemitowanie reportażu zajmującego się sprawą, w której toczy się postępowanie sądowe, mogło być uznane za próbę wpływu na opinię sądu przed wydaniem wyroku”.

 

         Tako rzecze Rej Mikołaj (Sentencje o życiu):

         Jako pies, milczkiem gdy kąsa, nie szczeka,

         Także pochlebca, co by wyłgał, czeka.

         ***

         Widzę patologizację polityki, mediów i szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości, ale ciekawiło mnie, dlaczego autorka Platerówki?… , pisząc o 1. SBK im. E. Plater, o życiu setek kobiet – żołnierek, o ich niewesołym losie poświęciła tyle miejsca niewielkiemu fragmentowi Akcji specjalnych.

         Na zakończenie myślę, co powiedzieć Oldze Wiechnik? Podeprę się Robertem Burtonem i powiem, że do wszystkich tych win: barbaryzmów, ludowego dialektu, improwizowanego stylu, tautologii, głupkowatych imitacji, rapsodii poskładanej z resztek zebranych z kloacznych dołów z ekskrementami innych autorów, do lejących się ciurkiem brewerii i głupot, braku artyzmu, pomysłowości, poglądów, dowcipu, wiedzy, do cierpkości, złośliwości, konfabulacji, absurdów, bezczelności, plotkarstwa, do kiepskiej kompozycji, niestrawionego materiału, zadufania, ordynarności, jałowości, monotonii i ironii, do wszystkiego się przyznaję (chociaż z pewną przesadą). Więc chyba nie podobna, żebyś myślała, pani Olgo Wiechnik, o mnie gorzej, niż ja myślę o sobie.

         ***

         Tak na dobrą sprawę, to nic nie wiem o tej pisarce, o Oldze Wiechnik. Wiadomości internetowe na jej temat są raczej skąpe. Pasują do wielu osób. Jeżeli autorka Paleterówki?… istnieje w realu to najwidoczniej T. Steć miał rację. Jeżeli natomiast jakiś figlarz zajmujący się sztuczną inteligencją stworzył taką pisarko-dziennikarkę, to należałoby się zastanowić, dlaczego wlał w nią aż tyle nienawiści?

         ***   

         Jak widać z załączonego wyżej obrazka miałem w życiu szczęście. Zdarzali mi się adwersarze porządni i mniej porządni. Nie ranguję ich. Nie czepiam się adwersarzy, bo ich szanuję.

No, nie wszystkich.   

 To nie powinno dziwić.

 Prawdą człowieka jest to, co czyni go człowiekiem. Już Max Planck twierdził, że prawda nigdy nie zwycięża. To tylko jej przeciwnicy wymierają. A to, co propaganda głosiła o prawdzie, tajnych służbach i tzw. wymiarze sprawiedliwości to nie była prawda. To były prawdule.

 Oryginalny sąd na temat prawdy zaprezentował Emil Cioran, przekonując: „Może się zdarzyć, iż w jednej i tej samej sprawie, na temat tego samego faktu będę zmieniał pogląd dziesięć; dwadzieścia, trzydzieści razy w ciągu dnia. I pomyśleć, że za każdym razem ośmielam się, niby ostatni z oszustów, wypowiadać słowo <prawda>!”

         Józef Piłsudski (Myśli, mowy, rozkazy):  Siła bez wolności i sprawiedliwości jest tylko przemocą i tyranią. Sprawiedliwość i wolność bez siły jest gadulstwem i dzieciństwem.

Biorę sąd marszałka ale także filozofa i eseisty pod uwagę, jednak ośmielę się wnieść korekty. Ustalanie historii służb specjalnych, ale również wymiaru sprawiedliwości w ostatnim siedemdziesięcioleciu w oparciu o materiały IPN przypomina próby zmierzenia dynamiki wzrostu liczby gapowiczów w metrze warszawskim z okna samolotu lecącego nad biegunem południowym

 Marek Hłasko (Piękni dwudziestoletni): Wymiar sprawiedliwości nie polega na pytaniu, kto jest winien, a kto nie; chodzi o to, aby mieć winnego.

Wiem co piszę. Egocentrycznie i megalomańsko przerabiałem to na własnej skórze. Teraz wypowiadam z siebie stare czasy. Zalegają we mnie jak niedopita kawa, w której topią się muchy. Propagandyści zawsze, wszędzie i przy każdej okazji uprawiają płatną miłość polityki. Tak było. Tak jest i chyba tak będzie.

Jest to prawda tak stara, że, jak twierdzi Stanisław Jerzy Lec, ludzkość jej już nie pamięta, Więc co mam z tym zrobić? Biorę akordeon. Gram. Podśpiewuję swoją parafrazę parafrazy (LyneFind) tekstu „Chryzantem”. Idzie to tak:

         Jako propagandysta   

  Pod pociąg się podłożę
  Ale nie przejedzie mnie
  Bo, k.., jedzie po innym torze

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt

Będąc propagandysta

Zdradziłeś „wymiarze” mnie
Rzucę się w morskie fale
Ale nie utopię się
Bo, k…, pływam doskonale

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt

Zdradziłeś „wymiarze” mnie
Rzucę się z wysokości
Ale nie połamię się
Bo, jako propagandysta

Mam, k… gumowe kości

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt

Zdradziłeś „wymiarze” mnie
Pistolet sobie kupię
Ale nie zastrzelę się
Bo, k…, mam „wasz wymiar” w dupie

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt

Chryzantemy złociste
W półlitrówce po czystej
Stoją na fortepianie
I nie podlewa ich, k…, nikt.

Lecę po następną butelkę.

 

PS

Dr Sylwester Wolak dyrektor krakowskiego Wydawnictwa Naukowego AGENT PR w notatce dotyczącej książki (ukaże się w marcu br.) napisał:

Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i… są setną książką Henryka Piecucha, w której jak w zwierciadle odbija się historia Polski Ludowej ale i pierwszych dekad III RP. Autor jest ostrym krytykiem Peerelu i życzliwym, acz złośliwym obserwatorem Polski współczesnej. Od lat domaga się ujawnienia pełnej prawdy o naszej najnowszej historii. Szczególnie interesują go sprawy utajone, których najwięcej wiąże się z działalnością polityków, służb specjalnych, wymiaru sprawiedliwości, Kościoła, czarnej propagandy i mediów.

  1. Piecuch, na przykładzie własnego procesu pokazuje, że w okresie transformacji ustrojowej tzw. samooczyszczenie się niektórych środowisk, ważnych dla funkcjonowania demokracji jest mitem. Zblatowanie tzw. szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości z władzą wykonawczą, służbami specjalnymi i mediami doprowadziło do tego do czego doprowadziło. Manipulacje, dezinformacje, prowokacje i przede wszystkim pranie mózgów społeczeństwa widoczne jest jeszcze dziś.

         Autor Tłustych kotów…marząc, aby w Polsce prawo zawsze prawo znaczyło, a sprawiedliwość sprawiedliwość twierdzi, że obecnie w

Kraju Pieroga i Zalewajki sytuacja jest dobra ale nie beznadziejna.

 

 

INWOKACJA

Polsko! Ojczyzno moja! Kraju, w którym:

        – coś autorytarnego śmierdzi, a nikt nie wie co. Prezydent nie wie. Premier nie wie. Ministrowie i posłowie nie wiedzą. To ja mam wiedzieć?;

                – aliści prezydentów ci u nas dostatek. A co jeden to lepszy. Jak się zapisali w annałach historii:

        JE Lech Wałęsa: Nie chcem, ale muszem;

         JE Aleksander Kwaśniewski: święty goleń, wprowadzenie Polski do NATO i Unii Europejskiej oraz Konstytucją, która dała prezydentowi za mało władzy aby mógł rządzić krajem, ale wystarczająco wiele, aby mógł przeszkadzać premierowi w rządzeniu;

         JE Lecz Kaczyński: powiedzeniem „spieprzaj dziadu!”;

        JE Bronisław Komorowski: orłem czekoladowm i bezsensownym referendum;

         JE Andrzej Duda: pauzami dłuższymi niż utwór 4’33” Johna Cage’a oraz wyręczaniem wymiaru sprawiedliwości;   

         – ludzie kochają uchodźców, a na bramach wieszają tablice: „Uwaga! Złe psy!”;

         – w czasie różnych klęsk żywiołowych większość społeczeństwa pomaga jak może, ale łotry nie wahają się kraść, rabować i zarabiać na nieszczęściu innych;      

         – wszystko jest płatne, najtańsze jest oddychanie, a najdroższe usługi kościelne;

        – ziemia tu i ówdzie zapada się, a w otchłań wpadają nawet cmentarze;     

                 – ludzie kombinują jak rządzących złodziei powiesić za nogi na przydrożnych latarniach jednak na poduszkach haftują portrety przywódców;

                 – z akordeonu mogę wydobyć jedynie marsz ku czci zawołania: gloria victis i parafrazę chryzantem;

         – obywatele krzyczą na siebie bez przerwy, a ludzie są tak agresywni, że psy, nawet pitbulteriery boją się wychodzić na ulice.

         ***  

         Wierząc Wolterowi twierdzącemu, że: „Historia wielkich wydarzeń na tym świecie zaledwie jest historią jego zbrodni” zapisałem się do „potężnego obozu zdrady narodowej” i zmajstrowałem Tłuste koty wymiaru sprawiedliwości i…

         To „i” jest bardzo ważne, oznacza różne patologie, a nie tylko wynaturzenia wymiaru sprawiedliwości.

         ***

Jest to sprawa trudna, niemożliwa prawie, przekraczająca znaczenie Herkulesowe wysiłki; niech sobie ludzie będą grubiańscy, głupi, niedouczeni, ordynarni, niech spoczywają na kamieniu, niech kraj krztusi się i dławi, niech świat tkwi w nieprawości, zostawmy ich tej barbarii, niech pozostają we wzajemnym uścisku, rozpasaniu, jarzmie, nieumiarkowaniu, niech trawią ich spory, przesądy, wzajemne roszczenia, wojny i kłótnie, niech żyją w nadmiarze, biedzie, braku, pognębieniu; niech sobie żyją w rozpuście, niech taplają się jak świnie we własnym gównie w towarzystwie druhów Ulissesa, daję im pełne prawo do bycia głupcami. Ja natomiast, żeby siebie tylko zadowolić, stworzę własną Utopię, nową Atlantydę, osobistą, wyimaginowaną republikę, której będę udzielnym władcą (…). Czemu miałbym sobie tego odmówić?

                                                             Robert Burton

 

         Postawiłem właśnie kropkę pod ostatnim zdaniem książki zatytułowanej Rządzący. Moje boje z empusami i metanojami bezpieki i zacząłem się zastanawiać jak zacząć Tłuste koty… gdy leżąca na biurku komórka zaczęła wirować jak żywa. Przystawiłem telefon do ucha. Usłyszałem:

          – Co słychać? – poznałem głos Adama Solarza.

         – U mnie – posłużyłem się gdzieś zasłyszanymi, wierszowanymi słowami:

         Raczej w porządku

         Tylko czasami

         Tak znienacka

         Poleci kilka łez

         Po policzku

         Tłumaczę sobie

         Że to przez wiatr

         Ale nie mogę

         Przypuścić do siebie

         Myśli

         Że tan wiatr

         Nazywa się

         Rozczarowanie.

         – Piszesz?

         – Piszę. A w zasadzie skończyłem jedną książkę Raptularz schowany pod wycieraczką i zastanawiam się nad kolejną. Myślę o Tłustych kotach…

         – Zaczniesz znowu?  Zamiast przytulać się do swoich wrogów, spróbować ich pokochać, ty rozpoczynasz z nimi wojnę. 

         – Chyba tak. Muszę. No, nie z wszystkim. Z tymi co wojuję muszę wojować. Wolałbym się bowiem przytulić do jeża niż do takich ludzi. Nie cierpię hipokratycznych osobników publicznie grających rolę aniołów, a skrytości ostrzących noże aby nimi kłuć bliźnich. Dotknęła mnie bowiem niewidzialna ręka losu. Losu, który się znowu o mnie upomniał. Przypomnę ci. Było tak:

 

         Niedawno ukazała się paskudna książka.

 

          Zarzucono mi w niej pisanie nieprawdy o przemocy seksualnej. Przemocy, związanej z 1. SBK im. E. Plater. Książka, w której mnie oszkalowano pełna jest mitów i konfabulacji…

         – Chcesz walczyć z mitami? Z konfabulacjami? Chcesz uzdrawiać społeczeństwo? Dawać ludziom dobre rady? Masz ty rozum? Jesteś szalony! To głupota!

         – Ani myślę. Może i jestem szalony. Niedawno przekroczyłem półmetek dziesiątego krzyżyka. Więc jestem stary, a nawet bardzo stary. Jeszcze niedawno mój krem do ciała nazywał się Nivea, teraz zaś – Voltaren. Azali wiem, że starzy szaleńcy szaleńsi są od młodych, tak jak wiem, że rozum służy nam niekiedy do robienia śmiało różnych głupstw. Ale z głupotą, to chyba przesadziłeś.

         W głupcu nie ma bowiem dość materiału na dobro. Nie jestem lekarzem ani politykiem, a dziennikarzem. W rzadkich okresach bywam pisarzem. Nikomu nie zalecam niczego. Z braku kompetencji uważam, że to nie jest moim obowiązkiem. Mogę jedynie przekazywać informacje, które mogą być niedostępnie opinii publicznej i mogą nawet naruszać istniejący sposób myślenia i postępowania w danej sprawie.

         W Tłustych kotach…mam ochotę jedynie pospekulować, a w zasadzie podebatować nad losem kobiet wtłoczonych w brutalne warunki wojny. Chcę aby ludzie uświadomili sobie, po prostu kolejny raz, nie pierwszy i nie ostatni, że przemoc seksualna, przymus, molestowanie, napastowanie są codziennym losem tych, których pozycja w społeczeństwie jest słabsza. Szczególnie kobiet.

         W warunkach wojny, kiedyś na wschodzie, ale nie tylko, a dziś w Ukrainie jest to wielce widoczne. W społeczeństwie patriarchalnym do dziś, szczególnie wśród mężczyzn, panuje przekonanie, że kiedy kobieta mówi „nie” to naprawdę myśli „tak”. A kiedy mówi „tak” uważa się ją za puszczalską.  Przecież to czysta mizoginia. Męski wrogi seksizm.

         – I ty chcesz to zmienić?

         – Nie. Wiem, że każdą debatę można prowadzić na pięć sposobów: atakować, bronić się, kontratakować, przekonywać lub ignorować.

         -Ty wybierasz obronę. Jest to najsłabsza strategia.

 

         – Nie. Chcę jedynie napisać prawdę o losie niektórych kobiet – żołnierek 1. SBK.

 

         Chcę, aby prawda o gehennie żołnierek w PSZ w ZSRR, wbrew opinii manipulatorów i klechdarzy ujrzała światło dzienne, bo…

         „Nie trzeba kłaniać się Okolicznościom, a Prawdom kazać, by stały za drzwiami…”

         Powiedział mi to Cyprian Kamil.

         – Już raz próbowałeś. I przegrałeś. Rozejrzyj się wokół siebie. Od tamtego czasu przestrzeń na pisanie prawdy topnieje szybciej niż lodowce.

         – Mimo to spróbuję. Wierzę bowiem Janowi Jakubowi Rousseau, który takimi słowami zaczyna Wyznania: „Imam się przedsięwzięcia, które dotychczas nie miało przykładu i nie będzie miało naśladowcy. Chcę pokazać bliźnim człowieka w całej prawdzie jego natury; a tym człowiekiem będę ja”.

         Tyle dialogu z harcmistrzem Solarzem.

 

         Teraz jeszcze ździebko o micie.

 

         Spałem. Tym razem śniło mi się, że O. Wiechnik niedwuznacznie sugeruje, że 1. SBK im. E. Plater wsławił się bojami w Powstaniu Warszawskim. A przecież zawsze we śnie przed kolejną rocznicą powstania napadają na mnie zombie.

         Są agresywne.

         Zarzucają mi hipokryzję.

         Wytykają posługiwanie się mitami.

         W moim mózgu czai się wówczas wypowiedź Niemców z warjatokokliniki.

 

         Wszystko przegrywaliśmy, ale zawsze pokazywaliśmy wyższość moralną.

 

         – Jak uważasz, co jest lepsze? – Atakowały zombie – przegrana z wyższością moralną czy wygrana, choćby z największym obniżeniem etyki i moralności?

         ***

         Przegoniłem zombie. Zrobiłem rachunek sumienia. Czas zdemaskować narodowe mity. Najważniejszy, że w dawnych czasach wszyscy ludzie byli Polakami.

         I Żydzi byli Polakami. I Niemcy. I Rosjanie byli. A nawet Amerykanie też byli Polakami. A później wszystko się rozjechało.

         I teraz, aby przeanielić wszechświat cała populacja ludzka musi się spolszczyć. Innej rady nie ma.

         Nasza nowożytna, zorganizowana państwowość powstała na początku XVI wieku. Mieliśmy wówczas sukcesy. Jednak szlachecki system republiko-monarchiczny zaczął się rozpadać zanim państwo okrzepło. To doprowadziło do zaborów.

         ***

         Pomysł roznegliżowania Rzeczypospolitej nie wylągł się w głowach wrogich władców. Pomysł rozbiorów powstał w głowach les philosophes, od których ideę kupili monarchowie. Od tego czasu zajmowaliśmy się cierpiętnictwem, kłótniami i wzniecaniem przegranych powstań.

         ***

         Nasza wspólnota narodowa jest odświętna, żałobna, cmentarna. Datowana od porażki do porażki. A ród ludzki nie zawsze ceni porażki. Przegrane wyzwalają popędy sadystyczne.

         Powstanie kościuszkowskie (1794) przyczyniło się do likwidacji państwa w III rozbiorze, ale generała Kościuszkę awansowaliśmy do rangi bohatera narodowego, a konfederata (1792) generała Henryka Dąbrowskiego wpakowaliśmy do Mazurka Dąbrowskiego, pisarz Janusz Rudnicki się dziwi, że w hymnie „ktoś tam w tarabany napierdala”.

         I gdyby uznany twórca znał prawdziwe losy bitew pod Lenino i o Monte Cassino oraz ludobójstwa na Wołyniu też by napierdalał w bębenek, jak bohater Grassa.

         Ale nie w historię, bo ta jest jaka jest, a w propagandę.

         ***

         Powstanie listopadowe (1830-1831) doprowadziło do zniknięcia półautonomicznej namiastki Polski.

         Powstanie styczniowe (1863-1864) skończyło się rusyfikacją i likwidacją ostatnich polskich instytucji, a wybuchło z powodu zagrożenia dla konspiratorów.

         Powstanie Warszawskie (1944), zwane największą bitwą II wojny światowej, spowodowało całkowite zniszczenie miasta i przyniosło prawie 200 tysięcy ofiar.

         ***

         Pasjonując się zabobonami zapominamy, że mit polityczny jest afabulacją, deformacją lub łże interpretacją, obiektywnie podważalnej, rzeczywistości. A to znakomicie wpisuje się w mit o 1. SBK.

         Ale mit, jako opowieść legendarna pełni funkcję wyjaśniającą, dostarczając kluczy do zrozumienia teraźniejszości, tworząc siatkę podporządkowując niepokojący chaos faktów i wydarzeń.

         ***

         Po drugiej wojnie światowej wytworzył się mit kombatanctwa. W zależności od ekipy rządzącej Polsko raz jest mit gloryfikujący tych kombatantów, którzy przyszli ze Wschodu, a drugim razie mit o tych, którzy walczyli na Zachodzie. No i jeszcze mit tzw. żołnierzy wyklętych. Niekiedy jest to nostalgia za niegodziwością.

         Te mity stały się parawanem, że którym ukrywano wiele nieprawidłowości.  Mity kombatanckie powinni destruować sami kombatanci.

         Skoro jednak brakuje im wewnętrznej uczciwości, muszą to uczynić naukowcy, pisarze, dziennikarze czy artyści.

         Nie w celu obśmiania, ale psychicznej regeneracji i uczciwości.  

 

         Bo przecież mitów ci u nas dostatek.

 

          Bo: wojny tureckie, kozackie i szwedzkie (Trylogia). Konfederacja Barska, Kościuszko i Legiony, Listopad i Styczeń, sybiracy i wygnańcy. Pierwsze odzyskanie niepodległości, ale zaraz Wrzesień, “nóż w plecy” i Katyń, Monte Cassino, obozy, Gułag i rozstrzeliwania (literatura martyrologiczna).

         Potem polskie miesiące: Czerwiec i Październik, Sierpień i Grudzień, drugie odzyskanie niepodległości…

         ***  

         Jeżeli chodzi o mity, nasz charakter jest niczym sztorm wokół przylądka Horn. Wszystko błyskawicznie ulega zbrązowieniu, zmarmurzeniu. Emocjonalny ładunek matecznika archetypów czasami budzi niepokój. Może eksplodować w rękach demagogów sprowadzając nieszczęścia.

         Żaden inny naród nie miał tylu nieudanych powstań i klęsk. Ciągle odwołujemy się do martyrologii. Hołdujemy conradowskim fanaberiom, że trzeba być wiernym przegranej sprawie.

         Wrogowie nowoczesnego państwa tęsknią za lamentowaniem, krwawiącym sercem, desperacją, kwileniem, uskarżaniem się, odchodzeniem od zmysłów, spazmowaniem, kwękaniem, marudzeniem, biadaniem, jęczeniem.

         ***

         Porażki i dobrze zamaskowane tchórzostwo są być może bardziej ludzkie i bardziej kochane. Ale nic nie zmieni faktu, ze jest to orgia prostactwa.

         Indywidua, nadużywając niebezpiecznych narkotyków – wygenerowanych w okresie komunizmu mitów, alkoholu i chrześcijaństwa nie zdają sobie sprawy z własnej wulgarności, której szczytem jest to, że nie wstydzą się nazywać Prawdziwymi Polakami.

         Czy te ciemnogrodzko klerykalne palanty zdają sobie sprawę, że pierwszą wielką religią monotematyczną był zaratusztrianizm wywierający wpływ na znacznie młodsze judaizm, chrześcijaństwo i islam.

         ***

         Naród Kraju Pieroga i Zalewajki do szczęścia nie potrzebuje sukcesów. Nasz naród do życia potrzebuje nieszczęścia.

 

         Zakłamujemy historię.

 

         Nawet rozsądni politycy, ale także ludzie mądrzy, często sprawiają wrażenie ignorantów, dyletantów i niedouków.

         Tłuszcza nie zawsze chce zrozumieć, iż im większą wagę narody przykładają do swoich dziejów, do narodu, traktując historię niczym fetysz, tym głupiej i okrutniej się zachowują.

         ***

         Jest to toksyczne stanowisko. Polak Wieczny Dureń! Dureń węszący wszędzie działanie tajemniczych sił, łaszący się do kleru, wymachujący sztandarem narodowym z wypisanymi na nim hasłami: Bóg! Honor! Ojczyzna! Dureń wierzący w zabobony i ideologię czarnosecinną jest na najlepszej drodze do zbudowania z Kraju Pieroga i Zalewajki modelowego ciemnogrodu europejskiego.

         Ale gdyby nie było durniów, mądrzy nie mieliby żadnych sukcesów. Przecież z każdego najszlachetniejszego hasła, ba z każdego jego słowa można zrobić pałkę i zachętę do ludobójstwa.

         ***

         Profetyczni politycy utrwalają mit Powstania Warszawskiego i inne narodowe kląski. Dołącza do tego O. Wiechnik gloryfikując tragiczny los dokonania kobiet-żołnierek 1. SBK.

 

         Wiadomo, Ojczyzna, to jeden wielki zbiorowy obowiązek!

 

         Azali przecież bywają okresy, że ojczyzna, jak np. stalinizm, to jeden, wielki zbiorowy „gwałt”.

         A może by tak, zamiast tromtadracji narodowej uderzyć się w piersi i przypomnieć, ze nie jesteśmy bez winy.

          I wymienić winy i współwiny.

         ***

         Nie chodzi tu o przewinienia wynikające ze złamania przepisów prawa. Ale ot o chociażby o kompleks Edypa.

         Czy Bierut et consortes nie otarli się o ten kompleks?

         Zabili wszakże demokracje i poślubili…

         No, kogo? Lud? Może naród?

         I to jest wina tych, którzy, paradoksalnie, żadnej winy nie ponoszą. To jest wina narodowa. Np. za antysemityzm, ksenofobię, niszczenie środowiska…

         ***

         Pozwoliliśmy na to. Tak, politycy. Tej nierzadkiej, budzącej obrzydzenie, zbędnej klasie próżniaczej żadna porażka nie jest w stanie zachwiać widocznej w ich słowach buty.

         Od lat mają ocykane slogany, że Polska Chrystusem narodów i Winkelriedem Europy i pawiem i papugą! O kurwa! Jako dziecko dochodziły mnie głosy co się działo w Warszawie. A potem w głowie miałem film: Miasto waliło się na oczach jego mieszkańców jak zużyte dekoracje teatralne. Nie było dokąd uciekać.

 

         Znikąd nie było ratunku.

MIAŁEM KIEDYŚ PRZYJACIÓŁ. PODWÓJNY PREZES I POJEDYNCZY DOKTOR JERZY ADAM KOLANKOWSKI.

Góry dalekie – jak siwe śliwy,

         Patrząc – już czuję się szczęśliwy.

                                                                  Jan Izydor Sztaudynger

 

Karkonosze i Góry Izerskie, to moje góry. Były inne masywy i to na całym świecie, ale to ten zakątek Sudetów Zachodnich najczęściej pojawia się we śnie i na jawie. Kochałem te góry. Jak bagno wciągały. A być zakochanym, to szaleństwo przy zdrowych zmysłach.

         ***

Pasjonowałem się wspinaczką od piątej klasy szkoły podstawowej. Będąc zawodnikiem „Górnika” Wałbrzych uprawiałem także narciarstwo i lekką atletyką. Jednak w głowie miałem wciąż taternictwo, alpinizm i himalaizm.

         ***

Wspinaczką w Sudeckim Klubie Wysokogórskim (SKW) zacząłem uprawiać jeszcze za czasów prawdziwego człowieka renesansu Jerzego Kolankowskiego, doktora nauk nauk medycznych, tłumacza, pisarza, poetę, fraszkopisarza, malarza i społecznika .

To o nim poetyzujący lekarz, podróżnik i fotografik Kazimierz Pichlak pisał tak: „Mocarz wielki On. W górach, w pędzlach, węglach i piórach. Talentów ma ze sto i siedem. Starszy Pan Jeden”. 

         ***

Starszy Pan, który zawodowo był ordynatorem w szpitalu w Cieplicach, a społecznie prezesem SKW jawił mi się niczym rosyjski święty jurodiwy czyli święty wariat.

         ***

„Starszy pan Jeden”? Ha, nie, nic podobnego! Starszych panów było więcej.

A byli to, ho, ho, intelektualiści pełnej krasy.

Dziś tacy panowie są rzadcy, jak hipopotamy na Grenlandii.

         ***

                            Jerzego Kolankowskiego poznałem pod koniec lat czterdziestych. Latałem wówczas do konfratra mojej mamy uczyć się rysunku u znanego i uznanego malarza i chyba mistyka – Wlastimila Hofmana.

                            Hofmana, reprezentującego w malarstwie linię symboliczno-alegoryczną, wybitnego ucznia Jana Malczewskiego przyciągnął do Szklarskiej Poręby Jan Sztaudynger.

                            Słynny fraszkopisarz od 1944 roku zajmował się kulturą w Polskim Komitecie Wyzwolenia Narodowego (PKWN) – a w trzy lata później w grodzie pod Szrenicą  przycupnął na trzy lata w małej chatce, ostatniej przy ulicy 1-maja.

                            Sztaudynger i Hofman mieszkali po przeciwnych brzegach Kamiennej. Hofman na początku Wysokiego Grzbietu Gór Izerskich, a Sztaudynger u podnóża Karkonoszy.

                            Malarz z pracowni widział Grób Karkonosza, bo Złoty Widok zasłaniały mu sosny, świerki i brzozy. Azali fraszkopisarz także miał co oglądać. Przez okno w kuchni mógł podziwiać panoramę Gór Olbrzymich od Szrenicy po Śnieżne Kotły.

                            Konfratrzy w linii prostej mieli do swoich sadyb niecały kilometr. Po ziemi, drogą ta odległość była większa, dochodziła do trzech kilometrów. Idąc od Sztadyngera do Hofmana należało spuścić się kamienistą, wąską drogą do brzegu Kamiennej, przejść rzekę po lichym drewnianym mostku, z którego spadł były porucznik WOP Juliusz Naumowicz, późniejszy założyciel muzeum i uszkodził swe ciało tak bardzo, że przestał chodzić.

                            Za mostkiem trzeba było minąć szosę łączącą Szklarską Porębę z Piechowicami, ominąć budynek Funduszu Wczasów Pracowniczych (FWP) i wspinać się ni to ścieżką, ni to drogą do chałupinki mistrza farb, pędzli i blejtramów.

                            ***

                            Wspominam o tym nie bez kozery, albowiem dzisiaj ten rejon wygląda inaczej. Kamienistą drogę zastąpioną szosą asfaltową, której nie powstydziłoby się żadne miasto, ale która pasuje do panoramy Karkonoszy jak kwiatek do kożucha.

                            Dawny budynek FWP, przerobiony w początkach lat sześćdziesiątych przez twórcę i wielkiej klasy animatora kultury Zdzisława Parylaka na hotel i sławną knajpę, to dziś muzeum mineralogiczne.

                            ***  

                      Jest w tym opisie, tej „beczce miodu” łyżka dziegciu.  Oto po chatce Jana Sztaudyngera nie ostały się nawet fundamenty. Tylko stara jabłoń, rosnąca z tyłu domu przetrwała jeszcze kilka lat, aż ją obalił wiatr. Nie, nie wiatr historii, a halny.

                            Podobny los spotkał niepowtarzaalną ścianę hotelu Parylaka z podpisami sławnych artystów polskich i zagranicznych, którzy wędrowali do Zdzicha, jak misie do miodu.

                            Ścianę zamalowano, tak jak zamalowano rysunek Picassa na ścianie mieszkania, które sławny malarz odwiedził w czasie swojego pobytu w Warszawie.

                            „I ja tam z gośćmi byłem, miód i wino piłem. A com widział i słyszał” w raptularzu umieściłem, a i ścianę podpisałem. Zaś wspomnienie o wypadku Naumowicza przypomniało mi zasłyszaną u Parylaka anegdotkę, która żadną anegdotką nie jest, tylko najprawdziwszą prawdą.

                            ***

                            Ta najprawdziwsza z wszystkich prawdziwych anegdotek dotyczy, chyba najsławniejszego całej formacji dowódcy strażnicy.                                  Chodzi o porucznika Zbigniewa Skoczylasa, popularnego „Skoka”, który po trzydziestu latach „gazdowania” strażnicą Kamieńczyk został, decyzją dowódcy Łużyckiej Brygady WOP pułkownika Ryszarda Bartoszewicza mianowany dowódcą Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie i na tym stanowisku dosłużył się stopnia pułkownika.

                            ***

                            Jeszcze będąc początkującym dowódcą strażnicy Skoczylas miał Jawę, którą jeździł do swojej gaździny gazdującej w sklepie tekstylnym kurortu.

                            Porucznik Skoczylas kiedyś postanowił odwiedzić swojego konfratra Jerzego Kolankowskiego, ordynatora oddziału dermatologicznego w Cieplicach.

                            Nie dojechał, a raczej dojechał, ale po wypadku. Było tak: Pędzi „Skok” na Jawie. Gaz odkręcony do dechy. I nagle coś mu nie wyszło. Zamiast na drodze wylądował na polu w kartoflach. Jakieś trzydzieści metrów od szosy.

                            Przytomności nawet nie stracił, ale zanim wstał zobaczył, a raczej poczuł, że jego prawe oko nie całkiem jest w porządku.

                            Oko wypadło z oczodołu, jednak trzymało się na jakichś nerwach czy czymś takim. Nie namyślając się wiele porucznik włożył oko na swoje miejsce, gdyż zawsze lubił porządek, kopną starter Jawy i  zameldował się ordynatorowi.

                            – Zbyszku, jestem dermatologiem nie okulistą – powiedział Kolankowski sięgając po słuchawkę telefonu, by poprosić oftalmologa.

                  Okulista nie mógł ukryć zdziwienia, że pacjent w takim stanie mógł prowadzić jeszcze motocykl. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.

                            Jednak Skoczylas doszedł do wniosku, iż motocykl to nie jest to, co go kręci. Wymienił więc Jawę na samochód, na Volkswagena, później na polskiego Fiata. Po czym Fiata wymienił na Ładę, a Ładę na Mercedesa-Benz, którego zresztą „opchnął” pułkownikowi Ryszardowi Bartoszewiczowi.

                            ***  

                            „Starszy Pan Jeden” miał wtedy trzydzieści pięć lat, ja jedenaście, a Wlastimil Hofman, właściwie Vlastimil Hofmann, dużo, dużo więcej, bo dobiegał siedemdziesiątki.

                   W tym miejscu parafraza fraszki Sztaudyngera:

                   O Mój Boże, Boże Mój, stało się

                   Od tego czasu nieco urosłem

                    I zrobiłem smutne odkrycie,

                   Że to już całe życie.

                   ***

                   Maleńki, czteropokojowy domek przy ulicy Matejki nr 23 w Szklarskiej Porębie Średniej był często nawiedzany przez różnych sławnych ludzi, w tym lokalnych, ale już uznanych intelektualistów, takich jak, co oczywiste, Jan Sztaudynger.

         Ale u Adeli i Wlastimila Hofmanów bywali także często Jerzy Kolankowski, Tadeusz Nodzyński, Tadeusz Steć czy mój sąsiad Jan Koprowski z Piechowic, powieściopisarz, nowelista, tłumacz, dziennikarz, przyjaciel Jerzego Putramenta, którzy na należne im uznanie dopiero pracowali.

                   Od lat sześćdziesiątych do tego grona dołączył Marian Sajnog, późniejszy naczelnik GOPR, przewodnik sudecki, narciarz i członek dwóch wypraw na Mont Everest organizowanych przez Andrzeja Zawadę. 

                   ***

                   W późniejszych czasach do gości Hofmanów zaliczyć można było przewodników sudeckich szkolonych przez Tadeusza Stecia, który by ich guru.

                   Wśród przewodników wyróżniał się Aleksander Wiącek, któremu nie były obce przewodnickie klechdy opowiadane przez Stecia. Ale był ambitny, chciał   zakasować w prozie Jana Koprowskiego, a w malarstwie samego mistrza Hofmana.

                   Wychodziło mu to średnio. Jednak wystarczyło na dwie interesujące książki oraz kilka fascynujących grafik i rysunków. Byłoby zapewne więcej, ale nie było jeszcze mediów społecznościowych, w których dziś bryluje Marian Sajnog.

                   ***

                   Mimo dużej różnicy wieku gospodarz pozwalał mi niekiedy przysłuchiwać się rozmowom. Zamieniałem się w słuch, gdy mówiono o górach lub książkach, jednak gdy przechodzono do wydarzeń aktualnych lub politycznych, które obchodziły mnie jak świnię grzmot niewiele rozumiałem.

                   I dziwiłem się starszym panom gdy mówili, że mózg wprawdzie jest niewidoczny, ale jak polityk go nie ma, to widać!

                   Albo, że ludzie są stworzeni do tego, by być kochani. Zaś rzeczy po to, aby być używane. Więc starsi panowie wnioskowali z tego, że powodem, przez który na świecie panuje chaos, jest to, iż rzeczy są kochane, a ludzie używani.

                   ***

                   Doktor, oprócz rozlicznych funkcji zawodowych i misji społecznych był współzałożycielem i pierwszym prezesem Koła Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego. A następnie po Jerzym Pietkiewiczu znowu objął funkcję prezesa, aż wygryzła go młodzież wspinaczkowa, która do dziś działa i której życzę jak najlepiej.. 

         Aby przygotować się do wypraw w góry alpejskie, nawet przy 25 mrozie doktor sypiał w hamaku na balkonie.

                   Bardzo zazdrościłem mu wypraw w Kaukaz i w Alpy. Ale jeszcze bardziej zazdrościłem mu bezczelności z jaką, razem z partnerem wspinaczkowym Zygmuntem Piotrowskim, dokonali pierwszego przejścia drogi na północnej, głównej ścianie „Zęba Rekina”.

                   Trochę mniej zazdrościłem medykowi wytyczenie kilku nowych dróg wspinaczkowych na „Bobrowych Skałach”, „Krzywych Basztach”, skałkach „Babińca” czy innych obiektach nadających się do wspinaczki.

                   Moja zazdrość w stosunku do prezesa malała wraz ze zmniejszaniem się obiektów przydatnych do wspinaczki. Mimo zachłanności Doktora, aby spenetrować i eksplorować wszystkie skały i skałki, zostawił jeszcze sporo do zrobienia dla innych, także dla mnie. A i nasi następcy mają jeszcze wiele do zrobienia. 

                   ***

                   Nie ma co, Jerzy Kolankowski to był rozczochrany umysł, taki jak zdeptane mrowisko.

                   Gdy nie „medyczył” i nie wyrabiał odporności organizmu na zimno brał do ręki pędzle albo siadał jak „naga małpa” przy maszynie do pisania.

         Malował i tłumaczył książki m.in. słynnego alpinisty Gastona Rebuffata czy niemniej sławnego poety Artura Rimbauda, kochanka jeszcze sławniejszego Paula Verlaine’go.

         Starszy Pan tworzył przewodniki wspinaczkowe takie, jak Skalne drogi Sudetów Zachodnich, a gdy nawiedzała go wena wypuszczał z maszyny poezje i fraszki.

         ***

         Kolankowski nie miał chyba takiego talentu jak mieszkaniec Szklarskiej Poręby Jan Izydor Sztaudynger, któremu poświęcił rozigraną książkę pt. Ścieżka nad Kamienną. Wspomnienia o Janie Sztaudyngerze.

         Jednak prezes miał w sobie to coś! I to coś było całkiem fajne. Jego poezje i fraszki Dla tego, kto tu mieszka. Szczytem szczytów jest Śnieżka wyglądały tak jakby autor „opił się czerwonym winem z Majakowskiego powiatu”.

         ***

          Nie każdemu taka poezja się podobała. Tyranizował go w „Taterniku” profesor Jacek Kolbuszewski członek Wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego, ale długoletni redaktor „Taternika”, po śmierci Kolankowskiego (17.03.1915–30.10.20001) poświęcił mu empatyczny esej wspomnieniowy.

Doktor z żalem powtarzał za Albertem Camusem: „Trzy lata, żeby napisać książkę, pięć linii, żeby ją ośmieszyć”. Aby go pocieszyć napisałem mu liścik: „Jurku! Rób swoje i nie oglądaj się”. I podpisałem: „Z poważaniem, żona Lota”.

***        

Jerzego Kolankowskiego w latach pięćdziesiątych z funkcji prezesa Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego wykopsał Waldemar Michalski. W latach sześćdziesiątych mnie udało się wygryźć Michalskiego. W dziesięć lat później mnie wykopsał Jerzy Pietkiewicz.

***

Jadwiga, zwana Kolumbiną i Waldemar Michalscy mieszkali z dwójką dorodnych córek na skarpie vis-a-vis Dworca Głównego w Jelenie Górze.

Ich sadyba wyglądała jakby mieszkali w wieży widokowej.

         ***

         W moich czasach Orlańskich Michalscy byli najczęstszymi taternikami w Orlańskiej strażnicy WOP, w której byłem dowódcą.  Ich pasją było… grzybobranie. Natomiast Jerzy Pietkiewicz też bywał w Orlu. Nie nęciły go grzyby, a wspinaczka na Granicznik. Pietkiewicz był niewątpliwie najlepszym narciarzem i himalaistą wśród prezesów Koła Sudeckiego.

         Po zaginięciu Pietkiewicza w Himalajach prezesem Koła Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego na powrót wybrano Jerzego Kolankowskiego. Jednak to już nie było to co przedtem.

         ***

 „Wykopsywanie” i „wygryzanie” nie przeszkadzało nam w kumplostwie. Jako wyznawca Solona wiedziałem, aby przyjaciół nie pozyskiwać lekkomyślnie. 

Ale ich pozyskałem. I to od pierwszego wejrzenia.

I to okazało się być dobre.

***

Trójka prezesów, prawdziwych fanatyków gór, wkrótce po poznaniu została moimi przyjaciółmi. Ale Solon przestrzegał także, aby tych, których pozyskałem, lekkomyślnie nie porzucać.

Toteż ich nie porzuciłem.

Niestety, to oni mnie porzucili.

Po prostu umierali. 

 

Jest to fragment książki Raptularz  znaleziony pod wycieraczką, która ukaże się w 2025 r.

 

 

29 08. 2024 CORAZ MNIEJ TRUPÓW W GALERIACH

Zainspirowany tekstem „Dwutygodnika” (393/2024) i wystawą „Łzy szczęścia” w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki chciałbym dołączyć swój głos.

W pełni popieram protest w sprawie „krzywdzenia zwierząt w imię sztuki”. Jednak urządzanie „pogrzebu” „Piramidzie Zwierząt” Katarzyny Kozyry uważam za propozycję chybioną. Nie dlatego, abym popierał uśmiercanie zwierząt w imię sztuki, a dlatego, że jak się stało, to się już nie odstanie!

Niszczenie działa sztuki w imię najbardziej chwalebnych postulatów uważam za takie samo barbarzyństwo jak uśmiercanie jakichś stworzeń celach twórczych.

Można, a pewno należy zaopatrzyć kontrowersyjne dzieło w tabliczkę informującą o tym skąd artystka bądź artysta pozyskała materiały do swojej pracy.

***

Od ponad pół wieku mam w tej sprawie własne przemyślenia.

Uważam, że zwierzęta nie zdychają, jak chce bardzo szanowany językoznawca, a umierają. Z tego samego powodu jestem gorącym przeciwnikiem tzw. „sportu myśliwskiego”. To nie sport, a barbaria.

Przekonałem się o tym na własnej skórze. Opisałem to w książce Niespokojna granica. Sprawa wyglądała następująco: w latach 60. byłem dowódcą strażnicy w Orlu w Górach Izerskich. W strażnicy mieliśmy 4 konie, w tym jeden, imieniem „Wojtek” by moim ulubieńcem. Konie po służbie chadzały luzem po łąkach i lesie. „Wojtek” zapuszczał się najdalej.

Kiedyś do strażnicy przyjechała inspekcja, tzw. ligajowców. Dali nam popalić, m.in. w sprawie hodowli  zwierząt. A że nieszczęścia chodzą parami zaraz po wyjeździe ligajowców przyjechali na polowanie konfratrzy późniejszego szefa WSW, króla myśliwych z Dolnego Śląska, generała Edmunda Buły. Byli bez swojego szefa.

Myśliwi byli nawaleni niczym gołębie ze Starego Miasta w Warszawie, karmione chlebem namoczonych w zlewkach alkoholu przez miłosierne samarytanki – miłujące przyrodę kelnerki z „Bazyliszka.

Myśliwi…? Nigdy ich nie cierpiałem.

Myślałem, że po fiksujących inspektorach z inspekcji i nawalonych myśliwych za kilka dni nastanie dla załogi i mnie czas prawdziwej ulgi. I wówczas zdarzyło się trzecie nieszczęście.

       ***

 Właśnie wróciłem z objazdu, a raczej z kontroli elementów służby na „Winklu”. Tak jak tysiąc racy temu, kazałem podoficerowi dyżurnemu rozkulbaczyć „Wojtka” i puścić na trawę. Nie wiem, co konia podkusiło, aby zamiast paść się na łące pobuszować w lesie.

       Tak jak nie wiem, dlaczego któryś z myśliwych wziął go za jelenia i położył trupem na miejscu.

Po tym incydencie myśliwi zwołali naradę. Uradzili, aby nie meldować do batalionu, bo moi przełożeni uznają ten fakt za wypadek nadzwyczajny obciążający strażnicę, a i oni nie wyjdą z przygody cało.    Stanęło na tym, że oficer WSW opiekujący się strażnicą na Orlu przyprowadzi w ciągu trzech dni nowego wierzchowca, a „Wojtka” po prostu zakopie się w lesie. Zgodziłem się na zastąpienie „Wojtka” innym koniem, bo musiałem. Ferajna myśliwych była szalenie ustosunkowana. Zresztą tak jak i dzisiaj. Ale na bezimienne zakopanie ciała „Wojtka” w lesie już nie chciałem się zgodzić.

       Jeden w z myśliwych, w stopniu pułkownika wsiadł do samochodu i odjechał niezwłocznie. Reszta została do końca dnia.

Już nie polowali. Upiekli nad ogniskiem małego daniela i postanowili spożyć zapasy alkoholu przeznaczone na trzy dni. Przypominało to ucztę kanibali i stypę. Nad ranem wyjechali.

       Na trzeci dzień przyprowadzono nowego konia. Nie był wprawdzie „Wojtkiem”. Ale był. I oczywiście został ochrzczony „Wojtkiem”. Bo, o ile na świecie jest Ład i Chaos, to w armii jest Bajzel i Porządek. Na tej zasadzie w wojsku sztuka jest sztuką. Tylko to się liczy.

Zastanawiając się co zrobić z ciałem „Wojtka” przypomniałem sobie o unikalnym cmentarzu koni w Kliczkowie. Poprosiłem zaprzyjaźnionego z załogą strażnicy leśniczego Tadeusza Malca, aby dal nam podwodę.

Leśniczy wiedział o sprawie. Siedział w lesie od bez mała dwudziestu lat i nie takie polowania widział. W dodatku miał umysł ostry jak brzytwa.

  1. Malec spełnił moją prośbę. Było jeszcze ciemno, gdy załadowaliśmy ciało „Wojtka” na wóz, normalnie służący do przywożenia chleba, mięsa i innego zaopatrzenia na strażnicę.

Był to solidny wehikuł. Duży i toporny. Nieomal pancerny. Wyglądał jakby zaprojektowali go sowieccy konstruktorzy żurawi portowych. Na drugim wozie, normalnym, użyczonym przez „leśnych”, usiadła drużyna wojska z kałasznikowami, Malec i ja. Wyglądało to jak kondukt pogrzebowy bez trumny.

Droga do Kilczkowa zajęła nam kilka godzin. Cmentarz koni był zaniedbany. Chyba nikt się nim nie interesował. Sporo czasu zajęło również kopanie grobu. W końcu opuściliśmy „Wojtka” do dołu. Przykryliśmy konia biało-czerwoną flagą. Zasypaliśmy mogiłę. Żołnierze stanęli w szeregu. Odśpiewaliśmy hymn. Podałem odpowiednie komendy. Na koniec rozkazałem: „Salwą! Ognia!”. Powtórzyłem to trzykrotnie. Moi żołnierze, w odróżnieniu od kompani honorowej asystującej przy VIP-ach, a strzelającej ślepakami, oddali trzy salwy amunicją ostrą.

Aby rozchodować amunicję zużytą w czasie pogrzebu konia „Wojtka”, na drugi dzień zorganizowałem „teoretyczne” strzelanie z załogą strażnicy. Do dziennika wpisywałem wzięte z sufitu oceny. Załoga udawała, że strzelała. Udawanie zresztą wychodziło nam zawsze pierwszorzędnie. Bez udawania niemożliwe byłoby życie w wojsku.

             Później pomyślałem, że w nieszczęściu „Wojtka” może było szczęście ludzi. Przecież ten naprany oficer mógł z powodzeniem zastrzelić Tadeusza Malca, któregoś z jego robotników albo żołnierza z załogi strażnicy.

       ***

       Zamyśliłem się nad „Łzami szczęścia”. Usiadłem w ogrodzie nasłuchując pukania dzięcioła. Przyszła wiewiórka i dwie synogarlice. Potem pies sąsiadki i stary kot, który mnie obojętnie minął aby zaprzyjaźnić się z jeżem. Nad głową przeleciał trzy klucze dzikich gęsi drąc się niemiłosierni. Jeszcze w Orlu poznałem mowę zwierząt. Domyśliłem się, że gąski wzywają mnie do czynu.

       Naładowałem plecach specjalnym prowiartem. Powędrowałem na bagna. Usiadłem nad stawem w pobliżu Raszynki. Karmiłem łabędzie, dzikie gęsi, kaczki, żurawie, mewy i wszelkie inne stworzenia boskie. Bujałem się myślami:

Kim jest ten łabędź

Którego długa szyja  

Przecina niebo

A z nieba kropi krew

Zwierząt

Zabijanych bezmyślnie

I spada

I na nasz płaski kraj

I Człowieka w tym kraju mija.

PS

Niespokojną granicę można nabyć w wydawnictwie (tel. kom. 510 210 234) lub e-mail: www. cbwydawnictwo.pl

 

ZANIM WPADNIECIE W TROMTADRACJĘ O PATRIOTYZMIE – POSŁUCHAJCIE

Spałem. Śniło mi się, że zawsze przed kolejną rocznicą Powstanie Warszawskiego napadają na mnie zombie. Są agresywne. Zarzucają mi hipokryzję. Posługiwanie się mitami. W moim mózgu czaiła się wypowiedź Niemców z warjatkokliniki. „Wszystko przegrywaliśmy, ale zawsze pokazywaliśmy wyższość moralną”.

       Jak uważasz, co jest lepsze? – Atakowały zombie – przegrana z wyższością moralną czy wygrana, choćby z największym obniżeniem etyki i moralności?

       Przegoniłem zombie. Zrobiłem rachunek sumienia. Czas zdemaskować narodowe mity.   Najważniejszy, że w dawnych czasach wszyscy ludzie byli Polakami. I Żydzi byli Polakami. I Niemcy. I Rosjanie byli. A nawet Amerykanie też byli Polakami. A później wszystko się rozjechało.

       I teraz, aby przeanielić wszechświat cała populacja ludzka musi się spolszczyć. Innej rady nie ma. Nasza nowożytna, zorganizowana państwowość powstała na początku XVI wieku. Mieliśmy wówczas sukcesy. Jednak szlachecki system republiko-monarchiczny zaczął się rozpadać zanim państwo okrzepło. To doprowadziło do zaborów.

       Pomysł roznegliżowania Rzeczypospolitej nie wylągł się w głowach wrogich władców. Pomysł rozbiorów powstał w głowach les philosophes, od których ideę kupili monarchowie. Od tego czasu zajmowaliśmy się cierpiętnictwem, kłótniami i wzniecaniem przegranych powstań.

       Nasza wspólnota narodowa jest odświętna, żałobna, cmentarna. Datowana od porażki do porażki. A ród ludzki nie zawsze ceni porażki. Przegrane wyzwalają popędy sadystyczne.        Powstanie kościuszkowskie (1794) przyczyniło się do likwidacji państwa w III rozbiorze, ale generała Kościuszkę awansowaliśmy do rangi bohatera narodowego, a konfederata (1792) generała Henryka Dąbrowskiego wpakowaliśmy do Mazurka Dąbrowskiego, pisarz Janusz Rudnicki się dziwi, że w hymnie „ktoś tam w tarabany napierdala”.

       I gdyby uznany twórca znał prawdziwe losy bitew pod Lenino i o Monte Cassino oraz ludobójstwa na Wołyniu też by napierdalał w bębenek, jak bohater Grassa.

       Ale nie w historią, bo ta jest jaka jest, a w propagandę.

       Powstanie listopadowe (1830-1831) doprowadziło do zniknięcia półautonomicznej namiastki Polski.

       Powstanie styczniowe (1863-1864) skończyło się rusyfikacją i likwidacją ostatnich polskich instytucji, a wybuchło z powodu zagrożenia dla konspiratorów.

       Powstanie Warszawskie (1944), zwane największą bitwą II wojny światowej, spowodowało całkowite zniszczenie miasta i przyniosło prawie 200 tysięcy ofiar.

       Pasjonując się zabobonami zapominamy, że mit polityczny jest afabulacją, deformacją lub łże interpretacją, obiektywnie podważalnej, rzeczywistości. Ale jako opowieść legendarna pełni funkcję wyjaśniającą, dostarczając kluczy do zrozumienia teraźniejszości, tworząc siatkę podporządkowując niepokojący chaos faktów i wydarzeń.

       A mitów ci u nas dostatek. Bo: wojny tureckie, kozackie i szwedzkie (Trylogia). Konfederacja Barska, Kościuszko i Legiony, Listopad i Styczeń, sybiracy i wygnańcy. Pierwsze odzyskanie niepodległości, ale zaraz Wrzesień, “nóż w plecy” i Katyń, Monte Cassino, obozy, Gułag i rozstrzeliwania (literatura martyrologiczna). Potem polskie miesiące: Czerwiec i Październik, Sierpień i Grudzień, drugie odzyskanie niepodległości…      Jeżeli chodzi o mity, nasz charakter jest niczym sztorm wokół przylądka Horn. Wszystko błyskawicznie ulega zbrązowieniu, zmarmurzeniu. Emocjonalny ładunek matecznika archetypów czasami budzi niepokój. Może eksplodować w rękach demagogów sprowadzając nieszczęścia.        Żaden inny naród nie miał tylu nieudanych powstań i klęsk. Ciągle odwołujemy się do martyrologii. Hołdujemy conradowskim fanaberiom, że trzeba być wiernym przegranej sprawie.

       Wrogowie nowoczesnego państwa tęsknią za lamentowaniem, krwawiącym sercem, desperacją, kwileniem, uskarżaniem się, odchodzeniem od zmysłów, spazmowaniem, kwękaniem, marudzeniem, biadaniem, jęczeniem.

       Porażki i dobrze zamaskowane tchórzostwo są być może bardziej ludzkie i bardziej kochane. Ale nic nie zmieni faktu, ze jest to orgia prostactwa.       Indywidua, nadużywając niebezpiecznych narkotyków – alkoholu i chrześcijaństwa nie zdają sobie sprawy z własnej wulgarności, której szczytem jest to, że nie wstydzą się nazywać Prawdziwymi Polakami.

       Czy te ciemnogrodzko klerykalne palanty zdają sobie sprawę, że pierwszą wielką religią monotematyczną był zaratusztrianizm wywierający wpływ na znacznie młodsze judaizm, chrześcijaństwo i islam.

       Naród Kraju Pieroga i Zalewajki do szczęścia nie potrzebuje sukcesów. Nasz naród do życia potrzebuje nieszczęścia.

       Zakłamujemy historię. Nawet rozsądni politycy, ale także ludzie mądrzy, często sprawiają wrażenie ignorantów, dyletantów i niedouków. Tłuszcza nie zawsze chce zrozumieć, iż im większą wagę narody przykładają do swoich dziejów, do narodu, traktując historię niczym fetysz, tym głupiej i okrutniej się zachowują.

       Jest to toksyczne stanowisko. Polak Wieczny Dureń, węszący wszędzie działanie tajemniczych sił, łaszący się do kleru, wymachujący sztandarem narodowym z wypisanymi na nim hasłami: Bóg! Honor! Ojczyzna! wierzący w zabobony i ideologie czarnosecinną jest na najlepszej drodze do zbudowania z Kraju Pieroga i Zalewajki modelowego ciemnogrodu europejskiego.      Profetyczni politycy utrwalają mit Powstania Warszawskiego i inne narodowe kląski. Wiadomo, Ojczyzna, to jeden wielki zbiorowy obowiązek!        Ale, bywają okresy, że ojczyzna to jeden, wielki zbiorowy gwałt. A może by tak, zamiast tromtadracji narodowej uderzyć się w piersi i przypomnieć, ze nie jesteśmy bez winy. I wymienić winy i współwiny. Nie chodzi tu o przewinienia wynikające ze złamania przepisów prawa. Ale ot chociażby o kompleks Edypa. Czy Bierut et consortes nie otarli się o ten kompleks? Zabili wszakże demokracje i poślubili… No, kogo? Lud? Może naród? I to jest wina tych, którzy, paradoksalnie, żadnej winy nie ponoszą. To jest wina narodowa. Np. za antysemityzm, ksenofobię, niszczenie środowiska…

       Pozwoliliśmy na to. Tak, politycy. Tej nierzadkiej, budzącej obrzydzenie, zbędnej klasie próżniaczej żadna porażka nie jest w stanie zachwiać widocznej w ich słowach buty. Od lat mają ocykane slogany, ze Polska Chrystusem narodów i Winkelriedem Europy i pawiem i papugą! O kurwa! W głowie miałem film: Miasto waliło się na oczach jego mieszkańców jak zużyte dekoracje teatralne. Nie było dokąd uciekać. Znikąd nie było ratunku.

       Nie tak to miało być. Tego nie obiecywali wodzowie powstania. Przed wojną Warszawa liczyła 1 300 000  mieszkańców,  przed powstaniem – 900 000,  a po powstaniu jedynie 150 000.  Przyjrzyjmy się faktom. Powstanie, trwające od godziny 17.00 1 sierpnia 1944 r. do  2 października 1944 r., wywołane przez Komendę Główną AK,  zaakceptowane przez Delegata Rządu, upoważnionego do podjęcia takiej decyzji przez rząd RP na uchodźstwie, nie osiągnęło celu.    W tych warunkach nie mogło! Klęska była kolosalna. Straty powstańców: 10 tys. zabitych, 7 tys. zaginionych, 5 tys. ciężko rannych, do niewoli poszło 16 tys.; zginęło 150-200 tys. osób cywilnych; zniszczono ok. 70 procent majątku miasta.

       I co, zombie? Jesteście zadowoleni? Nie wiedziałyśmy, że jesteś taki mądry.

       Po przebudzeniu pomyślałem, że osoby charakteryzując mnie mylą się. Nawet zombie. 

 

WIDOK Z MOJEGO OKNA NA WOJNĘ HYBRYDOWĄ I NIE TYLKO

Dobranoc Marku lampę zgaś / i zamknij książkę. Już nad głową / wznosi się srebrne larum gwiazd / to niebo mówi obcą mową / to barbarzyński okrzyk trwogi / którego nie zna twa łacina / to lęk odwieczny ciemny lęk / okruchy ludzki ląd zaczyna 

                                                                                 Zbigniew Herbert 

 

       Wieczorem przerzucam kartki Okna, czarownej książki Anny Arno. Przyznaję rację autorce: Dobrze mieć okna. Bez okien człowiek wariuje. Widzi tyko to, co ma w sobie. Co zobaczył niegdyś? Co się zapisało w pamięci? Kto by pomyślał, że to takie ważne? Bo „Jest patos wielkich uczuć, patos szczerozłoty; i jest patos blagierski: środek na wymioty”. Przez okno zaglądają białe, ciężkie kulki kwiatów hortensji. Dalej trzy czereśnie pobłyskują karminowymi owocami. Gałęzie obsadzone ptakami. Wrony wronią. Udają paniska. Siedzą najwyżej. Atakują każdego kto się do nich zbliży. Siebie też atakują. Są zachłanne na czereśnie niczym „Tatuś Dyrektor” na szmal podatników.

       Potem para dzikich gołębi. Skromna. Szara.  Niżej szpaki. Stado. Może sto, może tysiąc. Niepoliczalne, nieokazałe, ale szpakują. Najniżej wróbluje plebs wróbelkowy. Czereda rozświergotana. Ascetyczna. Najfajniejsza. Też niepoliczalna. Wróbelki ruchliwe niczym feministki na demonstracji. W locie chwytają czereśnie strącane przez nieobyczajne wrony.        A skoro ten ptaszek to i K. I. Gałczyński: „Wróbelek jest mała ptaszyna, / wróbelek istotka niewielka, / on brzydką stonogę pochłania, / lecz nikt nie popiera wróbelka. / Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta, / że wróbelek jest druh nasz szczery?! / Kochajcie wróbelka dziewczęta, / Kochajcie do jasnej cholery!”. Kochajcie też „To” i „Owo”.

       ***

       Po południowej stronie ogrodu stulone do siebie trzy świerki. Bronią się przez nacierającymi tujami. Pod tujami bieli się kilka kwiatów tykwy. Północ zamykają brzozy. Majestatyczne jak wieża Eiflla. Wabią aby się do nich przytulić. Pod ich białą skórą szemrze woda, albo już soki. Na czubku modrzewia sroki kończą budowę spóźnionego gniazda. Hałasują przy tym niemożebnie, jak nie tak dawniej policjanci rozpędzający nielegalną demonstrację kobiet. A teraz kobiety atakują rozliczając policjantów. W górze pierzaste chmury. Może to anioły gubią puch? W dole trawy umajone tysiącami szarotek, maków, rumianków, witek macierzanki, mleczy, ślimaków, żuczków, różnością małych żyjątek. Ta kwietna łąka żyje. Dzieli się sprawiedliwie z mchami, niczym PiS z opozycją,

       A złotowłosy, bielistki, widłoząby, to kobierce splecionych łodyżek, olbrzymy dla owadów, nieme podłoże dla stóp, pazurków kotków, psa Fabiego i raciczek owcy sąsiadów, która mnie czasami nachodzi.

       Na ich terytoria wchodzą nieśmiałe paprocie i rzodkiewnik pospolity, najsmutniejsza roślina na świecie. Mszaki są jedną z najstarszych grup roślin we wszechświecie. To jedne z pierwszych kolonizatorskich, zuchwałych pomysłów roślin na to, jak zagarnąć dla siebie pustą do tej pory Ziemię.     Są rośliny pazerne i bierne. Drapieżne i bezwzględne. Są też sprytne niczym „Ojciec Ojczyzny”. Są silne jak „tłuste koty” i słabe niczym rachityczne kochanki, albo jak katalog typów psychologicznych.

       ***

       Spoglądając na mchy, na ogród, na wszystko co w nim żyje i kwitnie jawią mi się przed oczami wspomnienia erotycznych zabaw na łonie natury z kręgu kultury grecko-rzymskiej, której jesteśmy spadkobiercami. Pod czaszkę wciskają się, miłosne igraszki greckich bogów z boginiami, nimfami, ale i ze zwykłymi niewiastami, które w latach 90. uwieczniłem w rzeźbie poświęconej Zeusowi i Herze. Wspominam list jakiegoś seksisty do mojego literackiego przyjaciela profesora Ł. Luczaja, który obok pisania zajmuję się także tworzeniem kwietnych łąk, sprzedaje nasiona. List z zamówieniem miał taką adnotację: „Tylko żeby te kwiatki kwitły, bo ja potrzebuję taką łąkę, żeby się laska od razu rozebrała i rozłożyła nogi”. Tak, mech to gotowe łoże. Nic dodać, nic ująć. Nie, nie napiszę, co dalej? Zamiast tego niech mi będzie wolno przywołać Williama Faulknera: „Pamiętaj, Tołstoj powiedział o Annie Kareninie jedynie to, że była piękna i widziała w ciemności jak kot. To wszystko, co o niej napisał, aby ją scharakteryzować. I najlepiej pokazać jeden gest, cień gałęzi i pozwolić, aby umysł stworzył drzewo”.  I dlatego przyrzekam sobie: Piecuch,  jak już zamierzasz pisać o A. Macierewiczu i innych kandydatach będących w zainteresowaniu tzw. najnowszej komisji D. Tuska, to wieź pod uwagę słowa Tołstoja.

       ***

       Słońce kapiąc z nieba ucieka. Z ogrodu bucha zapach jaśminu i tojadu mordownika. Księżyc, zatłuczony meteorytami, cały w kraterach wychyla dziobatą twarz zza ramion gałęzi sosny i zagląda w me okno. A ja przez liście tulipanowca widzę przebłyskujący w poświacie księżycowej czerwony dach sadyby Holendra i szary Ani i Jacka Popków. Ania to lekarka niejednokrotnie wyciągająca mnie z łap pani z kosą. Zaś Jacek to szaławiła i globtroter i utalentowany fotografik. Z lewej kawałek muru najbliższych sąsiadów z widocznym zaciekami, przypominający dzieła J. Polocka. Na tynki muru napierają mchy i porosty. Tofik Dorotki szczeka po polsku, a psica niegdysiejszego Holendra po flamandzku.  Przez otwarte drzwi balkonowe dolatuje szum pszczół, trzmieli, much i os szykujących wieczorną ucztę. Osy mają gniazdo na lampie zewnętrznej.

       W budce na srebrnym świerku zagnieździły się jeżyki. Na drzewa wspinają się wiewiórki i układają się w dziupli do snu.        Poręczy balkonu upatrzył sobie zdezorientowany bażant. Może wystraszyli go myśliwi strzelający do wszystkiego, co wystaje ponad trawę. Bażant zerknął ciekawie przez otwarte drzwi, ale nie złożył mi wizyty. Zmieniły go dwie synogarlice tureckie. Bardzo ze mną zaprzyjaźniona. Pod czereśniami przycupnęły kotki. Dziesięciolatka Mara oraz dużo młodsze Poli i Zbój. Zwabiło je świergotanie wróbli. Mara jest ruda jak moja niedoszła kochanka rembertowskiej zony KGB. A Leni i Zbój łaciate jak zakola Izery na Orlu, z oczami jak onyks – symbol siły, mądrości i niezależności. Mara jest kocim matuzalemem, podobnie jak ja – człowieczym. Widząc to wrony zaskrzeczały grubiańsko, jak „tłuste koty” przed kamerami niegdysiejszej Kurwizji.

       Gdy z nad pobliskich bagien dochodzi wieczorny klangor żurawi, a w jeszcze bliższych stawach zaczynają kumkać żaby i noc na dobre zwycięża dzień, spod altany wypełzają trzy jeże. Te swoiste kaktusy w królestwie zwierząt udają się na polowanie. Bo wszystko co żyje, żeby żyć zjada cudze życie,

       Karta dań każdego stworzenia to swoisty nekrolog drugiego życia. Rozglądam się za sową. Powinna już tu być. Wedle Georga Hegla „Sowa Minerwy wylatuje z zapadającym zmierzchem”.   Za plecami zawodzi telewizor LG. Dochodzi mnie smutne głosy „Ojca Ojczyzny”. Słyszę, że jest źle, ale będzie znowu dobrze jak tylko PiS odzyska władzą. Będzie jeszcze lepiej, bo koryto będzie powiększone przez KO i że słusznie czyniliśmy czniając Czechów z ich skandalicznymi żądaniami w sprawie kopalni w Turoszowie. A Sowa Minerwy poucza, że gdy się dzieje coś złego, jesteśmy na tyle mądrzy, by to dostrzec, dopiero wtedy, gdy jest za późno i nic już nie można zrobić.       

       *** 

       Ale w dalszym ciągu nie mogę zrozumiej dlaczego politycy i im podobni przedkładają wściekłą ideologię zbliżoną do bolszewickiej nad radość obcowania z tym wszystkim co oferuje nam natura?        Dlaczego zamiast czerpać radość ze schyłkowych lat życia ekscytuje się namnażającymi się atakami hakerskimi „pisanymi cyrylicą”, ale nie tylko?

       Dlaczego zza granicy z Białorusią odgłosy … Mówią, że to Putin z Łukaszenką majdrują całe zło. Jest to tyko mniejsza część prawdy. Większa leży po stronie nierozwiązanych spraw współczesnej geopolityki. Biedna Afryka i część Wchodu powodują migrację ludów. Biedni lidzie walą tabunami do bogatej Europy. Wykorzystują to Putin i Łukaszenko aby siać zamęt w Unii Europejskiej, ale nie tylko.

       ***       

       Ponad 75 lat temu zakończyła się druga wojna światowa i, jak twierdzi M. Wicha, ludzie przywykli do wszystkiego. Mocarstwa podzieliły łupy. Pospólstwo zagospodarowało mieszkania odebrane poprzednim właścicielom już się w nich na dobre umościło. Obrosło w rzeczy i chce trwać. Mimo, że po zakończeniu światówki polskie siły zbrojne (licząc te na Zachodzi i te, które przyszły ze Wschodu) były 4. armią świata koalicji antyhitlerowskiej nie dla nas była strefa okupacyjna Niemiec. Ubiegli nas Francuzi. Plan Marshalla też był nie dla nas. Wolą Stalina odrzuciliśmy imperialistyczny plan odbudowy Europy. Wystarczył nam pokój i Ziemie Odzyskane. O tym co za linią Curzona nikt nie wspominał. Zadowoliliśmy się granicą na Odrze i Nysie Łużyckiej. Na horyzoncie pojawiały się coraz to nowe pięciolatki industrializacyjne.

        Piętnaście lat po wojnie złożywszy przysięgę na wierność Peerelowi i kochanemu Związkowi Sowieckiemu zobowiązałem się do ochrony granic Kraju Pieroga i Zalewajki. Ale teraz, po przejściu w stan spoczynku już tego nie robię. Stając się socjomasą budżetową obserwuję nowe wojny. Zbójecką napaść Rosji na Ukrainę i wyrzynanie Palestyńczyków, w tym kobiet i dzieci przez Izrael w odwecie za zbójecką napaść Hamasu na Bogu ducha winnych Izraelczyków, którzy nic im złego przecież nie zrobili za wyjątkiem zabrania im sporego terytorium …

       Wojna! Tak, wojna, coś nareszcie dzieje się. Wojna wszystkich ze wszystkimi. Reżym współczesnych „tłustych kotów” zbratany pod hasłem zjednoczonej prawicy atakuje zjednoczona koalicja opozycyjna, która też chciałaby wyhodować swoje „tłuste koty”. Te dwie partie postawione obok siebie przekraczają siłę metafory literackiej. To oczywiście żadna nowość – twierdził Tymoteusz Karpowicz, acz z innej okazji. To wreszcie znane z Norwida, który pisał: „nie potrzeba żadnej literatury, wielkiej poezji, żeby wypowiedzieć dramat rzeczywistości ludzkiej, polskiej. Wystarczy tylko postawić trumnę przy trumnie w szeregu…”. 

       Obserwując pospolitość wolno powiedzieć, że obu szajkom nie o Polskę chodzi, a o intratne posady w spółkach skarbu państwa, administracji, radach nadzorczych itp. Zostawmy jednak tych radosnych bubków swojemu losowi. Niech się kiszą we własnym sosie. Obojętnie bowiem, która strona wygra Polska zostanie. Może tylko z uszczuplonym suknem. Zajmijmy się znacznie groźniejszymi zjawiskami. Są nimi „zmagania czwartej generacji”. W latach dziewięćdziesiątych wielokrotnie wspominałem w swoich książkach o wojnie określanej jako 4GW (Fourth Generation Warfare, zwana teraz wojną hybrydową) – czyli kulturowo-cywilizacyjnych konfliktów wykraczających poza ramy państwa narodowego i historyczną triadę von Clausewitza: rząd-armia-naród. Trzy wcześniejsze generacje wojen „wypaliły się”. Pierwsza generacja, zasadzająca się na starciu skoncentrowanych mas ludzkich, straciła rację bytu w trakcie I wojny światowej. Druga generacja, oparta na konfrontacji zmasowanej siły ognia, zrodziła się podczas I, a „zestarzała się” podczas II wojny światowej. Trzecie generacja, której fundamentem była dolność manewrowa, powstała w okresie międzywojennym i właśnie przemija. Jej początkiem była Bitwa Warszawska z bolszewikami. Apogeum to wojna nad Zatoką Perską, a zmierzch przypadł na zmagania w Afganistanie.

       Tradycyjne armie coraz bardziej stają cię nieskuteczne, pomimo potężnej siły ognia, pancerza, przewagi liczebnej i technicznej. Era gigantycznych machin wojennych odeszła do lamusa w momencie zatarcia się różnicy między rządem, siłami zbrojnymi i narodem. Rządy w coraz większym stopniu same czynią się podległymi organizacjom ponadnarodowym. Takimi jak ONZ lub Unia Europejska. Armie wpisane zostały w ramy sojuszów w rodzaju NATO, których statuty ograniczają suwerenny monopol państwa nad narodowymi silami zbrojnymi. Do tego rozmyły się granice państw, a więc konkretnie czego armie mają bronić?  We współczesnym świecie zacierają się granice podziału między tym, co publiczne, a tym, co prywatne, między tym, co rządowe, a tym co narodowe, a także między tym, co wojskowe, a co cywilne. Coraz szybciej tworzą się wielorakie powiązania trans graniczne, których sieci splatają się wzajemnie, ale żadna z nich nie podlega drugiej. Zanika stopniowo wertykalny system kontroli, na rzecz horyzontalnego systemu oddziaływania, od którego tylko krok do manipulacji. Tradycyjne siły zbrojne, przygotowane do zwalczania wertykalnych systemów dowodzenia nie są przygotowane do zwalczania sieci horyzontalnych. „Mamy uzbrojenie, ale nie widać celu”. Walka toczy się bowiem przede wszystkim w sferze informacji. Kształt wojny hybrydowej, do niedawna wciąż mgławicowy wychynął z „ostrego cienia mgły” w czasie poprzednich wyborów w USA. Definicja walki informacyjnej stwierdza, że jest to „każde działanie utrudniające przeciwnikowi dostępu do informacji, a także wykorzystanie, zniekształcenie lub zniszczenie informacji przeciwnika, przy jednoczesnej ochronie własnej informacji przed podobnymi działaniami wroga i wykorzystaniu ich w działaniach militarnych”.        Rozumiał to dobrze Donald Tusk bąkając o aferze taśmowe „pisanej cyrylicą”. Rozumie to także „Ojciec Ojczyzny” przy aferze włamaniowej do skrzynek mejlowych ważnych polityków. Niestety, słowa D. Tuska i J. Kaczyńskiego toną w szumie medialnym inspirowanymi, kto wie czy nie „przekazami dnia” pisanym cyrylicą. Może mógłby coś na ten temat powiedzieć Antoni Macierewicz (o którym napiszę niebawem), który w 2015 r., po dojściu do koryta zniszczył, będący w stanie embrionalnym system bezpieczeństwa chroniący przed wrogimi atakami. Dodajmy od razu, że system ten zapowiadał się, że będzie bardzo dobrze żarł wrogą działalność.

       ***

       Tak, Anna Arno ma rację. Dobrze mieć okno. Ale okno otwarte na świat. Siadywać przy nim i myśleć, że myślisz R. Chandlerem. Piecuch – gryzipiórku, skończyłeś już 98 książkę. Nie musisz być już skupiony. Nie musisz na nic reagować. Nie musisz niczego zapamiętywać. Nie doskwiera ci brak rozumu. Umysł do niczego nie jest ci już potrzebny. Twój mózg po dwóch udarach i trepanacji, twoje serce uzbrojone w bajpasy i wątroba oraz płuca z popękanymi pęcherzykami funkcjonują normalnie. Nowotwór sprawił, że medycy wykonali ci darmowy lifting facjaty. Może jeszcze jakaś laska, przeoczona i nie ucnotliwiona przez ministra P. Czarnka cię zauważy? Poza tym pełny spokój. Cisza. Prawie szczęście. Nirwana cnotliwego, szczęśliwego człowieka spoglądającego przez okno.

       Ale gdyby się trafiła jakaś atrakcyjna brzanka, to powiedziałbym: Dolny otwór, brzanko, otwórz niespodzianie /Niech zobaczę twe nagie ciało przy ścianie! /Taka cisza, że nie poznać świata – jeden tylko ptak przy mej brzozie lata, więc „To” i „Owo” by się spełniło.

       I nagle, na horyzoncie ogrodu pojawiają się diabły.

       Czesław Miłosz pisał, że: „Osobliwością doliny Issy jest większa niż gdzie indziej ilość diabłów”. W moim ogrodzie jest ich także zatrzęsienie. Znacznie więcej niż w innych ogrodach Michałowic. W nocy, przy pełni Księżyca wychodzą z moich książek. Teraz także wyszły. Maszerują rzędem. To diabelskie duchy Tłustych kotów. Na czele kroczy Bolesław Bierut, za nim Jakub Berman i Anatol Fejgin, i Maria Turlejską, i Władysław Gomułka, i Edward Gierek, i Wojciech Jaruzelski… A teraz, niestety, nie duch, bo to… Antoni Macierewicz i sędzia Szmydt. Niektórzy czytelnicy moich książek nie zdzierżyli diabelskich opowieści. Zniesmaczeni Antychrystem i Przemysławem Czarnkiem oraz moim pisaniem monitują: „Kończ waść! Konfuzji sobie i nam oszczędź!”.

       Zawstydziłem się. Kogo może interesować widok z mojego okna? Wyciągam z półki Ruchome święto Ernesta Hemingwaya. Odpisuję: „Wstawałem, wyglądałem na dachy Paryża i myślałem: Nie martw się. Zawsze przedtem pisałeś i będziesz pisał teraz. Trzeba ci tylko napisać jedno prawdziwe zdanie. Napisz najprawdziwsze zdania, jakie znasz”. Napisałem: Dopóki jeszcze gdzieś szczekają psy, warto pisać!

KRETYNIANA. PAMIĘTNIK ZNALEZIONY POD SŁOMIANKĄ

Teraz dysponujemy planami na dwadzieścia, trzydzieści lat naprzód… Nie można zatrudnić zawodowych kłamców, nie przyznając im monopolu naprawdę. My, my w areopagu, jesteśmy fabryką prawdy. Do użytku zewnętrznego, do użytku wewnętrznego. Wziąwszy pod uwagę rozwój techniki… to my wytwarzany wszystkie obrazy. Mogą nas rozstrzelać, ale nie poradzą sobie z obrazami, które już wyprodukowaliśmy. My zaplanowaliśmy już dwudziesty pierwszy wiek, mój synu. Wszystko się zazębia, wszystko się zgadza. Gdyby nawet nas zabrakło, musieliby i tak podążać zgodnie z naszymi wskazówkami, bo nigdy nie będą wiedzieli, jakie jest ostatnie kłamstwo. Nigdy nie wyjdą z naszego labiryntu.

                                                                                       Władimir Wołkow 

 

             OD AURORA         

            Moi przyjaciele, reżyser Ignacy Szczepański, półkownik Ryszard Bartoszewicz i harcmistrz Adam Solarz od pół wieku namawiają mnie abym pisał o walce dwóch plemion. Abym wspomniał o niektórych nieudacznikach z Platformy Obywatelskiej (PO) i jeszcze większych tandeciarzach z Prawa i Sprawiedliwości (PiS).

            Jeżeli się boisz – przekonywali – to, wzorem Georga Orwella, spersonifikuj największych szkodników… 

            ***  

            Pomyślałem tak: co mnie obchodzą nieudacznicy z Platformy, którzy Kraj Pieroga i Zalewajki „dobrej zmianie” w ruinie zostawili, a po zwycięstwie 13 grudnia pushbacki nadal są modne? Co mnie obchodzą geszefciarze z PiS, którzy platformerskie rumowisko przekształcili w malownicze, ale niemniej sto razy gorsze pogorzelisko?

            Tak, co mnie może obchodzić polityka i politycy lub polityczki, skoro sam ze sobą mam dość zmartwień.     Bardziej od cyrków politycznych obchodzi mnie Dante Alighieri i jego piękne zakończenie Boskiej komedii: „Miłość, co wprawia w ruch słońce i gwiazdy”.

            Odłożyłem więc pisanie na polityczne tematy ad calendas greacas.       Azaliż onegdaj, przyśnił mi się w nocy „Lud Smoleński”.

            Skądinąd wiedziałem, że Lud Smoleński dowodzony jest przez Jarosława Kaczyńskiego, pseudonim Ojciec Ojczyzny (OO, sik! Nawet z trybuny sejmowej !!!) oraz, chodzącego za OO jak ciele za krową, Antoniego Macierewicza ksywa Agnorant (kontaminacja słów ignorant i arogant).

            Obaj politycy to nie jacyś tam gamajdy, niedorajdy, niemrawce czy inne pipki. To mężowie, od których Niccolo Machiavelli mógłby brać korepetycja w jaki sposób brutalizować politykę, jak być bezwzględnym i cynicznym oraz w jaki sposób stosować podstęp i manipulację faktami. To jeszcze nie mężowie stanu ale faceci, których można i należy się bać, bo to typki i dżentelmeni a rebours.

            To chłopaki kopalne, które w okresie dobrej zmiany, wówczas już udający niesprzedajnych mężów, przekonani, że ”ich nie zgnębią demokracje i fakcje, ni wpływy Zachodu i Wschodu” baśniowo wciskali Ludowi, nie tylko smoleńskiemu, propagandowo-dezinformacyjny kit.

            A Lud – wedle czołowego ideologa PiS – to kupi. Albowiem lud – jak przekonywała KurWizja – ciemny jest.

            I Lud, a raczej pospólstwo, to kupowało przez osiem lat. Ale Lud i także gmin ma to do siebie, że czasem trzeźwieje. I stało się…

            Więc teraz chłopaki et consortes mogą jeno przypomnieć sobie słowa Konstantego Gałczyńskiego, piszącego już w 1953 r. tak: „Gdy wieje wiatr historii, /Ludziom jak pięknym ptakom /Rosną skrzydła, natomiast /Trzęsą się portki pętakom”.  

            ***

            Może jest to jednak temat na pamiętnik – zastanowiłem się.

            ***

            Aby się dorozumieć sięgnąłem po książki Tomasza Piątka poświęcającego tym dwom kariatydom PiS kilkaset stron dobrze udokumentowanego tekstu.   

 

     Rozdział I

     CZEGO NIE ZAUWAŻYŁ TOMASZ PIĄTEK PISZĄC O AGNORANCIE i OO (sik!)

 

            Jarosław Haszek w Przygodach dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej w raporcie napisanym przez wachmistrza z Putimia, który wyjaśniał kwestię, dlaczego podejrzany o szpiegostwo Szwejk nie fotografował dworców kolejowych pisze: „Nie ulega wątpliwości, co wynika z jego własnych zeznań, iż tylko dlatego, że nie posiada aparatu fotograficznego, nie mógł fotografować dworców kolejowych i miejsc ważnych pod względem strategicznym. Pewne jest, żeby fotografował, gdyby miał wyżej wzmiankowany przyrząd fotograficzny przy sobie i nie ukrywał tego. Tylko tej okoliczności, iż aparatu fotograficznego nie miał pod ręką, można zawdzięczać, iż nie znaleziono u niego żadnych fotografii”.

            Chłopacy, o których snuję tę opowieść chyba także nie mili aparatów, ale mieli inne możliwości.

            ***

            Ha! A. Macierewicz! Ha! Ojciec Ojczyzny (sik!)!

            Tych dwu mężów, a raczej chłopaków, bo mimo siódmych krzyżyków na karku nigdy nie dorośli to tego, czego wymaga się od niepowierzchownych, nieudawanych, niezakłamanych polityków, od zarania XXI wieku darzyłem estymą.

            Byłem nimi zauroczony, albowiem trzeba już coś wiedzieć, by umieć ukryć, że się nic nie kuma, nic się nie rozumie, bo się nic nie wie.

             Przeto, może…, może to być dobry asumpt do napisania kilku stron poświęconych tym postaciom i temu wszystkiemu, co oni zmajdrowali. Tym bardziej, że OO (sik!) głosił kretyńskie hipotezy, zaś Agnorant wcielał domniemania OO w życie.

            Agnorant znajdował przy tym tajne protokoły pod wycieraczką broniącą dostępu do jego skromnej sadyby.     Protokoły potwierdzały zaśniedziałe, aberracyjne wizje obu podstarzałych chłoptasiów. Azali nie potwierdzały definitywne czy OO jest jedynym rozkazodawcą Agnorata. Wolno przecież sądzić, że Agnorant, zwarzywszy jego działalność, otrzymuje polecenia nie tylko z Żoliborza, a z zupełnie innej strony świata.

            Nad rozwiązałem tej zagwozdki od lad biedzili się  i biedzą nadal: Tomasz Piątek i niezliczone rzesze pisarzy i żurnalistów. W tym akapicie zamiast wyrażenia „dylemat” użyłem rusycyzmu „zagwozdka”.     Nie jest to zamierzone ani przypadkowe, a nieuniknione, podobnie jak inne tego rodzaju współbieżności.

            Wiem co piszę, boć sam o Agnorancie nieraz pisałem, m.in. rozmawiając z szefem Wywiadu i Kontrwywiadu MSW generałem dywizji Władysławem Pożogą, a także łowiąc uchem strzępki rozmów toczonych między I zastępcą ministra CzeKiszczaka, a generałem Witalijem Pawłowem z KGB, sowieckim nadzorcą generała Pożogi.

            Będę musiał jeszcze nieraz o nim wspominać. Był to bowiem oryginał nad oryginałami. Absolutnie nie kompatybilny z innymi tego typu sowieckimi szarżami.    Mimo że generał, a nie trunkowa. A jeżeli już pił, to tylko koniak i tylko z kryształowych kieliszków, i tylko w niewielkich ilościach. 

            Generał Pawłow miał elegancki sznyt i bajroniczno-apokaliptyczną zdolność rozwiązywania ludziom języków nie tylko Pożodze, Ala także generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu niemającemu przed rezydentem KGB żadnych tajemnic.

  1. Pawłow w Peerelu założył sprawną konfraternię szpiegowską. Jej potomkowie do dziś dają o sobie znać siejąc zamęt i dezinformację w ramach wojny hybrydowej. Niedawno podjęli nawet działania o charakterze czysto terrorystycznym.

            Znalem Pawłow trochę. Niestety, ostatni telefon otrzymałem od niego, chyba w 1994 roku. General chciał zweryfikować niektóre watki do książki którą wydał w warszawskim wydawnictwie BGW, w którym nieoficjalne pierwsze skrzypce grali generałowie W. Jaruzelski i Cz. Kiszczak ale także Mieczysław Rakowski .      

            ***       

            Ostatnio, a wszystko wskazuje na to, że do akcji rozwiązywania tej, wygenerowanej przez OO i Agnoranta abrakadabry ma przystąpić, albo już przystąpił Tusko-Bodnarowski wymiar sprawiedliwości, który w klauzulowanych dokumentach zapisuje je tak:.

      A- B – R – A – C – A – D – A – B – R – A
        A – B – R – A – C – A – D – A – B – R
                A – B – R – A – C – A – D – A – B
                        A – B – R – A – C – A – D – A
                               A – B – R – A – C – A – D
                                       A – B – R – A – C – A
                                               A – B – R – A – C
                                                       A – B – R – A
                                                               A – B – R
                                                                       A – B
                                                                              A

            Taki zapis ma utrudnić wrogim wywiadom rozszyfrowanie działań zmierzających do zgłębienia abrakadabry zmajdrowanej przez OO i Agnoranta et consortes.

            ***

       Zerżnąwszy od OO (sik!) „kretynizm”, a od Agnoranta tylko wycieraczkę zajrzałem pod swoją słomiankę.

       Czaił się pod nią Jarosław Kaczyński. Po chwili wychyną zza niego Antoni Macierewicz.  Jednak to nie wszystko.

       Pod wycieraczką krył się również manuskrypt, a w nim różne różności, przeważnie dotyczące procederów w działaniach wywiadów i kontrwywiadów. Były także wskazówki jak zmontować procesy, jak fałszować, blagować, lipować, kantować, szachrować, kręcić i bałamucić ludzi. Jednym słowem w jaki sposób kłamać, manipulować i dezinformować, aby łgarstwo uchodziło za prawdę, a prawda za łgarstwo.

       ***

       Znalezisko słomiankowe można chyba, przy minimum dobrej woli, potraktować jako usprawiedliwienie tej elukubracji. Nadałem jej tytuł:

 

KRETYNIANA. PAMIĘTNIK ZNALEZIONY POD SŁOMIANKĄ.

 

       W takim razie ad rem:

       Usiałem przed klawiaturą komputera.

       Na początek zapisałem cytat z Olgi Tokarczuk: „…nie ma żadnej historii, są tylko życia ludzi. Historię tworzą małe wydarzenia, pojedyncze ludzkie czasy, ludzkie ciała, ich przemijanie, ich choroby, ich miłości. Historię tworzy życie codzienne, przedmioty, czynności, o których już niewiele wiemy, bo ta wielka Historia tego po prostu nie zapisuje. Ale to jest przecież istotą życia”.

   Przyszpiliłem cytację do regalu z książkami i poleciałem…                                                              

 

            HA! A. MACIEREWICZ!

 

            Ten polityk, nie mając żadnej myśli potrafi ją wyrazić. Uwielbia konfabulacje. Blagierstwo wypełnia mu własne luki w pamięci, ale także cudze luki w wiedzy.

            Ha! A. Macierewicz! On zdaje się nie pamiętać, że gdy człowiek swoje myśli bierze za osoby i rzeczy, jest szaleńcem, bo taka jest definicja szaleństwa.

            Ha! A. Macierewicz! Ten polityk wszystko robi na jakiejś mistyfikacyjnej zasadzie: Toczy wojnę z przeciwnikami na zasadzie patriotycznej; rabuje budżet państwa na zasadzie handlowej; znęca się nad bliźnimi na zasadzie bolszewickiej; wspiera swego pryncypała na zasadzie lojalności i zetnie mu głowę na zasadzie dezubekizacji.

            Oczywiście, o ile wcześniej nie zostanie spacyfikowany.

            Ha! A. Antoni Macierewicz! Ten polityk to nieposkromiona ambicja i paranoiczna podejrzliwość, która nie pozwala mu zrozumieć, dlaczego część ludzi go nienawidzi, a druga część go uwielbia. (Mówią o tym sondaże).

            Ha! A. Macierewicz! On, pomimo, że każde słowo czy zdanie dubeltowego eks-ministra to banał, w najlepszym razie zwrot zużyty i bez życia, ale wyraźnie szkodzący Polakom i Krajowi Pieroga i Zalewajki.

            Ha! A. Macierewicz! On sam sobie wydaje się bardzo miłym człowiekiem.

            ***

            Więc nie gniewajcie się na niego, że blask popapraństwa od niego biję. Najgłośniej przecież dzwonią drobne monety. To nie jest ohydny permisywista, a wręcz przeciwnie. On za konfabularyzowanie bonusy od oszołomów i OO dostaje.

            Oszołomy jak i zarówno Ojciec Ojczyzny nie bardzo się orientują w co gra Macierewicz i kto naprawdę kryje się za Agnorantem.     

            Ha! A. Macierewicz! Tak. On gra. Gra, ale nie wszyscy chcą wiedzieć od kiedy zaczął grę? Z kim się związał? Przez kogo jest sterowany

            Ha! A. Macierewicz! Jego do mistrzostwa doprowadzone konfabulacje to nie kłamstwa, i chyba nie wynika choroby na władze lub choroba umysłowa. To wykonywanie konkretnych rozkazów. I nikt nie chce zwrócić uwagi, że przy okazji pasożytuje na społecznych składkach?

            ***

             No cóż, nie on jeden. Nie wierzycie? No to w najbliższej przyszłości popędźcie do „taniej jatki książkowej” na ulicę Koszykową w Warszawie, wybulcie kilka złotych i zacznijcie czytać Kretyniana. pamiętnik znaleziony pod słomianką. Jest to manuskrypt o największym nieudaczniku naszych czasów, czyli o mnie, ale poprzetykany quasi- hipotezami dotyczącymi jeszcze większych popaprańców, ciamajd i niedojd.

     Cdn.