29 08. 2024 CORAZ MNIEJ TRUPÓW W GALERIACH

Zainspirowany tekstem „Dwutygodnika” (393/2024) i wystawą „Łzy szczęścia” w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki chciałbym dołączyć swój głos.

W pełni popieram protest w sprawie „krzywdzenia zwierząt w imię sztuki”. Jednak urządzanie „pogrzebu” „Piramidzie Zwierząt” Katarzyny Kozyry uważam za propozycję chybioną. Nie dlatego, abym popierał uśmiercanie zwierząt w imię sztuki, a dlatego, że jak się stało, to się już nie odstanie!

Niszczenie działa sztuki w imię najbardziej chwalebnych postulatów uważam za takie samo barbarzyństwo jak uśmiercanie jakichś stworzeń celach twórczych.

Można, a pewno należy zaopatrzyć kontrowersyjne dzieło w tabliczkę informującą o tym skąd artystka bądź artysta pozyskała materiały do swojej pracy.

***

Od ponad pół wieku mam w tej sprawie własne przemyślenia.

Uważam, że zwierzęta nie zdychają, jak chce bardzo szanowany językoznawca, a umierają. Z tego samego powodu jestem gorącym przeciwnikiem tzw. „sportu myśliwskiego”. To nie sport, a barbaria.

Przekonałem się o tym na własnej skórze. Opisałem to w książce Niespokojna granica. Sprawa wyglądała następująco: w latach 60. byłem dowódcą strażnicy w Orlu w Górach Izerskich. W strażnicy mieliśmy 4 konie, w tym jeden, imieniem „Wojtek” by moim ulubieńcem. Konie po służbie chadzały luzem po łąkach i lesie. „Wojtek” zapuszczał się najdalej.

Kiedyś do strażnicy przyjechała inspekcja, tzw. ligajowców. Dali nam popalić, m.in. w sprawie hodowli  zwierząt. A że nieszczęścia chodzą parami zaraz po wyjeździe ligajowców przyjechali na polowanie konfratrzy późniejszego szefa WSW, króla myśliwych z Dolnego Śląska, generała Edmunda Buły. Byli bez swojego szefa.

Myśliwi byli nawaleni niczym gołębie ze Starego Miasta w Warszawie, karmione chlebem namoczonych w zlewkach alkoholu przez miłosierne samarytanki – miłujące przyrodę kelnerki z „Bazyliszka.

Myśliwi…? Nigdy ich nie cierpiałem.

Myślałem, że po fiksujących inspektorach z inspekcji i nawalonych myśliwych za kilka dni nastanie dla załogi i mnie czas prawdziwej ulgi. I wówczas zdarzyło się trzecie nieszczęście.

       ***

 Właśnie wróciłem z objazdu, a raczej z kontroli elementów służby na „Winklu”. Tak jak tysiąc racy temu, kazałem podoficerowi dyżurnemu rozkulbaczyć „Wojtka” i puścić na trawę. Nie wiem, co konia podkusiło, aby zamiast paść się na łące pobuszować w lesie.

       Tak jak nie wiem, dlaczego któryś z myśliwych wziął go za jelenia i położył trupem na miejscu.

Po tym incydencie myśliwi zwołali naradę. Uradzili, aby nie meldować do batalionu, bo moi przełożeni uznają ten fakt za wypadek nadzwyczajny obciążający strażnicę, a i oni nie wyjdą z przygody cało.    Stanęło na tym, że oficer WSW opiekujący się strażnicą na Orlu przyprowadzi w ciągu trzech dni nowego wierzchowca, a „Wojtka” po prostu zakopie się w lesie. Zgodziłem się na zastąpienie „Wojtka” innym koniem, bo musiałem. Ferajna myśliwych była szalenie ustosunkowana. Zresztą tak jak i dzisiaj. Ale na bezimienne zakopanie ciała „Wojtka” w lesie już nie chciałem się zgodzić.

       Jeden w z myśliwych, w stopniu pułkownika wsiadł do samochodu i odjechał niezwłocznie. Reszta została do końca dnia.

Już nie polowali. Upiekli nad ogniskiem małego daniela i postanowili spożyć zapasy alkoholu przeznaczone na trzy dni. Przypominało to ucztę kanibali i stypę. Nad ranem wyjechali.

       Na trzeci dzień przyprowadzono nowego konia. Nie był wprawdzie „Wojtkiem”. Ale był. I oczywiście został ochrzczony „Wojtkiem”. Bo, o ile na świecie jest Ład i Chaos, to w armii jest Bajzel i Porządek. Na tej zasadzie w wojsku sztuka jest sztuką. Tylko to się liczy.

Zastanawiając się co zrobić z ciałem „Wojtka” przypomniałem sobie o unikalnym cmentarzu koni w Kliczkowie. Poprosiłem zaprzyjaźnionego z załogą strażnicy leśniczego Tadeusza Malca, aby dal nam podwodę.

Leśniczy wiedział o sprawie. Siedział w lesie od bez mała dwudziestu lat i nie takie polowania widział. W dodatku miał umysł ostry jak brzytwa.

  1. Malec spełnił moją prośbę. Było jeszcze ciemno, gdy załadowaliśmy ciało „Wojtka” na wóz, normalnie służący do przywożenia chleba, mięsa i innego zaopatrzenia na strażnicę.

Był to solidny wehikuł. Duży i toporny. Nieomal pancerny. Wyglądał jakby zaprojektowali go sowieccy konstruktorzy żurawi portowych. Na drugim wozie, normalnym, użyczonym przez „leśnych”, usiadła drużyna wojska z kałasznikowami, Malec i ja. Wyglądało to jak kondukt pogrzebowy bez trumny.

Droga do Kilczkowa zajęła nam kilka godzin. Cmentarz koni był zaniedbany. Chyba nikt się nim nie interesował. Sporo czasu zajęło również kopanie grobu. W końcu opuściliśmy „Wojtka” do dołu. Przykryliśmy konia biało-czerwoną flagą. Zasypaliśmy mogiłę. Żołnierze stanęli w szeregu. Odśpiewaliśmy hymn. Podałem odpowiednie komendy. Na koniec rozkazałem: „Salwą! Ognia!”. Powtórzyłem to trzykrotnie. Moi żołnierze, w odróżnieniu od kompani honorowej asystującej przy VIP-ach, a strzelającej ślepakami, oddali trzy salwy amunicją ostrą.

Aby rozchodować amunicję zużytą w czasie pogrzebu konia „Wojtka”, na drugi dzień zorganizowałem „teoretyczne” strzelanie z załogą strażnicy. Do dziennika wpisywałem wzięte z sufitu oceny. Załoga udawała, że strzelała. Udawanie zresztą wychodziło nam zawsze pierwszorzędnie. Bez udawania niemożliwe byłoby życie w wojsku.

             Później pomyślałem, że w nieszczęściu „Wojtka” może było szczęście ludzi. Przecież ten naprany oficer mógł z powodzeniem zastrzelić Tadeusza Malca, któregoś z jego robotników albo żołnierza z załogi strażnicy.

       ***

       Zamyśliłem się nad „Łzami szczęścia”. Usiadłem w ogrodzie nasłuchując pukania dzięcioła. Przyszła wiewiórka i dwie synogarlice. Potem pies sąsiadki i stary kot, który mnie obojętnie minął aby zaprzyjaźnić się z jeżem. Nad głową przeleciał trzy klucze dzikich gęsi drąc się niemiłosierni. Jeszcze w Orlu poznałem mowę zwierząt. Domyśliłem się, że gąski wzywają mnie do czynu.

       Naładowałem plecach specjalnym prowiartem. Powędrowałem na bagna. Usiadłem nad stawem w pobliżu Raszynki. Karmiłem łabędzie, dzikie gęsi, kaczki, żurawie, mewy i wszelkie inne stworzenia boskie. Bujałem się myślami:

Kim jest ten łabędź

Którego długa szyja  

Przecina niebo

A z nieba kropi krew

Zwierząt

Zabijanych bezmyślnie

I spada

I na nasz płaski kraj

I Człowieka w tym kraju mija.

PS

Niespokojną granicę można nabyć w wydawnictwie (tel. kom. 510 210 234) lub e-mail: www. cbwydawnictwo.pl

 

ZANIM WPADNIECIE W TROMTADRACJĘ O PATRIOTYZMIE – POSŁUCHAJCIE

Spałem. Śniło mi się, że zawsze przed kolejną rocznicą Powstanie Warszawskiego napadają na mnie zombie. Są agresywne. Zarzucają mi hipokryzję. Posługiwanie się mitami. W moim mózgu czaiła się wypowiedź Niemców z warjatkokliniki. „Wszystko przegrywaliśmy, ale zawsze pokazywaliśmy wyższość moralną”.

       Jak uważasz, co jest lepsze? – Atakowały zombie – przegrana z wyższością moralną czy wygrana, choćby z największym obniżeniem etyki i moralności?

       Przegoniłem zombie. Zrobiłem rachunek sumienia. Czas zdemaskować narodowe mity.   Najważniejszy, że w dawnych czasach wszyscy ludzie byli Polakami. I Żydzi byli Polakami. I Niemcy. I Rosjanie byli. A nawet Amerykanie też byli Polakami. A później wszystko się rozjechało.

       I teraz, aby przeanielić wszechświat cała populacja ludzka musi się spolszczyć. Innej rady nie ma. Nasza nowożytna, zorganizowana państwowość powstała na początku XVI wieku. Mieliśmy wówczas sukcesy. Jednak szlachecki system republiko-monarchiczny zaczął się rozpadać zanim państwo okrzepło. To doprowadziło do zaborów.

       Pomysł roznegliżowania Rzeczypospolitej nie wylągł się w głowach wrogich władców. Pomysł rozbiorów powstał w głowach les philosophes, od których ideę kupili monarchowie. Od tego czasu zajmowaliśmy się cierpiętnictwem, kłótniami i wzniecaniem przegranych powstań.

       Nasza wspólnota narodowa jest odświętna, żałobna, cmentarna. Datowana od porażki do porażki. A ród ludzki nie zawsze ceni porażki. Przegrane wyzwalają popędy sadystyczne.        Powstanie kościuszkowskie (1794) przyczyniło się do likwidacji państwa w III rozbiorze, ale generała Kościuszkę awansowaliśmy do rangi bohatera narodowego, a konfederata (1792) generała Henryka Dąbrowskiego wpakowaliśmy do Mazurka Dąbrowskiego, pisarz Janusz Rudnicki się dziwi, że w hymnie „ktoś tam w tarabany napierdala”.

       I gdyby uznany twórca znał prawdziwe losy bitew pod Lenino i o Monte Cassino oraz ludobójstwa na Wołyniu też by napierdalał w bębenek, jak bohater Grassa.

       Ale nie w historią, bo ta jest jaka jest, a w propagandę.

       Powstanie listopadowe (1830-1831) doprowadziło do zniknięcia półautonomicznej namiastki Polski.

       Powstanie styczniowe (1863-1864) skończyło się rusyfikacją i likwidacją ostatnich polskich instytucji, a wybuchło z powodu zagrożenia dla konspiratorów.

       Powstanie Warszawskie (1944), zwane największą bitwą II wojny światowej, spowodowało całkowite zniszczenie miasta i przyniosło prawie 200 tysięcy ofiar.

       Pasjonując się zabobonami zapominamy, że mit polityczny jest afabulacją, deformacją lub łże interpretacją, obiektywnie podważalnej, rzeczywistości. Ale jako opowieść legendarna pełni funkcję wyjaśniającą, dostarczając kluczy do zrozumienia teraźniejszości, tworząc siatkę podporządkowując niepokojący chaos faktów i wydarzeń.

       A mitów ci u nas dostatek. Bo: wojny tureckie, kozackie i szwedzkie (Trylogia). Konfederacja Barska, Kościuszko i Legiony, Listopad i Styczeń, sybiracy i wygnańcy. Pierwsze odzyskanie niepodległości, ale zaraz Wrzesień, “nóż w plecy” i Katyń, Monte Cassino, obozy, Gułag i rozstrzeliwania (literatura martyrologiczna). Potem polskie miesiące: Czerwiec i Październik, Sierpień i Grudzień, drugie odzyskanie niepodległości…      Jeżeli chodzi o mity, nasz charakter jest niczym sztorm wokół przylądka Horn. Wszystko błyskawicznie ulega zbrązowieniu, zmarmurzeniu. Emocjonalny ładunek matecznika archetypów czasami budzi niepokój. Może eksplodować w rękach demagogów sprowadzając nieszczęścia.        Żaden inny naród nie miał tylu nieudanych powstań i klęsk. Ciągle odwołujemy się do martyrologii. Hołdujemy conradowskim fanaberiom, że trzeba być wiernym przegranej sprawie.

       Wrogowie nowoczesnego państwa tęsknią za lamentowaniem, krwawiącym sercem, desperacją, kwileniem, uskarżaniem się, odchodzeniem od zmysłów, spazmowaniem, kwękaniem, marudzeniem, biadaniem, jęczeniem.

       Porażki i dobrze zamaskowane tchórzostwo są być może bardziej ludzkie i bardziej kochane. Ale nic nie zmieni faktu, ze jest to orgia prostactwa.       Indywidua, nadużywając niebezpiecznych narkotyków – alkoholu i chrześcijaństwa nie zdają sobie sprawy z własnej wulgarności, której szczytem jest to, że nie wstydzą się nazywać Prawdziwymi Polakami.

       Czy te ciemnogrodzko klerykalne palanty zdają sobie sprawę, że pierwszą wielką religią monotematyczną był zaratusztrianizm wywierający wpływ na znacznie młodsze judaizm, chrześcijaństwo i islam.

       Naród Kraju Pieroga i Zalewajki do szczęścia nie potrzebuje sukcesów. Nasz naród do życia potrzebuje nieszczęścia.

       Zakłamujemy historię. Nawet rozsądni politycy, ale także ludzie mądrzy, często sprawiają wrażenie ignorantów, dyletantów i niedouków. Tłuszcza nie zawsze chce zrozumieć, iż im większą wagę narody przykładają do swoich dziejów, do narodu, traktując historię niczym fetysz, tym głupiej i okrutniej się zachowują.

       Jest to toksyczne stanowisko. Polak Wieczny Dureń, węszący wszędzie działanie tajemniczych sił, łaszący się do kleru, wymachujący sztandarem narodowym z wypisanymi na nim hasłami: Bóg! Honor! Ojczyzna! wierzący w zabobony i ideologie czarnosecinną jest na najlepszej drodze do zbudowania z Kraju Pieroga i Zalewajki modelowego ciemnogrodu europejskiego.      Profetyczni politycy utrwalają mit Powstania Warszawskiego i inne narodowe kląski. Wiadomo, Ojczyzna, to jeden wielki zbiorowy obowiązek!        Ale, bywają okresy, że ojczyzna to jeden, wielki zbiorowy gwałt. A może by tak, zamiast tromtadracji narodowej uderzyć się w piersi i przypomnieć, ze nie jesteśmy bez winy. I wymienić winy i współwiny. Nie chodzi tu o przewinienia wynikające ze złamania przepisów prawa. Ale ot chociażby o kompleks Edypa. Czy Bierut et consortes nie otarli się o ten kompleks? Zabili wszakże demokracje i poślubili… No, kogo? Lud? Może naród? I to jest wina tych, którzy, paradoksalnie, żadnej winy nie ponoszą. To jest wina narodowa. Np. za antysemityzm, ksenofobię, niszczenie środowiska…

       Pozwoliliśmy na to. Tak, politycy. Tej nierzadkiej, budzącej obrzydzenie, zbędnej klasie próżniaczej żadna porażka nie jest w stanie zachwiać widocznej w ich słowach buty. Od lat mają ocykane slogany, ze Polska Chrystusem narodów i Winkelriedem Europy i pawiem i papugą! O kurwa! W głowie miałem film: Miasto waliło się na oczach jego mieszkańców jak zużyte dekoracje teatralne. Nie było dokąd uciekać. Znikąd nie było ratunku.

       Nie tak to miało być. Tego nie obiecywali wodzowie powstania. Przed wojną Warszawa liczyła 1 300 000  mieszkańców,  przed powstaniem – 900 000,  a po powstaniu jedynie 150 000.  Przyjrzyjmy się faktom. Powstanie, trwające od godziny 17.00 1 sierpnia 1944 r. do  2 października 1944 r., wywołane przez Komendę Główną AK,  zaakceptowane przez Delegata Rządu, upoważnionego do podjęcia takiej decyzji przez rząd RP na uchodźstwie, nie osiągnęło celu.    W tych warunkach nie mogło! Klęska była kolosalna. Straty powstańców: 10 tys. zabitych, 7 tys. zaginionych, 5 tys. ciężko rannych, do niewoli poszło 16 tys.; zginęło 150-200 tys. osób cywilnych; zniszczono ok. 70 procent majątku miasta.

       I co, zombie? Jesteście zadowoleni? Nie wiedziałyśmy, że jesteś taki mądry.

       Po przebudzeniu pomyślałem, że osoby charakteryzując mnie mylą się. Nawet zombie. 

 

WIDOK Z MOJEGO OKNA NA WOJNĘ HYBRYDOWĄ I NIE TYLKO

Dobranoc Marku lampę zgaś / i zamknij książkę. Już nad głową / wznosi się srebrne larum gwiazd / to niebo mówi obcą mową / to barbarzyński okrzyk trwogi / którego nie zna twa łacina / to lęk odwieczny ciemny lęk / okruchy ludzki ląd zaczyna 

                                                                                 Zbigniew Herbert 

 

       Wieczorem przerzucam kartki Okna, czarownej książki Anny Arno. Przyznaję rację autorce: Dobrze mieć okna. Bez okien człowiek wariuje. Widzi tyko to, co ma w sobie. Co zobaczył niegdyś? Co się zapisało w pamięci? Kto by pomyślał, że to takie ważne? Bo „Jest patos wielkich uczuć, patos szczerozłoty; i jest patos blagierski: środek na wymioty”. Przez okno zaglądają białe, ciężkie kulki kwiatów hortensji. Dalej trzy czereśnie pobłyskują karminowymi owocami. Gałęzie obsadzone ptakami. Wrony wronią. Udają paniska. Siedzą najwyżej. Atakują każdego kto się do nich zbliży. Siebie też atakują. Są zachłanne na czereśnie niczym „Tatuś Dyrektor” na szmal podatników.

       Potem para dzikich gołębi. Skromna. Szara.  Niżej szpaki. Stado. Może sto, może tysiąc. Niepoliczalne, nieokazałe, ale szpakują. Najniżej wróbluje plebs wróbelkowy. Czereda rozświergotana. Ascetyczna. Najfajniejsza. Też niepoliczalna. Wróbelki ruchliwe niczym feministki na demonstracji. W locie chwytają czereśnie strącane przez nieobyczajne wrony.        A skoro ten ptaszek to i K. I. Gałczyński: „Wróbelek jest mała ptaszyna, / wróbelek istotka niewielka, / on brzydką stonogę pochłania, / lecz nikt nie popiera wróbelka. / Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta, / że wróbelek jest druh nasz szczery?! / Kochajcie wróbelka dziewczęta, / Kochajcie do jasnej cholery!”. Kochajcie też „To” i „Owo”.

       ***

       Po południowej stronie ogrodu stulone do siebie trzy świerki. Bronią się przez nacierającymi tujami. Pod tujami bieli się kilka kwiatów tykwy. Północ zamykają brzozy. Majestatyczne jak wieża Eiflla. Wabią aby się do nich przytulić. Pod ich białą skórą szemrze woda, albo już soki. Na czubku modrzewia sroki kończą budowę spóźnionego gniazda. Hałasują przy tym niemożebnie, jak nie tak dawniej policjanci rozpędzający nielegalną demonstrację kobiet. A teraz kobiety atakują rozliczając policjantów. W górze pierzaste chmury. Może to anioły gubią puch? W dole trawy umajone tysiącami szarotek, maków, rumianków, witek macierzanki, mleczy, ślimaków, żuczków, różnością małych żyjątek. Ta kwietna łąka żyje. Dzieli się sprawiedliwie z mchami, niczym PiS z opozycją,

       A złotowłosy, bielistki, widłoząby, to kobierce splecionych łodyżek, olbrzymy dla owadów, nieme podłoże dla stóp, pazurków kotków, psa Fabiego i raciczek owcy sąsiadów, która mnie czasami nachodzi.

       Na ich terytoria wchodzą nieśmiałe paprocie i rzodkiewnik pospolity, najsmutniejsza roślina na świecie. Mszaki są jedną z najstarszych grup roślin we wszechświecie. To jedne z pierwszych kolonizatorskich, zuchwałych pomysłów roślin na to, jak zagarnąć dla siebie pustą do tej pory Ziemię.     Są rośliny pazerne i bierne. Drapieżne i bezwzględne. Są też sprytne niczym „Ojciec Ojczyzny”. Są silne jak „tłuste koty” i słabe niczym rachityczne kochanki, albo jak katalog typów psychologicznych.

       ***

       Spoglądając na mchy, na ogród, na wszystko co w nim żyje i kwitnie jawią mi się przed oczami wspomnienia erotycznych zabaw na łonie natury z kręgu kultury grecko-rzymskiej, której jesteśmy spadkobiercami. Pod czaszkę wciskają się, miłosne igraszki greckich bogów z boginiami, nimfami, ale i ze zwykłymi niewiastami, które w latach 90. uwieczniłem w rzeźbie poświęconej Zeusowi i Herze. Wspominam list jakiegoś seksisty do mojego literackiego przyjaciela profesora Ł. Luczaja, który obok pisania zajmuję się także tworzeniem kwietnych łąk, sprzedaje nasiona. List z zamówieniem miał taką adnotację: „Tylko żeby te kwiatki kwitły, bo ja potrzebuję taką łąkę, żeby się laska od razu rozebrała i rozłożyła nogi”. Tak, mech to gotowe łoże. Nic dodać, nic ująć. Nie, nie napiszę, co dalej? Zamiast tego niech mi będzie wolno przywołać Williama Faulknera: „Pamiętaj, Tołstoj powiedział o Annie Kareninie jedynie to, że była piękna i widziała w ciemności jak kot. To wszystko, co o niej napisał, aby ją scharakteryzować. I najlepiej pokazać jeden gest, cień gałęzi i pozwolić, aby umysł stworzył drzewo”.  I dlatego przyrzekam sobie: Piecuch,  jak już zamierzasz pisać o A. Macierewiczu i innych kandydatach będących w zainteresowaniu tzw. najnowszej komisji D. Tuska, to wieź pod uwagę słowa Tołstoja.

       ***

       Słońce kapiąc z nieba ucieka. Z ogrodu bucha zapach jaśminu i tojadu mordownika. Księżyc, zatłuczony meteorytami, cały w kraterach wychyla dziobatą twarz zza ramion gałęzi sosny i zagląda w me okno. A ja przez liście tulipanowca widzę przebłyskujący w poświacie księżycowej czerwony dach sadyby Holendra i szary Ani i Jacka Popków. Ania to lekarka niejednokrotnie wyciągająca mnie z łap pani z kosą. Zaś Jacek to szaławiła i globtroter i utalentowany fotografik. Z lewej kawałek muru najbliższych sąsiadów z widocznym zaciekami, przypominający dzieła J. Polocka. Na tynki muru napierają mchy i porosty. Tofik Dorotki szczeka po polsku, a psica niegdysiejszego Holendra po flamandzku.  Przez otwarte drzwi balkonowe dolatuje szum pszczół, trzmieli, much i os szykujących wieczorną ucztę. Osy mają gniazdo na lampie zewnętrznej.

       W budce na srebrnym świerku zagnieździły się jeżyki. Na drzewa wspinają się wiewiórki i układają się w dziupli do snu.        Poręczy balkonu upatrzył sobie zdezorientowany bażant. Może wystraszyli go myśliwi strzelający do wszystkiego, co wystaje ponad trawę. Bażant zerknął ciekawie przez otwarte drzwi, ale nie złożył mi wizyty. Zmieniły go dwie synogarlice tureckie. Bardzo ze mną zaprzyjaźniona. Pod czereśniami przycupnęły kotki. Dziesięciolatka Mara oraz dużo młodsze Poli i Zbój. Zwabiło je świergotanie wróbli. Mara jest ruda jak moja niedoszła kochanka rembertowskiej zony KGB. A Leni i Zbój łaciate jak zakola Izery na Orlu, z oczami jak onyks – symbol siły, mądrości i niezależności. Mara jest kocim matuzalemem, podobnie jak ja – człowieczym. Widząc to wrony zaskrzeczały grubiańsko, jak „tłuste koty” przed kamerami niegdysiejszej Kurwizji.

       Gdy z nad pobliskich bagien dochodzi wieczorny klangor żurawi, a w jeszcze bliższych stawach zaczynają kumkać żaby i noc na dobre zwycięża dzień, spod altany wypełzają trzy jeże. Te swoiste kaktusy w królestwie zwierząt udają się na polowanie. Bo wszystko co żyje, żeby żyć zjada cudze życie,

       Karta dań każdego stworzenia to swoisty nekrolog drugiego życia. Rozglądam się za sową. Powinna już tu być. Wedle Georga Hegla „Sowa Minerwy wylatuje z zapadającym zmierzchem”.   Za plecami zawodzi telewizor LG. Dochodzi mnie smutne głosy „Ojca Ojczyzny”. Słyszę, że jest źle, ale będzie znowu dobrze jak tylko PiS odzyska władzą. Będzie jeszcze lepiej, bo koryto będzie powiększone przez KO i że słusznie czyniliśmy czniając Czechów z ich skandalicznymi żądaniami w sprawie kopalni w Turoszowie. A Sowa Minerwy poucza, że gdy się dzieje coś złego, jesteśmy na tyle mądrzy, by to dostrzec, dopiero wtedy, gdy jest za późno i nic już nie można zrobić.       

       *** 

       Ale w dalszym ciągu nie mogę zrozumiej dlaczego politycy i im podobni przedkładają wściekłą ideologię zbliżoną do bolszewickiej nad radość obcowania z tym wszystkim co oferuje nam natura?        Dlaczego zamiast czerpać radość ze schyłkowych lat życia ekscytuje się namnażającymi się atakami hakerskimi „pisanymi cyrylicą”, ale nie tylko?

       Dlaczego zza granicy z Białorusią odgłosy … Mówią, że to Putin z Łukaszenką majdrują całe zło. Jest to tyko mniejsza część prawdy. Większa leży po stronie nierozwiązanych spraw współczesnej geopolityki. Biedna Afryka i część Wchodu powodują migrację ludów. Biedni lidzie walą tabunami do bogatej Europy. Wykorzystują to Putin i Łukaszenko aby siać zamęt w Unii Europejskiej, ale nie tylko.

       ***       

       Ponad 75 lat temu zakończyła się druga wojna światowa i, jak twierdzi M. Wicha, ludzie przywykli do wszystkiego. Mocarstwa podzieliły łupy. Pospólstwo zagospodarowało mieszkania odebrane poprzednim właścicielom już się w nich na dobre umościło. Obrosło w rzeczy i chce trwać. Mimo, że po zakończeniu światówki polskie siły zbrojne (licząc te na Zachodzi i te, które przyszły ze Wschodu) były 4. armią świata koalicji antyhitlerowskiej nie dla nas była strefa okupacyjna Niemiec. Ubiegli nas Francuzi. Plan Marshalla też był nie dla nas. Wolą Stalina odrzuciliśmy imperialistyczny plan odbudowy Europy. Wystarczył nam pokój i Ziemie Odzyskane. O tym co za linią Curzona nikt nie wspominał. Zadowoliliśmy się granicą na Odrze i Nysie Łużyckiej. Na horyzoncie pojawiały się coraz to nowe pięciolatki industrializacyjne.

        Piętnaście lat po wojnie złożywszy przysięgę na wierność Peerelowi i kochanemu Związkowi Sowieckiemu zobowiązałem się do ochrony granic Kraju Pieroga i Zalewajki. Ale teraz, po przejściu w stan spoczynku już tego nie robię. Stając się socjomasą budżetową obserwuję nowe wojny. Zbójecką napaść Rosji na Ukrainę i wyrzynanie Palestyńczyków, w tym kobiet i dzieci przez Izrael w odwecie za zbójecką napaść Hamasu na Bogu ducha winnych Izraelczyków, którzy nic im złego przecież nie zrobili za wyjątkiem zabrania im sporego terytorium …

       Wojna! Tak, wojna, coś nareszcie dzieje się. Wojna wszystkich ze wszystkimi. Reżym współczesnych „tłustych kotów” zbratany pod hasłem zjednoczonej prawicy atakuje zjednoczona koalicja opozycyjna, która też chciałaby wyhodować swoje „tłuste koty”. Te dwie partie postawione obok siebie przekraczają siłę metafory literackiej. To oczywiście żadna nowość – twierdził Tymoteusz Karpowicz, acz z innej okazji. To wreszcie znane z Norwida, który pisał: „nie potrzeba żadnej literatury, wielkiej poezji, żeby wypowiedzieć dramat rzeczywistości ludzkiej, polskiej. Wystarczy tylko postawić trumnę przy trumnie w szeregu…”. 

       Obserwując pospolitość wolno powiedzieć, że obu szajkom nie o Polskę chodzi, a o intratne posady w spółkach skarbu państwa, administracji, radach nadzorczych itp. Zostawmy jednak tych radosnych bubków swojemu losowi. Niech się kiszą we własnym sosie. Obojętnie bowiem, która strona wygra Polska zostanie. Może tylko z uszczuplonym suknem. Zajmijmy się znacznie groźniejszymi zjawiskami. Są nimi „zmagania czwartej generacji”. W latach dziewięćdziesiątych wielokrotnie wspominałem w swoich książkach o wojnie określanej jako 4GW (Fourth Generation Warfare, zwana teraz wojną hybrydową) – czyli kulturowo-cywilizacyjnych konfliktów wykraczających poza ramy państwa narodowego i historyczną triadę von Clausewitza: rząd-armia-naród. Trzy wcześniejsze generacje wojen „wypaliły się”. Pierwsza generacja, zasadzająca się na starciu skoncentrowanych mas ludzkich, straciła rację bytu w trakcie I wojny światowej. Druga generacja, oparta na konfrontacji zmasowanej siły ognia, zrodziła się podczas I, a „zestarzała się” podczas II wojny światowej. Trzecie generacja, której fundamentem była dolność manewrowa, powstała w okresie międzywojennym i właśnie przemija. Jej początkiem była Bitwa Warszawska z bolszewikami. Apogeum to wojna nad Zatoką Perską, a zmierzch przypadł na zmagania w Afganistanie.

       Tradycyjne armie coraz bardziej stają cię nieskuteczne, pomimo potężnej siły ognia, pancerza, przewagi liczebnej i technicznej. Era gigantycznych machin wojennych odeszła do lamusa w momencie zatarcia się różnicy między rządem, siłami zbrojnymi i narodem. Rządy w coraz większym stopniu same czynią się podległymi organizacjom ponadnarodowym. Takimi jak ONZ lub Unia Europejska. Armie wpisane zostały w ramy sojuszów w rodzaju NATO, których statuty ograniczają suwerenny monopol państwa nad narodowymi silami zbrojnymi. Do tego rozmyły się granice państw, a więc konkretnie czego armie mają bronić?  We współczesnym świecie zacierają się granice podziału między tym, co publiczne, a tym, co prywatne, między tym, co rządowe, a tym co narodowe, a także między tym, co wojskowe, a co cywilne. Coraz szybciej tworzą się wielorakie powiązania trans graniczne, których sieci splatają się wzajemnie, ale żadna z nich nie podlega drugiej. Zanika stopniowo wertykalny system kontroli, na rzecz horyzontalnego systemu oddziaływania, od którego tylko krok do manipulacji. Tradycyjne siły zbrojne, przygotowane do zwalczania wertykalnych systemów dowodzenia nie są przygotowane do zwalczania sieci horyzontalnych. „Mamy uzbrojenie, ale nie widać celu”. Walka toczy się bowiem przede wszystkim w sferze informacji. Kształt wojny hybrydowej, do niedawna wciąż mgławicowy wychynął z „ostrego cienia mgły” w czasie poprzednich wyborów w USA. Definicja walki informacyjnej stwierdza, że jest to „każde działanie utrudniające przeciwnikowi dostępu do informacji, a także wykorzystanie, zniekształcenie lub zniszczenie informacji przeciwnika, przy jednoczesnej ochronie własnej informacji przed podobnymi działaniami wroga i wykorzystaniu ich w działaniach militarnych”.        Rozumiał to dobrze Donald Tusk bąkając o aferze taśmowe „pisanej cyrylicą”. Rozumie to także „Ojciec Ojczyzny” przy aferze włamaniowej do skrzynek mejlowych ważnych polityków. Niestety, słowa D. Tuska i J. Kaczyńskiego toną w szumie medialnym inspirowanymi, kto wie czy nie „przekazami dnia” pisanym cyrylicą. Może mógłby coś na ten temat powiedzieć Antoni Macierewicz (o którym napiszę niebawem), który w 2015 r., po dojściu do koryta zniszczył, będący w stanie embrionalnym system bezpieczeństwa chroniący przed wrogimi atakami. Dodajmy od razu, że system ten zapowiadał się, że będzie bardzo dobrze żarł wrogą działalność.

       ***

       Tak, Anna Arno ma rację. Dobrze mieć okno. Ale okno otwarte na świat. Siadywać przy nim i myśleć, że myślisz R. Chandlerem. Piecuch – gryzipiórku, skończyłeś już 98 książkę. Nie musisz być już skupiony. Nie musisz na nic reagować. Nie musisz niczego zapamiętywać. Nie doskwiera ci brak rozumu. Umysł do niczego nie jest ci już potrzebny. Twój mózg po dwóch udarach i trepanacji, twoje serce uzbrojone w bajpasy i wątroba oraz płuca z popękanymi pęcherzykami funkcjonują normalnie. Nowotwór sprawił, że medycy wykonali ci darmowy lifting facjaty. Może jeszcze jakaś laska, przeoczona i nie ucnotliwiona przez ministra P. Czarnka cię zauważy? Poza tym pełny spokój. Cisza. Prawie szczęście. Nirwana cnotliwego, szczęśliwego człowieka spoglądającego przez okno.

       Ale gdyby się trafiła jakaś atrakcyjna brzanka, to powiedziałbym: Dolny otwór, brzanko, otwórz niespodzianie /Niech zobaczę twe nagie ciało przy ścianie! /Taka cisza, że nie poznać świata – jeden tylko ptak przy mej brzozie lata, więc „To” i „Owo” by się spełniło.

       I nagle, na horyzoncie ogrodu pojawiają się diabły.

       Czesław Miłosz pisał, że: „Osobliwością doliny Issy jest większa niż gdzie indziej ilość diabłów”. W moim ogrodzie jest ich także zatrzęsienie. Znacznie więcej niż w innych ogrodach Michałowic. W nocy, przy pełni Księżyca wychodzą z moich książek. Teraz także wyszły. Maszerują rzędem. To diabelskie duchy Tłustych kotów. Na czele kroczy Bolesław Bierut, za nim Jakub Berman i Anatol Fejgin, i Maria Turlejską, i Władysław Gomułka, i Edward Gierek, i Wojciech Jaruzelski… A teraz, niestety, nie duch, bo to… Antoni Macierewicz i sędzia Szmydt. Niektórzy czytelnicy moich książek nie zdzierżyli diabelskich opowieści. Zniesmaczeni Antychrystem i Przemysławem Czarnkiem oraz moim pisaniem monitują: „Kończ waść! Konfuzji sobie i nam oszczędź!”.

       Zawstydziłem się. Kogo może interesować widok z mojego okna? Wyciągam z półki Ruchome święto Ernesta Hemingwaya. Odpisuję: „Wstawałem, wyglądałem na dachy Paryża i myślałem: Nie martw się. Zawsze przedtem pisałeś i będziesz pisał teraz. Trzeba ci tylko napisać jedno prawdziwe zdanie. Napisz najprawdziwsze zdania, jakie znasz”. Napisałem: Dopóki jeszcze gdzieś szczekają psy, warto pisać!

KRETYNIANA. PAMIĘTNIK ZNALEZIONY POD SŁOMIANKĄ

Teraz dysponujemy planami na dwadzieścia, trzydzieści lat naprzód… Nie można zatrudnić zawodowych kłamców, nie przyznając im monopolu naprawdę. My, my w areopagu, jesteśmy fabryką prawdy. Do użytku zewnętrznego, do użytku wewnętrznego. Wziąwszy pod uwagę rozwój techniki… to my wytwarzany wszystkie obrazy. Mogą nas rozstrzelać, ale nie poradzą sobie z obrazami, które już wyprodukowaliśmy. My zaplanowaliśmy już dwudziesty pierwszy wiek, mój synu. Wszystko się zazębia, wszystko się zgadza. Gdyby nawet nas zabrakło, musieliby i tak podążać zgodnie z naszymi wskazówkami, bo nigdy nie będą wiedzieli, jakie jest ostatnie kłamstwo. Nigdy nie wyjdą z naszego labiryntu.

                                                                                       Władimir Wołkow 

 

             OD AURORA         

            Moi przyjaciele, reżyser Ignacy Szczepański, półkownik Ryszard Bartoszewicz i harcmistrz Adam Solarz od pół wieku namawiają mnie abym pisał o walce dwóch plemion. Abym wspomniał o niektórych nieudacznikach z Platformy Obywatelskiej (PO) i jeszcze większych tandeciarzach z Prawa i Sprawiedliwości (PiS).

            Jeżeli się boisz – przekonywali – to, wzorem Georga Orwella, spersonifikuj największych szkodników… 

            ***  

            Pomyślałem tak: co mnie obchodzą nieudacznicy z Platformy, którzy Kraj Pieroga i Zalewajki „dobrej zmianie” w ruinie zostawili, a po zwycięstwie 13 grudnia pushbacki nadal są modne? Co mnie obchodzą geszefciarze z PiS, którzy platformerskie rumowisko przekształcili w malownicze, ale niemniej sto razy gorsze pogorzelisko?

            Tak, co mnie może obchodzić polityka i politycy lub polityczki, skoro sam ze sobą mam dość zmartwień.     Bardziej od cyrków politycznych obchodzi mnie Dante Alighieri i jego piękne zakończenie Boskiej komedii: „Miłość, co wprawia w ruch słońce i gwiazdy”.

            Odłożyłem więc pisanie na polityczne tematy ad calendas greacas.       Azaliż onegdaj, przyśnił mi się w nocy „Lud Smoleński”.

            Skądinąd wiedziałem, że Lud Smoleński dowodzony jest przez Jarosława Kaczyńskiego, pseudonim Ojciec Ojczyzny (OO, sik! Nawet z trybuny sejmowej !!!) oraz, chodzącego za OO jak ciele za krową, Antoniego Macierewicza ksywa Agnorant (kontaminacja słów ignorant i arogant).

            Obaj politycy to nie jacyś tam gamajdy, niedorajdy, niemrawce czy inne pipki. To mężowie, od których Niccolo Machiavelli mógłby brać korepetycja w jaki sposób brutalizować politykę, jak być bezwzględnym i cynicznym oraz w jaki sposób stosować podstęp i manipulację faktami. To jeszcze nie mężowie stanu ale faceci, których można i należy się bać, bo to typki i dżentelmeni a rebours.

            To chłopaki kopalne, które w okresie dobrej zmiany, wówczas już udający niesprzedajnych mężów, przekonani, że ”ich nie zgnębią demokracje i fakcje, ni wpływy Zachodu i Wschodu” baśniowo wciskali Ludowi, nie tylko smoleńskiemu, propagandowo-dezinformacyjny kit.

            A Lud – wedle czołowego ideologa PiS – to kupi. Albowiem lud – jak przekonywała KurWizja – ciemny jest.

            I Lud, a raczej pospólstwo, to kupowało przez osiem lat. Ale Lud i także gmin ma to do siebie, że czasem trzeźwieje. I stało się…

            Więc teraz chłopaki et consortes mogą jeno przypomnieć sobie słowa Konstantego Gałczyńskiego, piszącego już w 1953 r. tak: „Gdy wieje wiatr historii, /Ludziom jak pięknym ptakom /Rosną skrzydła, natomiast /Trzęsą się portki pętakom”.  

            ***

            Może jest to jednak temat na pamiętnik – zastanowiłem się.

            ***

            Aby się dorozumieć sięgnąłem po książki Tomasza Piątka poświęcającego tym dwom kariatydom PiS kilkaset stron dobrze udokumentowanego tekstu.   

 

     Rozdział I

     CZEGO NIE ZAUWAŻYŁ TOMASZ PIĄTEK PISZĄC O AGNORANCIE i OO (sik!)

 

            Jarosław Haszek w Przygodach dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej w raporcie napisanym przez wachmistrza z Putimia, który wyjaśniał kwestię, dlaczego podejrzany o szpiegostwo Szwejk nie fotografował dworców kolejowych pisze: „Nie ulega wątpliwości, co wynika z jego własnych zeznań, iż tylko dlatego, że nie posiada aparatu fotograficznego, nie mógł fotografować dworców kolejowych i miejsc ważnych pod względem strategicznym. Pewne jest, żeby fotografował, gdyby miał wyżej wzmiankowany przyrząd fotograficzny przy sobie i nie ukrywał tego. Tylko tej okoliczności, iż aparatu fotograficznego nie miał pod ręką, można zawdzięczać, iż nie znaleziono u niego żadnych fotografii”.

            Chłopacy, o których snuję tę opowieść chyba także nie mili aparatów, ale mieli inne możliwości.

            ***

            Ha! A. Macierewicz! Ha! Ojciec Ojczyzny (sik!)!

            Tych dwu mężów, a raczej chłopaków, bo mimo siódmych krzyżyków na karku nigdy nie dorośli to tego, czego wymaga się od niepowierzchownych, nieudawanych, niezakłamanych polityków, od zarania XXI wieku darzyłem estymą.

            Byłem nimi zauroczony, albowiem trzeba już coś wiedzieć, by umieć ukryć, że się nic nie kuma, nic się nie rozumie, bo się nic nie wie.

             Przeto, może…, może to być dobry asumpt do napisania kilku stron poświęconych tym postaciom i temu wszystkiemu, co oni zmajdrowali. Tym bardziej, że OO (sik!) głosił kretyńskie hipotezy, zaś Agnorant wcielał domniemania OO w życie.

            Agnorant znajdował przy tym tajne protokoły pod wycieraczką broniącą dostępu do jego skromnej sadyby.     Protokoły potwierdzały zaśniedziałe, aberracyjne wizje obu podstarzałych chłoptasiów. Azali nie potwierdzały definitywne czy OO jest jedynym rozkazodawcą Agnorata. Wolno przecież sądzić, że Agnorant, zwarzywszy jego działalność, otrzymuje polecenia nie tylko z Żoliborza, a z zupełnie innej strony świata.

            Nad rozwiązałem tej zagwozdki od lad biedzili się  i biedzą nadal: Tomasz Piątek i niezliczone rzesze pisarzy i żurnalistów. W tym akapicie zamiast wyrażenia „dylemat” użyłem rusycyzmu „zagwozdka”.     Nie jest to zamierzone ani przypadkowe, a nieuniknione, podobnie jak inne tego rodzaju współbieżności.

            Wiem co piszę, boć sam o Agnorancie nieraz pisałem, m.in. rozmawiając z szefem Wywiadu i Kontrwywiadu MSW generałem dywizji Władysławem Pożogą, a także łowiąc uchem strzępki rozmów toczonych między I zastępcą ministra CzeKiszczaka, a generałem Witalijem Pawłowem z KGB, sowieckim nadzorcą generała Pożogi.

            Będę musiał jeszcze nieraz o nim wspominać. Był to bowiem oryginał nad oryginałami. Absolutnie nie kompatybilny z innymi tego typu sowieckimi szarżami.    Mimo że generał, a nie trunkowa. A jeżeli już pił, to tylko koniak i tylko z kryształowych kieliszków, i tylko w niewielkich ilościach. 

            Generał Pawłow miał elegancki sznyt i bajroniczno-apokaliptyczną zdolność rozwiązywania ludziom języków nie tylko Pożodze, Ala także generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu niemającemu przed rezydentem KGB żadnych tajemnic.

  1. Pawłow w Peerelu założył sprawną konfraternię szpiegowską. Jej potomkowie do dziś dają o sobie znać siejąc zamęt i dezinformację w ramach wojny hybrydowej. Niedawno podjęli nawet działania o charakterze czysto terrorystycznym.

            Znalem Pawłow trochę. Niestety, ostatni telefon otrzymałem od niego, chyba w 1994 roku. General chciał zweryfikować niektóre watki do książki którą wydał w warszawskim wydawnictwie BGW, w którym nieoficjalne pierwsze skrzypce grali generałowie W. Jaruzelski i Cz. Kiszczak ale także Mieczysław Rakowski .      

            ***       

            Ostatnio, a wszystko wskazuje na to, że do akcji rozwiązywania tej, wygenerowanej przez OO i Agnoranta abrakadabry ma przystąpić, albo już przystąpił Tusko-Bodnarowski wymiar sprawiedliwości, który w klauzulowanych dokumentach zapisuje je tak:.

      A- B – R – A – C – A – D – A – B – R – A
        A – B – R – A – C – A – D – A – B – R
                A – B – R – A – C – A – D – A – B
                        A – B – R – A – C – A – D – A
                               A – B – R – A – C – A – D
                                       A – B – R – A – C – A
                                               A – B – R – A – C
                                                       A – B – R – A
                                                               A – B – R
                                                                       A – B
                                                                              A

            Taki zapis ma utrudnić wrogim wywiadom rozszyfrowanie działań zmierzających do zgłębienia abrakadabry zmajdrowanej przez OO i Agnoranta et consortes.

            ***

       Zerżnąwszy od OO (sik!) „kretynizm”, a od Agnoranta tylko wycieraczkę zajrzałem pod swoją słomiankę.

       Czaił się pod nią Jarosław Kaczyński. Po chwili wychyną zza niego Antoni Macierewicz.  Jednak to nie wszystko.

       Pod wycieraczką krył się również manuskrypt, a w nim różne różności, przeważnie dotyczące procederów w działaniach wywiadów i kontrwywiadów. Były także wskazówki jak zmontować procesy, jak fałszować, blagować, lipować, kantować, szachrować, kręcić i bałamucić ludzi. Jednym słowem w jaki sposób kłamać, manipulować i dezinformować, aby łgarstwo uchodziło za prawdę, a prawda za łgarstwo.

       ***

       Znalezisko słomiankowe można chyba, przy minimum dobrej woli, potraktować jako usprawiedliwienie tej elukubracji. Nadałem jej tytuł:

 

KRETYNIANA. PAMIĘTNIK ZNALEZIONY POD SŁOMIANKĄ.

 

       W takim razie ad rem:

       Usiałem przed klawiaturą komputera.

       Na początek zapisałem cytat z Olgi Tokarczuk: „…nie ma żadnej historii, są tylko życia ludzi. Historię tworzą małe wydarzenia, pojedyncze ludzkie czasy, ludzkie ciała, ich przemijanie, ich choroby, ich miłości. Historię tworzy życie codzienne, przedmioty, czynności, o których już niewiele wiemy, bo ta wielka Historia tego po prostu nie zapisuje. Ale to jest przecież istotą życia”.

   Przyszpiliłem cytację do regalu z książkami i poleciałem…                                                              

 

            HA! A. MACIEREWICZ!

 

            Ten polityk, nie mając żadnej myśli potrafi ją wyrazić. Uwielbia konfabulacje. Blagierstwo wypełnia mu własne luki w pamięci, ale także cudze luki w wiedzy.

            Ha! A. Macierewicz! On zdaje się nie pamiętać, że gdy człowiek swoje myśli bierze za osoby i rzeczy, jest szaleńcem, bo taka jest definicja szaleństwa.

            Ha! A. Macierewicz! Ten polityk wszystko robi na jakiejś mistyfikacyjnej zasadzie: Toczy wojnę z przeciwnikami na zasadzie patriotycznej; rabuje budżet państwa na zasadzie handlowej; znęca się nad bliźnimi na zasadzie bolszewickiej; wspiera swego pryncypała na zasadzie lojalności i zetnie mu głowę na zasadzie dezubekizacji.

            Oczywiście, o ile wcześniej nie zostanie spacyfikowany.

            Ha! A. Antoni Macierewicz! Ten polityk to nieposkromiona ambicja i paranoiczna podejrzliwość, która nie pozwala mu zrozumieć, dlaczego część ludzi go nienawidzi, a druga część go uwielbia. (Mówią o tym sondaże).

            Ha! A. Macierewicz! On, pomimo, że każde słowo czy zdanie dubeltowego eks-ministra to banał, w najlepszym razie zwrot zużyty i bez życia, ale wyraźnie szkodzący Polakom i Krajowi Pieroga i Zalewajki.

            Ha! A. Macierewicz! On sam sobie wydaje się bardzo miłym człowiekiem.

            ***

            Więc nie gniewajcie się na niego, że blask popapraństwa od niego biję. Najgłośniej przecież dzwonią drobne monety. To nie jest ohydny permisywista, a wręcz przeciwnie. On za konfabularyzowanie bonusy od oszołomów i OO dostaje.

            Oszołomy jak i zarówno Ojciec Ojczyzny nie bardzo się orientują w co gra Macierewicz i kto naprawdę kryje się za Agnorantem.     

            Ha! A. Macierewicz! Tak. On gra. Gra, ale nie wszyscy chcą wiedzieć od kiedy zaczął grę? Z kim się związał? Przez kogo jest sterowany

            Ha! A. Macierewicz! Jego do mistrzostwa doprowadzone konfabulacje to nie kłamstwa, i chyba nie wynika choroby na władze lub choroba umysłowa. To wykonywanie konkretnych rozkazów. I nikt nie chce zwrócić uwagi, że przy okazji pasożytuje na społecznych składkach?

            ***

             No cóż, nie on jeden. Nie wierzycie? No to w najbliższej przyszłości popędźcie do „taniej jatki książkowej” na ulicę Koszykową w Warszawie, wybulcie kilka złotych i zacznijcie czytać Kretyniana. pamiętnik znaleziony pod słomianką. Jest to manuskrypt o największym nieudaczniku naszych czasów, czyli o mnie, ale poprzetykany quasi- hipotezami dotyczącymi jeszcze większych popaprańców, ciamajd i niedojd.

     Cdn.

 

 

 

PARAFRAZA NA DZIEŃ MATKI

Nie żyjesz już, biedna stara MAMO?

A ja jeszcze żyję. Pozdrowienia do nieba Ci ślę.

Bo ciągle w mojej duszy sączy się nad Piechowicką Chatką

To Karkonoskie Światło w sinej mgle.

 

         Mnie informowano, że ukrywałaś trwogę,

         Tęskniłaś za mną, że trapił Cię żal.

         Że wychodziłaś często na asfaltową drogę

         W swojej sukience śmiesznej – patrząc w dal.

 

A gdy karkonoski mrok na Piechowice się kład,

Często widziałaś, niby blisko – tuż,

Jak mi ktoś nagle w kętrzyńskiej zwadzie

Wbił do serca ostry saperski nóż.

 

         Głupstwo, Mamo! Spokój nade wszystko

         To igraszka tylko sennych mar,

         Przecież nie takie ze mnie pijaczysko,

         Bym bez Ciebie gdzieś tam z dala zmarł.

 

Po dawnemu tęsknię Twojej pieszczoty

I o jednym tylko marzę w snach,

By czym prędzej od tej złej tęsknoty

Znów powrócić pod nasz Piechowicki dach.

 

         Wrócę, wrócę, kiedy w słońcach blasku

         Zazieleni się nasz nadkamienny mały sad

         Tylko Ty już więcej mnie o brzasku

         Nie budź tak jak temu siedemdziesiąt kilka lat.

 

Nie rusz tego, co się odmarzyło,

Nie budź tego, co na wieki śpi.

Zbyt mnie wcześnie życie doświadczyło

Stratą złud i znojem wszystkich dni.

 

         I modlitwy nie ucz mnie. Bo po co?

         Co odeszło, już nie wróci, nie.

         Tyś jedyną łaską i pomocą

         Tyś jedyne moje światło w śnie.

 

Więc zapomnij już tę swoją trwogę.

Przestań tęsknić, porzuć zbędny żal,

I nie wychodź tak często na asfaltową drogę

W swej sukience śmiesznej – patrząc w dal.

 

         No tak, no tak. Tak przyszedł teraz czas i na mnie

         Co z sobą zabrać, Mamo, na tamten brzeg?

         „Nic, syku, naprawdę nic. Tak, nic, synku..

         A więc tylko tyle? To całe moje życie…

 

***********************************

Dziś, dobiegając do kresu………………………………..

Wiem, że nie byłem dobrym synem…………………….

70 lat temu wyprysnąłem w świat……………………………

Rodzinny dom odwiedzałem rzadko…………………….

Coraz rzadziej……………………………………………

Czy tęskniłem?…………………………………………………………

Tak! Tęskniłem, ale coraz rzadziej………………………

Czy żałuję?………………………………………………………………

Tak!………………………………………………………………………..

Coraz rzadziej……………………………………………

Nie zrealizowałem żadnego ze swych wielkich marzeń…

Teraz: „Za rzekę w cień drzew”…………………………

Jestem ciekaw, co tam jest……………………………….

O ile jest?…………………………………………………………………

 

SIĘ NAPISAŁO

Zauroczony dyskusją posłanek i posłów, ale nie tylko ich, na temat seksu, aborcji, gwałtów et consortes pozwoliłem sobie wykonać kilka rzeźb ilustrujących „okolice” tematu. Mam w tym względzie niejakie doświadczenia. Oto co mi się niegdyś przydarzyło:

 

ZEUS & HERA [MOJA SOKRATEJSKA METODA INTERPRETACJI HISTORII]

 

       Zeus, syn Kronosa i Rei, ojciec i władca bogów oraz ludzi uwielbiał tarmosić swoje kochanki. Szczególnie upodobał sobie bóstwo morskie Ino, która uratowała Odysa i tytankę Leto, z którą Zeus spłodził Apollina i Artemidę.

       Karesy gromowładnego zoczyła Hera, wiedźma (wie lepiej), protoplastka dzisiejszych feministek, pierworodna córka Kronosa, opiekunka małżeństwa, ale także bogini i siostra oraz prawowita żona Zeusa.     Wściekła, pozieleniała, chwyciła nóż aby zadźgać małżonka. Po namyśle zamieniła zdanie zamieniając małżonkowi jego ulubienice – Leto i Ino w pnie drzew.

       Jednakże wszystkomogący oraz najwyższy bóg Zeus natychmiast przepoczwarczył się w piłę i rżnął dalej ku niekłamanemu zadowoleniu Ino i Leto.

 

       PS

       Za opowiadanie tego typy anegdot, które uznano za demoralizacje studentów w 1979 roku odebrano mi katedrę historii filozofii i zesłano do redakcji pisma Wojsk Ochrony Pogranicza abym zamiast studentów deprawował jeno czytelników „Granicy”.

RAPUJĄCY PROROK

Po stworzeniu „koalicji 15 października” do Kraju Pieroga i Zalewajki zawitał Prorok biegły w kognitywistyce i upełnomocniony w takim stopniu, że nawet Ezechiel mógłby u niego brać korepetycje.

      Tak, to był w dodatku szatańsko wizjonerski Prorok, bo rapujący.

      On to, mając opanowany soft computing, a nawet hard computing włóczył się po Warszawce kasując firmy, dyspozytury, agendy i komendantury pisowskiego ancien regime, a uzdrawiając ludzi i instytucje nie zapomniał nawet o „Dobrej Zmianie” czy o „Ryżej Wronie”.

      Na początek zaczął, co zrozumiale od pupilka czyli PAD. Czyli Jego Ekscelencji Głowy Rzeczypospolitej Polskiej, która raz po raz udowadnia, mimo wysiłków, że o lata świetlne odległa jest od, nawet uproszczonej definicji artificial intelligebce (AI).

      Ta definicja wskazuje, że jest to zespół zdolności umysłowych umożliwiających jednostce uczenie się, sprawne korzystanie z nabytej wiedzy oraz skuteczne zachowanie się wobec nowych zadań i sytuacji. Przeto nie dziwotą jest, że przemówienia, orędzia i wywiady JE POD wyglądają niekiedy jak wymłócona słoma.

      Zaś niekiedy kapryśnie JE PAD mylą się stolice, nawet nie zagraniczne, a Europejskie i, radosny niczym butelka Poloneza, zamiast popierać Kijów opowiada się za Moskwą, ale także za tzw. amerykańskim dzieckiem zimnego chowu, mianowicie za Donaldem Trumpem…

      JE PAD ma sporo zalet, takich jak: podróże, wieczny odpoczynek w uprzywilejowanych warunkach, jazda na nartach, pławienie się w morzu, skrobanie, licowanie, korespondowanie na Twitterze z Ruchadłem Leśnym lub Gejową Łafką z sosny, przytulanie i misiowanie z ewidentnymi, skazanymi przez sądy RP osobnikami, których w imię przyjaźni nazywa kryształami i ułaskawia od kary,  itp. Ale stałość i mądrość do nich chyba nie zawsze należą, albowiem JE PAD nie zawsze wie jak było, ale na pewno wie jak nie było.

      Nic więc dziwnego, że z marszu pod nóż proroka poszedł „czternastodniowy ideologiczno-partyjny rząd dyplomowanego, bo usankcjonowane wyrokiem sądu, Kłamczuszka – Mateusza Morawieckiego”.

      Kasowanie tego zadziwiającego tworu trwało co nieco. No, kapkę dużej niż mrugnięcie powieką, bo dwa tygodnie. Ale co w tym czasie „dwutygodniowcy” nabroili to nabroili.  

      Co o tym myślę? Podeprę się tu frazą „Ze Słowackiego”: „W dupie mam każdego mądralę, którego poruszają idee, a nie ludzie”.

      Dalej działanie Proroka biegło nieco szybciej. W taki sposób w Kraju Pieroga i Zalewajki rozpoczęła się, wzorowana na Herodzie Wielkim „rzeź niewiniątek”.

      W tym procederze, który zadomowił się w Kraju Pieroga i Zalewajki na dobre istotną rolę miają odegrać specjalne komisje sejmowe usiłujące wyjaśnić ab ovo to i owo z pisowskiego ancien regime. W tym działaniu na czoło wysuwało się „zwinięcie” dywanika spod drzwi putinowskiego agenta wpływu specjalnego dywanika zamaskowanego w formie wycieraczki, a będącego w istocie rzeczy kontenerem (skrytką) wywiadowczą służącą wymianie informacji szpiegowskich w relacji: agent wpływu – rezydent Służby Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej w Warszawie.

      Solą w oku Proroka rapujacego była także KurWizja, Polskie Radio z przybudówkami i Polska Agencja Prasowa, Pegasus, afera wizowa, no i tzw. wymiar sprawiedliwości. Skonfundowany wieszczbiarz pobłogosławił więc komisję, a resztę usiłował skasować zaraz po anihilacji rządu Kłamczuszka.

      Potem rap-prorok na nic innego się już nie rozpraszał.

      ***

      Wieszczbiarz- wizjoner chodził i kasował. A kasując rapował w myśl słów przemyślnie ułożonych przez Adama Kaczanowskiego:

      ”Gapią się na mnie jak na syrenę

      Myślą odjebie tu jakąś scenę

      Pokaże cycki czy wypnie dupę

      A my ze śmiechu padniemy trupem”.

      I lud padał trupem.

      ***

      Jako pierwsi dostąpili tego zaszczytu Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik, a potem poniektóre prokuratorki i sędziny, i prokuratorzy oraz sędziowie z Zbiorowej stajni, i przeróżnego rodzaju aferzyści, manipulatorzy i pospolici krętacze.

      Wizjonerski Prorok rapujący nie przepuścił rzecz jasna posłankom i posłom, ministerkom i ministrom, dziennikarkom i dziennikarzom itp., itd., et cetera.

       Prorokowi upełnomocnionemu w takim stopniu, że nawet Ezechiel mógłby u niego brać korepetycje na wspomnienie pisowskiego ancien regime grzał się mózg, bolały go nogi i ręce, czuł mdłości i odruch wymiotny gdyż nie widział co go czeka od „Ryżej Wrony”, a musiał… musiał czyścić stajnię Augiasza zostawioną przez JarKacza et consotes.

       A JarKacz to nie byle kto! On to wyznaje nieskomplikowaną zasadę: jak kraść to miliony, jak dupczyć to księżniczki.  Tak, JarKacz, będąc tak strasznie polskim, tak wielkim, tak nadludzkim, o tak rozległych horyzontach zazwyczaj siedzisz przed kotem ponury i mroźny jak Morze Północne w najgorsze sztormowe dni. Mimo to jego bagienna uroda, spolegliwy charakter, wdzięk i bezpretensjonalność sprawiają, że ludzie PiS chętnie dają mu się ogolić brzytwą. Ostatnio dobitnie przekonali się o tym spolegliwy (bo wszak to wybitny filozof) prof. Legutko i krnąbrny eks-sędzia Wojciechowski, który razem z działaczką PiS Pawłowską pokazali „Ojcu Ojczyzny” gest, teraz już nie Kozakiewicza, ale Maruszą Kamińskiego.

      ***

      W końcu rapujący Prorok doszedł w pobliże Pałacu Prezydenckiego, dawniej Pałacu Namiestnikowskiego.

      Przed wejściem na dziedziniec pałacowy zoczył szlochającego profesora Andrzeja Zybertowicza.

      Doradca siedział pod jednym z dwu kamiennych lwów. Lwów pilnujących aby jakiś menel, albo inny wąsik, Głowy Rzeczpospolitej Polskiej czyli Jego Ekscelencji Głowy Rzeczypospolitej Polskiej Prezydenta Andrzeja Dudy, w wulgarnym skrócie JE PAD-a nam nie ukradli.

      – Dlaczego płaczesz, profesorku – zapytał rapujący Prorok?

      – Bo mój Szef, Jego Ekscelencja Głowa Rzeczypospolitej Polskiej Prezydent Andrzej Duda nie robi tego, co mu doradzałem, a robi to, co robi – odparł, niegdyś dobrze się zapowiadający uczony, a teraz tylko, i to nie tylko najważniejszy doradca Głowy Jego Ekscelencji PAD-a, bowiem najważniejszym doradcą został niedawno Marcin Mastalerek.

      – A kto jest twoim, profesorze, szefem?

      – No, mówiłem już, moim szefem jest JE Prezydent Andrzej Duda zwany PAD. 

      Słyszący te słowa rapujący Prorok raptownie przestał rapować i uzdrawiać, usiadł po drugim lwem i także zapłakał. A jego łzy zbierał do wiadra Antoni Macierewicz aby w nich utopić polecenia oficera prowadzącego wiadomej służby i tym sposobem oczyścić się z zarzutów, które, mam taką nadzieję, wkrótce zostaną mu przedstawiony i które, być może, zaprowadzą byłego dubeltowego ministra tam, gdzie jest jego miejsce, czyli do pierdla.       

       Grupa „Ryżej Wrony” musi czekać na nowego proroka! A na razie…  Na razie poczekajcie na nową książkę pt. S. Ciosek in flagranti. Od S. Radkiewicza do A. Macierewicza

Się pisze S. CIOSEK In flagranti Od Jeleniej Góry do Moskwy

INWOKACJA

To prawda, że całe życie musimy udawać, aby żyć. Nie ma chwili, żebyśmy nie udawali. I nawet sami przed sobą udajemy. W końcu jednak przychodzi taka chwila, że nie chce nam się dłużej udawać. Stajemy się sami sobą zmęczeni. Nie światem, nie ludźmi, sami sobą.

                                                     Wiesław Myśliwski

 

      Szczęść Boże! Ratuj się kto przed Cioskiem może! Tak, bo dzisiaj będzie o Stanisławie Ciosku. Tak, bo to zadziwiający aparatczyk, dobry w Peerelu i jeszcze lepszy w III Rzeczypospolitej. Tak, bo Ciosek zmarł w 2022 roku i nadal nie żyje.

      O, Ciosku Stanisławie, likwidatorze genialny, stałość i hart twej jaźni podziwiam we łzach stale.

      O, Ciosku Stanisławie, przywiędły sudecki Duchu Gór, któryś wykonał rozkaz „Sztygara z Katowic” i na 5 lat uwiłeś swą smutną siedzibę w cieniu Śnieżki – królowej Karkonoszy.

      O, Ciosku Stanisławie, któryś w Warszawie dał się reanimować generałowi Jaruzelskiemu i którego ilustrissimus princeps rządzącej Peerelem „drużyny ckm spod Lenino” uczynił jednym z trzech tajnych doradców.

      O, Ciosku Stanisławie, któryś w „Magdalenkowym ogrodzie” obudził się hoży i świeży razem z Urbanowo-Pożogowskim okrzykiem.

      O, Ciosku Stanisławie, dyplomato mój, twej duszy wielkość czułem gdy biegłeś w skwaśniały okrągłostołowy bój.

      O, Ciosku Stanisławie, gdybyż… O, gdybyż ktoś z śmiertelnych mógł czczony być jak Bóg, ty byłbyś nim z pewnością. Do twoich padłbym nóg.

      O, Ciosku Stanisławie, gdyś został przewodniczącym federacji socjalistycznych związków młodzieży, federacja samoistnie się rozwiązała.

      O, Ciosku Stanisławie, gdyś został ministrem do spraw związków zawodowych to ich działalność zawieszono i zakazano w mig.

      O, Ciosku Stanisławie, gdyś został ministrem pracy i płacy, to praca znikła, a płace rychło zwiędły.

      O, Ciosku Stanisławie, gdyś został sekretarzem generalnym PRON, to ruch ten zlikwidował się sam.

      O, Ciosku Stanisławie, gdyś siadał w kibitkę posłany do Moskwy na ambasadora to generał Jaruzelski uważał, że byłeś zawsze niedoceniany więc z Moskwą tak łatwo ci nie pójdzie.

      O, Ciosku Stanisławie, chwała ci z to, że jako nominat premiera Mazowieckiego ledwo złożyłeś na Kremlu listy uwierzytelniające Związek Radziecki trafił szlag.

      O, Ciosku Stanisławie, ubolewam, że niestety, nie doczekałaś zwycięstwa „Bandy Rudego”…

      Panie Boże! Świeć nad Cioska Stanisława koncyliacyjną duszą. Więc: in saecula saeculorum amen.

***********

Apel do P.T. Czytelników:

Legant prius et postea despiciant! Najlepiej e-mailem:

hp.piecuch@gmail.com

 

 

 

 

 

 

 

 

Się napisało ZDZIWIONYM POD ROZWAGĘ

Zbulwersowały mnie przedświątecznie doniesienia medialne (nie wiem czy prawdziwe) o tym, że prezydent, w wypadku nie uwzględnienia jego „prerogatyw” w zakresie „wyręczania tzw. wymiaru sprawiedliwości” i ułaskawiania kogo chce i jak chce zamierza wysyłać listy do władz i instytucji międzynarodowych o tym, że III RP mogą się pojawić więźniowie polityczni. Czyżby „Głowa” zapomniała, że w naszej judeochrześcijańskiej kulturze święta są do świętowanie, a nie od kapowania. Zaś osobom zdziwionym wysokimi zarobkami niektórych propagandystów „dobrej zmiany”, ale nie tylko, przypominam, że to nic nowego. Zawsze tak było. Tak jest i tak pewnie będzie. Tu przytaczam nieco zmodyfikowane fragment książki Proces. Kłamstwa, mity, dezinformacje i konfabulacje: No i jeszcze jedno: głuptak nawet osadzony w pałacu i tak orłem się nie stanie. Nadal będzie głuptakiem. A kto wie, czy nie gorszym?

 

Reanimowani (chodzi o działaczy ZPP – przyp. H.P.), czyli świeży miot komunistów, był popłuczynami pierwszej ligi działaczy Komunistycznej Partii Polski, która była już partią rozstrzelanych. Jej najwybitniejsi przedstawiciele spoczywali od 1937 r. w piachu.        

Strach był najlepszą gwarancją, że świeży miot będzie posłuszny i bez problemu da się z niego ulepić wojowniczych janczarów bolszewizmu. Należy jednak przyznać, że Wielki Językoznawca był także niezłym psychologiem i obok strachu oraz morderczych kar przewidział dla wybrańców szczyptę luksusu. Nawet wówczas, gdy miał jeszcze nóż na gardle, na początku 1943 r. nie żałował im smakołyków.

Julian Stryjkowski (korektor i dziennikarz „Wolnej Polski” w: Ocalony na Wschodzie): „Podkarmiałem się jeszcze delikatesami ze sklepu Jelisiejewa. Tak nazywał się bogaty kupiec, właściciel przedrewolucyjnego magazynu. Do niego mieli prawo wstępu uprzywilejowani.        Wspaniałe wnętrze lśniło hebanowymi ladami w świetle kryształów weneckich żyrandoli. To była bajka i fantazja, a rzeczywistość zaćmiewa lada z połaciami szynki, pęta kiełbas w różnych gatunkach, mięsiwem, schabem, konserwami, dżemem. Od samego patrzenia miga w oczach jak na przedwojennym filmie. Kawior czerwony i czarny sprzedawcy czerpią łyżkami na kaszę. W sklepie pełno. Tu znaleźliśmy się w innym świecie, nie obowiązuje kolejka, dla każdego starczy. Obfitość rozstraja. Oczy biegają: co najpierw? Ile? Nie ma limitu. Bierz wszystko, jeśli uniesiesz. Mnogo krasiwych żenszczyn, wsiech nie priejebiosz, no staratsa nada. Jakże aktualne porzekadło! Nastał komunistyczny raj. Tłum dawnych łagierników i zapadników ze straconym biletem partyjnym, wszyscy nienasyceni, głodni, jak ja, pod dobroczynnymi skrzydłami Wandy Wasilewskiej, z hektycznymi wypiekami na twarzy wynoszą pełne torby. Ja dotrzymuję kroku. Wychodzę obładowany szynką, kiełbasami, kawiorem. Jestem wśród uprzywilejowanych, bo nie wszyscy, którzy umierali w łagrach, i nie wszyscy, którzy głodowali w strojbatach, mają przepustkę do pałacu Jelisiejewa. Ile z tych niedostępnych dla tubylca rozkoszy idzie na marne… Ile spleśnieje kiełbas, szynki, kawioru… Ja sam wyrzucałem wiele”.   No to apanaże wybrańców: Od 12.05.1944 r. zgodnie z etatami Aparatu Zarządu Głównego ZPP ustalono skład personalny Wydziałów ZPP i wysokość pensji miesięcznych obowiązujących od 1.05.1944 r. Tu skrócony wyciąg listy płac:

         Sekretarz Zarząd – Sztachelski Jerzy (1900 rubli)

         Wydział Organizacyjny – Bristygier Julia (1800 rubli)

         Wydział Wojskowy – 3. Plateranki: Sokorska (Snarska) Maria (1300 rubli); Sztachelska Irena (1300 rubli); Grochal Danuta (1000 rubli)…

         Jeżeli się weźmie pod uwagę, że dla zwykłych ludzi sklep, o którym pisze J. Stryjkowski, był absolutnie niedostępny, a w tym sklepie kilogram kawioru kosztował 45 rubli, szynki – 25 rubli, kiełbasy – 20 rubli itp., to warto było być funkcyjnym w kierownictwie ZPP, a może i gdzie indziej. Warto było trzymać sztamę z W. Wasilewską i dostawać przepustki do sklepu Jelisiejewa. Uf! Oj! Uj! Hm! Uch! Wprawdzie propaganda peerelowska, manipulując faktami pouczała nas, że nie wydaliśmy z naszego łona żadnego naśladowcy Vidkuna Quislinga. Ale małych drani, takich jak Jerzy Sztachelski czy Piotr Zaremba, że nie wspomnę o Bolesławie Bierucie et consortes oraz „naczalstwie” Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR,  mieliśmy sporo. To oni sprowadzali na naszą ziemię czy to oddziały Smierszu, NKWD, czy podobne nieszczęścia.

Stefan Żeromski (Na probostwie w Wyszkowie): „Kto na ziemię ojczystą, choćby grzeszną i złą wroga odwiecznego naprowadził, zdeptał ją, stratował, spalił, złupił rękoma cudzoziemskiego żołdactwa, ten się wyzuł Ojczyzny (…). Na ziemi polskiej nie ma dla tych ludzi już ani tyle miejsca, ile zajmą stopy człowieka, ani tyle, ile zajmie mogiła”.

         A oto milowe słupy stwarzania Peerelu:

         Napaść z dnia 17 września 1939 r.

         Zbrodnia Katyńska.

         Oparte o moskiewski import przyczółki partyjne w kraju.

         Wanda Wasilewska i „Wolna Polska”.

         Zerwanie przez rząd ZSRR stosunków dyplomatycznych z legalnym Rządem RP na uchodźstwie.         

         Związek Patriotów Polskich.

         Polskie Siły Zbrojne w ZSRR.

         Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego i jego Manifest. Znany w historiografii jako Manifest 22 Lipca [1944 roku]. Zmanipulowany, sfałszowany od a do z. To Manifest powstały na rozkaz. Stworzony, poprawiany, korygowany i zatwierdzony w Moskwie. Wydrukowany w Moskwie. Kolportowany z Moskwy. Przesłany z Moskwy do kraju w celu zaciemniania tego, co planowano z Polską zrobić. Co w końcu zrobiono. Jest to najdoskonalsza znana forma przedpeerelowskiego hist-propagu. Dobry wzór do naśladowania dla innych, niezależnie od opcji politycznych. Przekaz historyczny potrzebuje prawdy historycznej. Niestety, prawda historyczna niekiedy przeszkadza „prawdzie” propagandy. Tak, ten świat jawił mi się jako Leibnizowska monada samoreprodukujących się problemów i rozwiązań w myśl obowiązującej byłej, ale ciągle aktualnej propagandy peerelowskiej.

To subtelność lokomotywy. Stanisław Szałapak (z recenzji wewnętrznej „Procesu…”) Piecuch z reporterskich wędrówek, z niebywałym talentem do syntezy wydobywa to, o czym wszyscy wiedzieli, ale miało kto rozumiał. Pisarz ma talent do przekłuwania pustych balonów, postrzegania i ujawniania draństw oraz śmieszności. Razi go kompletny braku empatii i nienawistna wredności w ludziach, w wymiarze sprawiedliwości, instytucjach i ideologiach oraz w działaczach nadętych i pysznych, takich jak jego oskarżycielki. Autor Tajnej historii Polski po każdej napisanej książce upominając się do wolności od głupoty mówi zarazem, że jest dumny z tego, że siebie nie może być dumny (…)”.

Opisując jakieś wydarzenia historyczne zawsze zastanawiam się czy trafiam w punk wydarzeń. Rozważanie „jak było” to moja czarna rozpacz i jasna cholera. Niestety, niektórzy ludzie, z wiedzą historyczną mniejszą niż zero nie mają takich dylematów. Oni wiedzą. W tej sytuacji prawda, co jakiś czas, próbuje odebrać sobie życie, połykając środki nasenne, a ja, na wszelki wypadek postanowiłem unikać ludzi, którzy nigdy nie mają wątpliwości. Oto co na ten temat ma do powiedzenia pisarz i krytyk, profesor filologii: Jerzy Jarniewicz (esej w „Twórczości”): „Jak było” pozostaje pytaniem głęboko zakonspirowanym, którego nie zdemaskuje żadna, choćby najbardziej przenikliwa odpowiedź. Próby dochodzenia tego, co wydarzyło się w przeszłości, nie są niczym innym jak tylko usiłowaniem odtworzenia nieobecnej rzeczywistości, która z samej definicji istnieć już nie może: przeszłość jest „tym, co było”, a więc „tym, czego nie ma”. W zapełnianiu pozostałej po niej pustki udział biorą pospołu pamięć i wyobraźnia, dzięki którym przeszłość nie tyle dobywana z niebytu, ile z nich tworzona i przekształcana w opowieść, zwaną historią.  A Jacek Zalewski (szkicu w „Twórczości” ): „Ile kłamstw trzeba po drodze przyswoić, żeby dojść do prawdy?  Ile prawd trzeba odrzucić? Kto pojmie sens tej ukrytej batalii, jaka toczy się w nas bez udziału naszej jaźni? To obszar gdzie wartości transcendentalne używane są jako broń taktyczna – dobre jest to, co pozwala na spokojny sen. Prawda to suma kłamstw, w które uwierzyliśmy”.

         Istnieją trzy dziedziny życia, gdzie kłamstwo pozostaje głównym narzędziem pracy. Jedną jest propaganda, drugą – tajne służby, a trzecie to polityka. We wszystkich tych przypadkach kłamie się nie tylko przez przeinaczanie faktów i informacji; o wiele częściej przemilcza się prawdę lub modyfikuje w ten sposób, aby skutecznie wprowadzać ludzi w błąd.

 

 

 

 

 

 

 

SIĘ NAPISAŁO WSPOMNIENIE O GENERAŁACH

Staję pod ulewnym deszczem tych słów jak pod ulewą rtęci i gnoju, pod obsuwającymi się kamieniami, pod błotem latającym, pod obsypującymi się gwiazdami, pod opadem zestrzelonych dzikich kaczek, pod gruzem wysadzonego w powietrze (…). Otaczają mnie mówiące usta, stare, młode, sepleniące, dźwięczne, zduszone, chrapliwe, pojękujące. [Julia Hartwig].

I choć czasy, w których często odwiedzałem Sztab Generalny WP i MSW, należą do odległej przeszłości, nadal zastanawiam się, dlaczego w tej instytucji było tak dużo udawania. Wiem, że gdy dzieci udają żołnierzy to ma to sens, ale dlaczego oficerowie udają dzieci? Pamiętam, że było w tych instytucjach szczególnie duże stężenie bałwaństwa. Ale to nie wariaci mnie fascynowali. Najciekawsze były roszady personalne pomiędzy resortami. Ruchy w tę i we w tę stronę trwały przez czas trwania Peerelu. Proceder nasilił się po zdobyciu przez gen. Jaruzelskiego władzy absolutnej i mianowaniu na fotel ministra spraw wewnętrznych gen. Kiszczaka.

Walki podjazdowe generałów i nie tylko, ale pod rządami Kiszczaka nawet Pożoga spokorniał. „Lud mundurowy” nazwał wysyłanie oficerów WSW do MSW i odwrotnie „desantami aniołów”. Miło było obserwować anioły z WSW, które spadały na MSW i inne resorty jak popiół wulkaniczny przykrywający łajdactwa Firmy, jak deszcz, kropla po kropli spłukujący z poszczególnych departamentów ślady krwi, a niekiedy, na oba resorty siłowe jak grad – symbol burzy. Iskrzyło. Jednak wyładowań nie było. Zmiany ministrów. Podobnie jak dziś odbywały się gładko. Dupowkrętów – także. A szkoda…

Poszczególni ministrowie nie zawsze rozumieli, na czym polega różnica między tajnymi służbami cywilnymi a wojskowymi. A różnica jest istotna, mniej więcej taka jak między statkiem a okrętem lub między moździerzem kuchennym a wojskowym.

Zadaniem Kiszczaka było sprawienie, aby między moździerzami nie było żadnej różnicy. Aby moździerze pokochały się wzajemnie. Aby nie konkurowały, a współdziałały ze sobą. Trzeba przyznać, że minister zadanie wykonał i uznał, że jest orłem. Utwierdzali go w tym akolici, ale i nienawistnicy potwierdzali, że CzeKiszczak jest wprawdzie orłem…, ale wypchanym, z którego sypią się trociny.

Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu gen. W. Pożoga podchodził do najważniejszych generałów przykomenderowanych do resortu z wojska jak pies do jeża, z nadzwyczajną ostrożnością, ale swoje myślał. A myślał wrednie. Mam to na piśmie.

Gen. Pożoga od lat pięćdziesiątych wiedział, że zarówno Jaruzelski jak i Kiszczak lubili kąsać niepokornych współpracowników, niekiedy nie gorzej od niego. Ale głośnio tego nie mówił. Wiedział, że zausznicy ministra są wszędzie. Tylko raz napisał po kilka zdań charakteryzujących swoich przełożonych. Napisał prawdę. Swoją prawdę. Pod rządami „dwupaku generalskiego” Polska coraz bardziej przypominała szpital dla „czubków”, w którym rządzili lunatycy. Generałowie chętnie rozprawiali o wolności, uważając, że wolność jest to prawo robienia tego, co oni chcą i przeszkadzania innym w robieniu tego, czego chcą. Może to ładnie brzmiało, ale brzydko pachniało. O ile jednak Jaruzelski był klasą dla siebie i jest przykładem, jak można mówić o wzniosłych celach, a jednocześnie nikczemnie postępować, to przykładem, jak postępuje człowiek, który o wzniosłych celach nawet nie słyszał, był Kiszczak.

Pochodzący z dobrego domu osobliwie osobliwy Jaruzelski był przez pół wieku komunistą. Marzył mi się striptiz wnętrza generała. Wiedziałem, że jako komunista Jaruzelski mógł żyć z Leninem „wiecznie żywym” lub przeciw niemu, ale nie bez niego. Z wodzem rewolucji generał żył do 1989 r. Po tej cezurze przez dalsze dwadzieścia lat tęsknił do niego, by przed śmiercią pojednać się z Bogiem i być przeciwko współtwórcy państwa sowieckiego.

Pochodzący z Kurowa, z ziemiańskiej rodziny Jaruzelski zawsze przykładał wagę do dobrych manier i uprzejmych gestów. Nawet jak chciał kogoś usunąć ze swojej drogi, posługiwał się umyślnymi – w ostatniej dekadzie Peerelu zazwyczaj Kiszczakiem lub Pożogą.

Złośliwy goryl (szef ochrony fizycznej i kontrwywiadowczej ministra i premiera) płk Artur Gotówko nadał mu ksywę „Wojtuś Szabelka”, która przylgnęła do generała jak wypluta guma do żucia do podeszwy buta. Jaruzelski w życiorysie ma trzy lata rąbania tajgi i podpisanie paktu z Antychrystem, czyli przejście do stworzonej na rozkaz generalissimusa I Armii WP w ZSRR i pierwsze kontakty z NKWD. To fakty zrozumiale i wytłumaczalne. Po zakończeniu wojny pozostanie w armii nie było już tak jednoznaczne. Przecież ta armia, razem z bezpieką, milicją i partią, przynajmniej do 1956 r. roznosiła sowiecką zarazę. Przyszły generał nie może się tłumaczyć niewiedzą. Brał udział. Widział. Słyszał i czuł… Generał mający za sobą chwalebny szlak żołnierski od Riazania do Łaby postanowił być raczej bijącym niż bitym i wybrał na dalszą drogę życia służbę wojskową. Tym samym kontynuował zaczętą 19 lipca 1943 r. karierę. Najpierw jako podchorąży Szkoły Oficerskiej 1 Korpusu Sił Zbrojnych w Riazaniu. Naukę ukończył 16 grudnia 1943 r. z setną lokatą. Uzyskawszy stopień chorążego (lepsi podchorążowie otrzymywali stopień podporucznika), został skierowany do 5 pułku piechoty 2 Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego na stanowisko dowódcy plutonu. W maju 1944 r. został dowódcą plutonu zwiadu, a od stycznia 1945 r. dowodził całym zwiadem 5 pułku piechoty

W czasie rządów generała kilkakrotnie spotykałem się z szefem sztabu 5 pp – płk. Aleksandrem Fominem. Oficer był zachwycony „wojaczką” Jaruzelskiego. Opowiadał, że po przyjściu chorążego do pułku rozmawiał z nim i on mu powiedział, że pochodząc z niezbyt bogatej rodziny, całe życie marzył o dostaniu od rodziców w prezencie konia. Fomin to zapamiętał. Przeniósł go do zwiadu, a gdy zwolnił się etat dowódcy zwiadu konnego, mianował na to stanowisko Jaruzelskiego. Dziecięce marzenie „Wojtusia Szabelki” spełniła armia. Tyle że koń chor. Wojciecha był w strasznym stanie, a żołnierze plutonu w jeszcze gorszym. Chorąży nazwał szkapę Chabetonem, a z żołnierzy w krótkim czasie zrobił sprawnie działający pododdział. Również koń pod opieką Jaruzelskiego wkrótce przemienił się w rasowego rumaka i chorąży przemianował go na Bucefała (od imienia konia Aleksandra Wielkiego). W tym kontekście wieści o niezbyt chlubnym szlaku bojowym Jaruzelskiego należy uznać za niesprawiedliwe. Każdy żołnierz, obojętnie, czy walczył pod sztandarami Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR czy na Zachodzie, moim zdaniem godzien jest szacunku.  Przyszły generał oszczędnie dawkował opowieści o przygodach frontowych. Ale i tak nie ustrzegł się wpadki. Opowiadał na przykład, że po walkach o Kołobrzeg i dotarciu do Bałtyku napoił w morzu Bucefała. Być może zapomniał, że koń nie jest rybą i słonej morskiej wody nie pije.

Miłość do koni pozostała generałowi do późnych lat. Nawet w czasach premierowania zawsze starał się wykroić trochę czasu by pojechać do Starej Miłosnej. Miał tam duplikat ulubionego Bucefała, rasowego rumaka. Galopował na nim po leśnych duktach ku przerażeniu oficerów z ochrony, bo dwukrotnie jacyś dowcipnisie próbowali wykorzystać miłość Jaruzelskiego do koni, aby dokonać na niego zamachu (vide moja książka: Byłem gorylem Jaruzelskiego).

Podejrzewałem, że jest to robota WSW, która organizując fikcyjne zamachy, chciała się dowartościować. Takich zamachów było pięć. Cztery pierwsze – sądzę – były fikcyjne, organizowane przez tajne służby, chcące się dowartościować. Piąty zamach był ewidentnie zbójecki, indywidualny, wykonany przez Stanisława Helskiego, byłego działacza NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”, który w czasie podpisywania przez Jaruzelskiego książki Stan wojenny. Dlaczego? uderzył go kamieniem w głowę.

Faktem jest, że Jaruzelski był w czasie bojowego szlaku od Puław do Łaby dwukrotnie ranny. Miało to dalekosiężny skutek – musiał się myć tylko w wodzie utlenionej, co do pasji doprowadzało jego szefa ochrony płk. A. Gotówkę. Wyobraźcie sobie oficjalną wizytę, na przykład u pułkownika Muammara Kadafiego w Libii. Gala w pełnej krasie. Idzie oficjalna delegacja i towarzyszące osoby, a na końcu szef ochrony, który zamiast kałasznikowa dzierży w ręku hermetycznie zamykaną bańkę w wodą utlenioną, aby generał mógł od czasu do czasu odświeżyć sobie zmęczoną upałem twarz…     W czasie wojaczki Jaruzelski odkrył, że istnieją sprawy, o których opłaci się nie myśleć, by szybko awansować. To w wojsku niepodległość II RP pod wpływem marksizmu szybko wyszumiała mu z głowy. Błyskawicznie pozbył się ziemiańskiego sznytu i zaczął budować komunizm. Cały czas mienił się patriotą.

Jednak w ujęciu szefa WRON był to raczej patriotyczny bezwstyd. Sztandar czerwony traktował jak fetysz i nic mu nie przeszkadzało, że bolszewicy z polskich sztandarów urwali orzełkowi koronę, a jego ojca wpakowali do piachu. Oczywiście jak każdy konwertyta wstydził się swojej ziemiańskiej rodziny. Pół wieku zajęło mu przekonywanie komunistów, że nie jest ziemianinem, że hreczkosieje go brzydzą. Ostatnie dwadzieścia pięć lat życia, udając jowialność, starał się przekonać ziemian, że nie jest infamisem (zniesławionym), bo nigdy nie był komunistą. Można go zrozumieć. W Peerelu tacy rodzice jak jego samym swym istnieniem budzili wstyd u dzieci, które chciały robić karierę. Więc Jaruzelski ukrywał swe pochodzenie do końca lat osiemdziesiątych, co umożliwiło mu piastowanie takich stanowisk i funkcji jak np. komendanta wojennego miasta Głubczyce. Jesienią 1945 r. po przerzuceniu jego jednostki do powiatu hrubieszowskiego zwalczał UPA, w następnym roku został wojskowym komendantem miasta w Piotrkowie Trybunalskim i likwidował podziemie niepodległościowe, m.in. oddziały WiN. Później kariera Jaruzelskiego rozwijała się równie dynamicznie. Był m.in. wykładowcą taktyki w Centrum Wyszkolenia Taktyki, zastępcą szefa Głównego Zarządu Wyszkolenia Bojowego, dowódcą 12 Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie, szefem Głównego Zarządu Politycznego WP, szefem Sztabu Generalnego WP i ministrem obrony narodowej Po 1990 r. usamodzielnił się. Sam sobie przyznał rację, że to, co robił, robił dla Polski. Wydaje się, że jego głównym „pchaczem”, przynajmniej gdy chodzi o karierę wojskową, był gen. Stanisław Popławski. Politycznie Jaruzelski był też posłem, członkiem Biura Politycznego KC PZPR, prezesem Rady Ministrów, przewodniczącym Rady Państwa, I sekretarzem KC PZPR, szefem WRON oraz prezydentem PRL, a w III RP tylko prezydentem. W czasach „Solidarności” bił na alarm. Niektórych nawet po twarzy. Na szefa WRON nikt go nie wybierał. Wybrał się sam. Rżnięto wszystko to, co kryło się w lesie i co wystawało ponad ściółkę.

Po skończonej wojnie na I i II Armię WP spadł obowiązek wytępienia opozycji niepodległościowej. Wojsko (razem funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i KBW) walczyło o zdobycie władzy, a później o jej utrwalanie. WOP zaś pilnował, aby nikt z wrogów nowej władzy nie czmychnął za granicę. Żołnierze tej formacji robili to czasami niezbyt skutecznie. Czasami otwierali granicę, robiąc tak zwaną ścianę, aby na Zachód przepuszczać nieraz całe grupy utworzone przez NKWD i MBP (np. UPA), a niekiedy pojedynczych agentów. Wówczas to na południowo-wschodnich krańcach Rzeczpospolitej walczyli ramię w ramię przyszli generałowie: Jaruzelski, Buła i Pożoga, ale nic nie wskazywało na to, że 35 lat później „Wojtuś Szabelka” stanie się dyktatorem Kraju Pieroga i Zalewajki, a funkcję szefów tajnych służb, wojskowych i MSW, czuwających nad bezpieczeństwem socraju, powierzy swoim niegdysiejszym komilitonom.

Obie armie dowodzone przez byłego agenta sowieckiego, generała, a następnie marszałka Michała Rolę-Żymierskiego, wsparte tzw. bezmundurową swołoczą, czyli aktywistami PPR i partii sojuszniczych, z Bierutem, Gomułką, Bermanem i innymi, walczyły tak długo, aż opozycjonistów przykryła ziemia. Najbardziej niepokornych zabito. Chwiejnych wsadzono na długie lata za kratki. Można było zmniejszyć armię z przyległościami do około czterystu tysięcy, a bezpiekę do stu tysięcy, plus ORMO, dochodzące w porywach do pół miliona zbrojnych nie tylko w ideologię. Redukcja objęła wielu oficerów, ale nie Jaruzelskiego. Awansował na generała. Prosty, niczym szczególnym niewyróżniający się oficer przemienił się nagle w cudowne pisklę LWP, które wykluło się z jajka niespodzianki. Zrobił błyskawiczną jak na rodowód ziemianina karierę (służby wiedziały od początku o nieproletariackim pochodzeniu, ale się tym nie chwaliły). Okrzyknięty najlepszym ministrem obrony Polski powojennej nie wyglądał na twardziela.

W marcu 1968 r. jako szef Sztabu Generalnego WP (za przyzwoleniem Gomułki) wspólnie z generałami Moczarem i Szlachcicem oraz dziczą esbecko-partyjną dał sygnał do wygarbowania pleców protestującym studentom i wypatroszenia niektórych Żydów, którym udało się przeżyć Holokaust. Po prostu, w myśl hasła rzuconego przez partię: „Mądrej głowie dość pałką w łeb”, aktyw robotniczy, wsparty zomowcami ruszył na studencką gówniarzerię i inteligencję nieszanującą socraju, zaś Jaruzelskiemu grzał się długopis od podpisywania rozkazów o wyrzucaniu na zbity pysk i degradowaniu oficerów pochodzenia żydowskiego. Z seksistowskich MON i MSW  aż w Karkonosze dochodziło zawołanie: „Precz z Żydami! Żydówki z nami!”. W sierpniu tegoż roku jako minister obrony narodowej wydał  rozkaz 2 Armii Wojska Polskiego (utworzonej na bazie Śląskiego Okręgu Wojskowego i dowodzonej przez gen. bryg. Floriana Siwickiego) wzięcia udziału w interwencji w Czechosłowacji (wraz z częścią Zjednoczonych Sił Zbrojnych UW). W 1970 r. rozkazał strzelać do robotników na Wybrzeżu, zaś 12 grudnia 1981 r., aby zdusić „Solidarność”, jednoosobową decyzją powołał Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (WRON) i mianował się jej szefem. W 1990 r. zrozumiał, że są rzeczy, których się nie robi, tylko się je popełnia i publicznie przyznał, że były to wyczyny niesłuszne, i wydusił z siebie słowo „przepraszam”.

Niestety, Bóg, który Polskę przez tak długie wieki otaczał blaskiem potęgi i chwały, pozwolił nagle, by Krajem Pieroga i Zalewajka rządziła banda chuliganów. Dwudziestu trzech generałów i oficerów zebranych w reprezentacyjnym salonie MON, dla których gen. Jaruzelski był bóstwem świadomym, czego chce i po co, powiedziało sobie: my tylko jesteśmy dobrym towarzystwem… Blisko połowa społeczeństwa polskiego uwierzyła im. Tymczasem WRON była tworem pozakonstytucyjnym o charakterze junty wojskowej. Dla niektórych aktywistów partyjnych była herbertowskimi „kochanymi zwierzątkami”, ale dla Polaków-zwyklaków WRON była bandą chuliganów iskających grzbiet społeczeństwa w poszukiwaniu zdrajców, którym nie podobał się socjalizm. W składzie WRON znalazło się 18 generałów, 3 pułkowników i 2 podpułkowników. W większości były to trupy moralne, acz ze sporą wiedzą wojskową.

Wronowcy byli przekonani, że sprawy gospodarcze i polityczne można załatwić rozkazem wojskowym. Gen. Jaruzelski, uważając, że ludzie w większości nie są dobrzy, a członkowie „Solidarności” wręcz źli, ogłosił stan wojenny dla całego kraju. Wówczas poczułem się coraz mniejszy. Mały, maluteńki. I razem z innymi przystąpiłem do wykonywania rozkazów. I pomyślałem, że jeszcze kilka miesięcy i zniknę z powierzchni ziemi. Tej ziemi.

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. z pustego nieba nad szarą Polską prószył nieśpiesznie śnieg. Na zimowe ulice miast i miasteczek wyruszyły milicyjne suki. Wyrajały się z nich „trójki” esbecko-żołniersko-milicyjne. Wpadały do mieszkań działaczy „Solidarności”, ściągając brutalnie z żon, kochanek i kochanków aktywistów związkowych, pakując ich do „pierdli”, a następnie przewożąc do przygotowanych naprędce obozów dla internowanych. Wkrótce 15 tys. „wichrzycieli” znalazło się pod kluczem, a na zabicie 9 górników w kopalni „Wujek” nie trzeba było używać dużo amunicji. Z leśnych rejonów alarmowych z chrzęstem gąsienic wypełzały transportery opancerzone oraz czołgi i duktami, a później na przełaj, przez pola i zagajniki, podążały, aby straszyć „Solidarność”. Niektóre tanki, jak T-34, pamiętały jeszcze czasy chwały oręża LWP: bitwę pod Lenino i Studziankami, i Wał Pomorski, i forsowanie Odry i Nysy Łużyckiej, i park Tiergarten w Berlinie, a niektóre nawet Łabę. Okręty zablokowały porty, a samoloty przestrzeń powietrzną… Po ulicach krążyły samochody ciężarowe wypełnione wojskiem, wypluwając w wyznaczonych miejsca patrole zaopatrzone w kałasznikowy i koksowniki. WSW zorganizowała dwa albo trzy fikcyjne zamachy na szefa WRON (do dziś niewyjaśnione). Około dwa miliony zbrojnych – żołnierzy, milicji, Służby Bezpieczeństwa, ORMO i doraźnie zmobilizowanego tałatajstwa – ruszyło bronić socjalizmu jak niepodległości. Byłem wśród nich. Zmarznięta ziemia jęczała. Tratowana gąsienicami sprzętu pancernego trzeszczała jak dziecięca grzechotka. Z domów dochodziło zgrzytanie zębów i płacz dzieci, bo generał, sztywny jak sztacheta w płocie, pozbawił je „Teleranka”. Zamiast bajek szef WRON co godzinę powtarzał to samo przemówienie mające pompować do mózgów rodaków zdania dawno zdewaluowane, zdewastowane, sparszywiałe, w które nikt już nie wierzył. Było to telewizyjne wystąpienie nagrane znacznie wcześniej w zapasowym studiu telewizyjnym, zorganizowanym w jednostce wojskowej przy alei Żwirki i Wigury w Warszawie. To przemówienie z dużą dawką cynizmu, nadęte pychą i naszpikowane ostrzeżeniami, że wspólnota socjalistyczna jest zagrożona, do mnie nie przemawiało. Nie lubię ludzi obojętnych na prawdę. Jaruzelski chciał być w tym przemówieniu jak tygrys Miłoszowy, machający ogonem i wyskakujący poecie z wiersza. Ale w tym momencie generał jawił się społeczeństwu jako żałosny, zależny od Moskwy namiestnik, mogący, co najwyżej, straszyć naród jeszcze większym złem. Nie przeszkadzało to jednak akolitom szefa WRON otoczyć go nimbem niezdrowej świętości. I generał nie uwierzył społeczeństwu a poplecznikom. Przypisywana mu wielkość zatkała go jak korek, odcięła od myślenia, sprawiła, że Jaruzelski zakorkował kraj od pomocy Zachodu na dziesięć lat. Można się jeno zastanawiać, dlaczego generał o ugruntowanej pozycji politycznej robił z siebie idiotę na oczach nie tyko milionów rodaków, ale i świata? „Wojciech Szabelka” nadzował swoje dzieło i uzbrajał Kraj Pieroga i Zalewajki taj jak to robił przez kilka ostatnich lat, na szczęście już niegdysiejszy, minister MON Błaszczak. Tak, w tę grudniową noc przez okno w budynku Urzędu Rady Ministrów oświetlony zimnym blaskiem księżyca generał przyglądał się swemu dziełu. Jego stopień wojskowy od tej chwili był pisany wielkimi literami. Generałowi nie przeszkadzał trzaskający mróz, który nosy sinił i uszy zakręcał. Stał niewzruszony. Stał, przyglądając się szadzi na okolicznych drzewach, iskrzących się jak ognie bengalskie w reflektorach przejeżdżających samochodów z wojskiem, wozów pancernych i milicyjnych suk. Z twarzy Jaruzelskiego promieniował nieziemski patriotyzm, dobroć i umiłowanie ojczyzny socjalistycznej. Subtelne ziemiańsko-generalskie zmysły upajały się słowami wypowiedzianymi przez telefon 12 grudnia 1981 r. o godzinie 14.00 do ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka: „Nie mamy wyjścia, uruchamiaj operację”. W sekundę później te same słowa usłyszał gen. F. Siwicki… Bo to blef, że stan wojenny ogłoszono 13 grudnia. Było to 12 grudnia o godzinie 14.00.  Dokumenty dotyczące stanu „W” antydatowano. Z przyzwoitych polskich domów emanowała wściekłość. Dolatywały bluzgi. Morderstwo jest morderstwem. W XX wieku morderstwa się zdemokratyzowały. Ale są pojedyncze morderstwa liczące się za tysiące. Takim morderstwem był „skok na naród”. Jednak nie wszyscy myśleli w ten sposób. W duszach aktywistów PZPR i ZSL huczała radość, że generał zrobił to, co wcześniej obiecywał. Jedynie z serc „betonów” partyjnych powiało smutkiem i przygnębieniem. Zdawali sobie sprawę, że generał wygrał. W tej sytuacji nie mógł przegrać. Stan wojenny był dobrze przygotowany, w czym zasługa Sztabu Generalnego WP i MSW, ale nie tylko. A „beton” marzenia o przejęciu władzy musi odłożyć ad Calendas Graecas. Wszystkie marzenia kończą się pewnego pięknego dnia. Tylko głupcy tego nie wiedzą i należałoby wymyślić im trudniejszy sposób rozmnażania.

W czasie rządów Jaruzelskiego (1981–1989), mimo że byliśmy bankrutem Europy, zamówiono w Związku Sowieckim 40 samolotów myśliwsko-bombowych Su-22, 12 ciężkich śmigłowców bojowych Mi-24, nowy przeciwokrętowy rakietowy system obrony wybrzeża „Rubież”, 4 okręty rakietowe, okręt podwodny Orzeł, 12 myśliwców MiG-29 (planowano nabyć 24 myśliwce)…

Mając władzę absolutną, szef WRON był powściągliwy jak angielski dżentelmen. Był też osobą niezwykle taktowną i grzeczną. Gdy go Jerzy Urban przez pomyłkę pocałował rano w rękę, Jaruzelski, aby nie robić przykrości rzecznikowi, do końca dnia udawał kobietę.

Jaruzelski sprawiał wrażenie papierowego, cnego (zacnego) żołnierzyka z piosenki Bułata Okudżawy i najpracowitszego człowieka z wszystkich wielkich postaci Peerelu. Po objęciu stanowiska premiera i funkcji I sekretarza KC PZPR żył jak mnich w Tybecie. Miał wprawdzie żonę, męczącą nudziarę, zapatrzoną w swoją dawno minioną urodę i nie dziwcie się, że nie wychodził z gabinetu przez osiemnaście godzin na dobę, nie chcąc wracać do domu. Nałogów nie miał. Ani kawy, ani alkoholu, ani tytoniu, ani, co nie daj Boże, narkotyków, ani nawet cieleśnie nie grzeszył, bo seksu nie zażywał. Żadnych skoków w bok… Żadnych molestowań… Od czasu ślubu nikt nie słyszał, aby generał pozwalał sobie na jakieś męskie ekstrawagancje. Tylko ciemięga (uciążliwa praca) nad doskonaleniem ciżby (tłumu) polskiej. Zniesmaczył tym Rakowskiego ubolewającego, że gdyby Jaruzelski miał kochankę, to kraj odniósłby z tego wiele korzyści… Gdy skończył dziewięćdziesiąt lat i na dodatek był chory, żona oskarżyła go, że jest niedopieszczona, że mąż więcej uwagi poświęca gosposi i zagroziła rozwodem… A on słabł z minuty na minutę. Nikł w oczach jak śnieg na wiosnę. Jeszcze chciał, tak jak zawsze, żyć przyszłością, ale od rana budziła go przeszłość. Kapała z radia, telewizji, prasy, rozmów z prokuratorami, sędziami… Co mu pozostało? Wspominanie przeszłości, kiedy to wierząc, że człowiek, który nie czyta, nie ma przewagi nad tym, który nie umie czytać, generał przez dziewięć godzin czytał meldunki i donosy, które jak pies w pysku przynosił mu zausznik szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, a przez drugą połowę doby obmyślał kolejne manewry gospodarcze, doprecyzowywał pisane przez pułkownika Kuklińskiego, a od listopada 1981 r. przez majora Wiesława Górnickiego, artykuły i przemówienia oraz zarządzenia wygenerowane przez szefa gabinetu premiera gen. Michała Janiszewskiego. Ten generał akurat nie należał do najgłupszych na dworze Jaruzelskiego, ale także podsuwał szefowi rzeczy urągające rozumowi. Spoglądając z perspektywy półwiecza na to, czego Jaruzelski dokonał i parafrazując Tuwima, napiszę, że generał był na pewno mężem stanu (wojennego – dorzucą złośliwcy). Bezwarunkowo – mężem stanu. Z całą stuprocentową pewnością – był mężem stanu, najlepszym, jaki mógł się Polsce i Polakom przytrafić w przełomowym 1989 roku. Niestety, w 1981 r. zza Jaruzelskiego, niestety, wychynął Kiszczak. Ten generał był przeciwieństwem gen. Jaruzelskiego. Pozując na dżentelmena, wybornie udawał kogoś, kim nigdy nie był. Stanowił wybuchową mieszankę nieprzemyślanych uprzedzeń, zmartwień i konfliktów. Niektórym oficerom zdawało się, że ich szef nocą zmienia się w nietoperza i wylatuje wysysać krew ze śpiących niewiniątek „Solidarności”. O ile gen. Jaruzelski postępował z przeciwnikami w sposób humanitarny, dobroduszny, pobłażliwy, łagodnie odsuwał ich w niebyt, to Kiszczak chwytał wrogów niczym Drakula za szyje i nie puszczał, aż zadusił. A ci, którzy z nim usiłowali się kłócić lub walczyć, z równym powodzeniem mogli się kłócić z huraganem.

Szef MSW był maksymalistą. Jako stróż moralności z samonominacji wyznawał zasadę: chcieć to móc. Nie zawsze mu to wychodziło. Poniósł kilka klęsk i dwa spektakularne sukcesy. Nie wspominam tu o sukcesach w grach wywiadu, bo te prowadzili jego podwładni, głównie Służba Wywiadu i Kontrwywiadu gen. Pożoga et consortes. Kiszczakowi, jako nominatowi Jaruzelskiego nie udało się sformowanie rządu i poniósł porażkę z owcami (chciał hodować barany w Bieszczadach na terenach rekultywowanych przez MSW).  Udało mu się natomiast spełnić wolę gen. Jaruzelskiego, który, mianując gen. Kiszczaka na ministra spraw wewnętrznych, nakazał mu zintegrowanie służb wojskowych z MSW. CzeKiszczak był jedynym generałem mającym znakomite rozeznanie tego, co się dzieje w MON i w MSW. Niewątpliwym osiągnięciem generała było też granie w dupniaka z tzw. wymiarem sprawiedliwości III RP przez ostatnie ćwierć wieku… Gen. Kiszczaka zahartowała Informacja WP. Eksminister, wywodząc się z pospólstwa, chyba podświadomie pojął, że jeżeli chciał przemieszczać się gładko z nizin społecznych na szczyt, musi podłączyć się do jakiegoś pomazańca partyjnego. Z nieznanych do tej pory powodów, których można się jedynie domyślać, postawił na mającego perspektywy W. Jaruzelskiego. I choć Kiszczak wydawał się być wiotki i delikatny, to przez Informację WP, w której dominował żywioł sowiecki, był napakowany niczym kulturysta sterydami i nigdy nie wyzbył się prostackich nawyków. To była kocia polityka – spaść na cztery łapy, a brać do jednej. Minister wspaniale prowadził samochód, ale nie resort. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że łatwo da się go nabrać na plewy. Nic bardziej błędnego. Potwierdził to gen. Pożoga. Generał CzeKiszczak, który już dawno zrozumiał, że polityka to całkiem dochodowy interes, lubił udawać, że nie wie tego, co wie i że wie to, czego nie wie. Był wspaniałym udawaczem. Miał okresy, mniej więcej raz na rok, że do bliźnich odnosił się z udaną życzliwością. Ale w jego spojrzeniu było coś, co kazało wierzyć, że pomimo jego spolegliwości trudno byłoby zamydlić mu oczy i że może tego lepiej nie próbować. Także ambicje osobiste eksministra były pierwszorzędne. Sięgały gwiazd. Ulubioną pozą Kiszczaka było zgrywanie wielepa, to znaczy faceta, który wszystko rozumie i wszystko wie lepiej od innych. Było to niedorzeczne. Tylko że przy Jaruzelskim niedorzeczność nie była przeszkodą. Więc Kiszczak zarządzał rekultywację Bieszczadów i wścibiał nos do innych resortów… Chciał rządzić wszystkim i wszystkimi. Jego marzeniem było objęcie kontrolą nawet polnych kwiatów. 

Gdy Jaruzelski wahał się, czy przyjąć stanowisko prezydenta, łapczywie zgłosił swoją kandydaturę. Dostawszy po nosie, natychmiast wymógł na prezydencie, by powierzył mu misję tworzenia rządu. Jaruzelski, który w tym okresie już nie wiedział, co robi, uległ i dał mu szansę. Nikt za Kiszczakiem, podobnie jak dziś za Morawieckim, wówczas nie poszedł. Politycy, którym oferował stanowiska rządowe, twierdzili, że woleliby się utopić w Jeziorku Czerniakowskim niż iść pod jego rządy. Obojętnie czego by nie powiedzieć o pierwszym rządzie III RP, to posłowie wybili Kiszczakowi fanaberie z głowy. Jednak błędem chyba było pozwolenie generałowi na powrót na fotel ministra spraw wewnętrznych. Nawet dzieci były tym faktem zniesmaczone. O ile przed wojną dzieci straszono kominiarzem, w Peerelu milicjantem, to w okresie transformacji Kiszczakiem.

Szpetne gry CzeKiszczaka, kasowanie rękami Pożogi gen. Milewskiego. Nauki przyswoił sobie w czasie dobrej zmiany Ojciec Ojczyzny. Kiszczak, dysponując twardym doświadczeniem brutalistycznym wyniesionym z Informacji WP i mózgiem żółwia, lubił polowania. Na ludzi i zwierzęta. Z chytrą chłopską twarzą, która zastępowała mu inteligencję, zlecał gen. Pożodze przeprowadzanie kombinacji operacyjnych, o jakich się filozofom nie śniło. Było to m.in. prowadzenie gry z „Solidarnością” na pięciu kontynentach czy manipulacje dotyczące zabójstwa ks. Popiełuszki, ale również wyjaśnienie afery Żelazo w taki sposób, aby zdobyć niepodważalne haki na „łajdactwa” natury kryminalnej gen. Milewskiego, bo łajdactwa ideologiczne poprzednika Kiszczaka były bez zarzutu. Pożoga zadanie wykonał. Porozmawiał z Milewskim jak czekista z czekistą. Przygwoździł niegdysiejszego przełożonego materiałami, które w jego służbie zawsze, gdy zachodziła taka potrzeba, się znajdowały. W czasie tej swoistej konwersacji Milewski plątał się coraz bardziej. Pod koniec rozmowy był już blady niczym trup oszpeconego spekulacjami maklera giełdowego. Generał Pożoga wspominał, że na koniec rozmowy Milewski płakał jak niezadowolone dziecko, któremu ojciec (czyt. Kiszczak) zabrał ulubioną zabawkę.

Faszerowanie fałszywkami rzecznika rządu i zrobienie łupinki z byłego ministra. Jerzy Urban, który na posadzie rzecznika rządu upasł się niemiłosiernie, zapominając, że minister podprowadził go kilka razy szpetnie, faszerując fałszywkami wytworzonymi w Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu, z których musiał się publicznie tłumaczyć, odszczekując podane wcześniej informacje, mówił, że Kiszczak to miły, mądry i bardzo liberalny polityk. Jako minister CzeKiszczak, antycypując przyszłe kłopoty sercowe, kazał rozbudowywać szpital MSW przy ulicy Komarowa (dziś Wołoska). Sam przepracował kilka niedziel na tej budowie i tak, na wszelki wypadek, kazał zdublować ogrzewanie w swojej willi, podłączając się do kotłowni szpitala, co bardzo zbulwersowało jego zausznika płk. Gotówkę.  Pożoga, który także nie był poczciwym fajtłapą i wiedział, że w tym resorcie nie ma co siekierą rąbać wody, a sprzeciwem wobec decyzji ministra może doprowadzić do swojej anihilacji, zrobił to, czego wymagał Kiszczak. Od tego czasu Milewski już nikogo nie kąsał, kurczył się, malał i karlał niczym orzech zasychający wewnątrz łupiny. Jego wrogowie, a jakże, obgryzali go do ostatniej kostki. Marzący o zaszczytach eksminister, trzęsąc się jak liść na wietrze, usunął się w cień. Nie miał już obowiązku martwić się o losy świata juści socraju (wcześniej w podobny sposób załatwiono byłych kamratów Jaruzelskiego – Moczara i Szlachcica). Milewski, były poważny kandydat na funkcję pierwszego sekretarza KC PZPR, obok Żabińskiego, Molczyka, Olszowskiego, Grabskiego, Kociołka zaliczany do żałosnej frakcji „betonów” partyjnych, z trudną do opisania twarzą, na której widać było całe życie, w tym ponad czterdzieści lat spędzonych na różnych stanowiskach w bezpiece, teraz przypominał osobnika, któremu pociąg obciął nogi i nie musi wydawać pieniędzy na skarpety i obuwie. Decyzja Jaruzelskiego podpuszczanego przez Kiszczaka spowodowała, że w niebyt poszły czasy, gdy Milewski jako siedemnastoletni funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa w Augustowie kroczył ulicami miasta i ludzie na jego widok zamykali bramy, a psy zamiast szczekać szczękały zębami. Po rozmowie z Pożogą Milewski, spoglądając na swój los nieco omglonym wzrokiem, mógł tylko baczyć, by nie wadzić nikomu. Szczególnie, by nie rzucać się w oczy gen. Kiszczakowi. Były minister rychło uświadomił sobie, że sprzeciw wobec decyzji Jaruzelskiego mógłby zakończyć się tak, jak czochranie grzywy lwa. Aby uspokoić gen. Milewskiego, sprytnie przygotowano ślad gdański, którego nigdy nie wykorzystano. W resortach siłowych kotłowało się od zawsze. Wojny podjazdowe o stołki były chlebem powszednim każdego funkcjonariusza. Inspektor chciał zostać naczelnikiem. Naczelnik dyrektorem departamentu. Dyrektor departamentu marzył o zostaniu wiceministrem. Wiceminister o zostaniu ministrem, a Kiszczak o premierostwie lub w 1989 r. o prezydenturze. W MSW i MON, gdy się nie miało smykałki do zajazdów i podjazdów, nie zostawało się wielkim człowiekiem. Ale w wojnach resortowych nigdy nie chodziło o pierwsze stanowisko w państwie. To było zarezerwowane dla partii, a od roku 1981 dla Jaruzelskiego. Po Okrągłym Stole, który był niekłamanym sukcesem Kiszczaka minister o tym zapomniał.

Celem wojen, oprócz foteli resortowych, było zagwarantowanie sobie pierwszego miejsca przy pierwszym sekretarzu partii. Sztuka ta udała się jedynie trzem generałom: Moczarowi, Szlachcicowi i Kiszczakowi.  Blisko szczęścia był Milewski. Przeholował jednak. Zagrał va banque i przegrał. Może mówić o szczęściu, że nie stracił głowy. Warto wspomnieć, że od czasu unicestwienia 23 grudnia 1953 r. Ławrientija Berii Imperium Zła zrezygnowało z patroszenia rywali według obrządku bizantyjskiego, a co za tym idzie, system obowiązywał we wszystkich „demoludach”. W tej sytuacji osoby kasujące Milewskiego miały do wyboru dwa warianty załatwienia sprawy: posłużyć się aferą Żelazo lub, wykorzystując wcześniej planowane operacje, wrobić Milewskiego w zabójstwo ks. Popiełuszki. W ostatniej sprawie przygotowano trop gdańsko-moskiewski. Ślad ten przewijał się w początkowej fazie śledztwa. Zrezygnowano z niego niespodziewanie. Urwano go nagle. Jakby piorun strzelił w śledczych. 30 listopada 1984 r. w dziwnie wyglądającym wypadku samochodowym pod Białobrzegami zginęło trzech funkcjonariuszy: płk Stanisław Trafalski – naczelnik w Biurze Śledczym MSW, starszy inspektor – mjr Wiesław Piątek oraz kierowca – kpr. Piotr Andrzejczuk. Pytałem o to gen. Pożogę. Enigmatyczne wyjaśnienia generała mogły sugerować, że nie był to przypadek. A może przypadek, za którym stały służby specjalne. Tak było, tak jest i tak będzie. Przecież dobra zmiana także miała specjalną komisję do upieprzenia opozycji. A w Peerelu przygotowując „rozwiązanie sprawy Popiełuszki”, wykonano konkretną robotę operacyjno-przygotowawczą. W pracach brały udział dwie służby resortu. Służba Wywiadu i Kontrwywiadu oraz Służba Bezpieczeństwa, dowodzona przez generała Ciastonia. W grę wciągnięto Wojskową Służbę Wewnętrzną. Działaniom przygotowawczym życzliwie przyglądał się rezydent KGB w Polsce Pawłow, generał miły jak kapo w Auschwitz. Pawłow patronował niektórym przedsięwzięciom operacyjnym więc dziś można się zastanawiać kto teraz patronuje A. Macierewiczowi. Bo wówczas szykowano prowokację mogącą mieć nieobliczalne konsekwencje. Trudno zrozumieć, czy zaniechanie realizacji tego wariantu było podyktowane obawami Moskwy, by sprawa nie wymknęła się spod kontroli. Lub też, czy radosno-bandycka twórczość kapitana Grzegorza Piotrowskiego i jego podwładnych nie pokrzyżowała planów gry i nie zmusiła generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka do podjęcia decyzji, którą podjęli. Jednym słowem, nie wiadomo, czy ks. Popiełuszko nie zginął za wcześnie.

Wedle Kiszczaka sprawa morderstwa wyglądała tak: ks. Popiełuszkę uprowadzono nielegalnie i zamordowano bezprawnie. Mordu dokonano wieczorem 19 października 1984 r. Sprawców ustaliło SB kierowane przez Ciastonia. Główny wykonawca zabójstwa Piotrowski został zatrzymany w gabinecie ministra spraw wewnętrznych 25 października 1984 r. około godziny 8.15, a jego wspólnicy następnego dnia. Zastępcę dyrektora Departamentu IV MSW Adama Pietruszkę posadzono 1 listopada 1984 r. Śledztwo trwało 51 dni. 11 grudnia 1984 r. akt oskarżenia został skierowany do sądu. Proces w Toruniu rozpoczęto 27 grudnia 1984 r., a zakończono 27 lutego 1985 r. Piotrowski i Pietruszka otrzymali po 25 lat więzienia, Leszek Pękala 15, a  Waldemar Chmielewski rok mniej. 22 kwietnia 1985 r. Sąd Najwyższy, po dwudniowej rozprawie, utrzymał wyroki w mocy. Czy można wierzyć Kiszczakowi? Przecież ten generał na każdą mysz miał innego kota. Wierząc faktom, nie wierzę w ani jedno słowo ministra. Pamiętam, że zabójstwo ks. Popiełuszki było poprzedzone śmiercią Grzegorza Przemyka. W tym wypadku także prowadzono śledztwo. Był proces i wyroki. Za wiedzą Jaruzelskiego, a więc i Kremla, skazano niewinne osoby. Sprawa była szeroko wyjaśniana, komentowana i uznana przez ministra za sukces. Kiszczak był wówczas także przewodniczącym Komitetu Rady Ministrów ds. Przestrzegania Prawa, Porządku Publicznego i Dyscypliny Społecznej. Pamiętam, bo długo dźwięczały mi w uszach, słowa Pożogi: „Byłem przekonany, że gdyby, kurwa, uczciwie rozliczono sprawców, wierzę, nieumyślnego zabójstwa Przemyka, to nie doszłoby do morderstwa księdza Popiełuszki”. Zrozumiałem, że mord polityczny to najbardziej radykalna forma cenzury.

Generał Pożoga mówił o tym niewiele i bez emocji. Albo raczej z tak niewielką dawką emocji, że coś musiało się za tym kryć. Po raz pierwszy i ostatni usłyszałem z ust Pożogi wulgarne słowo. Wyglądało to, jakby Pożoga chciał dyskretnie podrzucić ministrowi świnię. Chciał to zaakcentować, ale nie chciał tego powiedzieć wprost. Odniosłem wrażenie, że gdyby na jego oczach pociąg przejechał Kiszczaka, jego pierwszy zastępca nie kiwnąłby nawet palcem, aby pozbierać kości ministra.

Wstyd o Kiszczaku i jego dworze pisać, bo jest to tak skuteczne jak perły rzucane przed martwe koty. W swoim postępowaniu minister stosował dwojaką etykę i podwójną moralność. Tylko hipokryzja pozostawała niezmienna. Najlepiej widać to w stosunku Kiszczaka do Kościoła. Otóż mając więcej niż poprawne stosunki z niektórymi hierarchami, równocześnie minister był zaciekłym wrogiem Kościoła. Dowodzą tego zabójstwa kapłanów, rozbudowa Departamentu IV MSW do niesłychanych rozmiarów (protestował przeciwko temu gen. Pożoga, ale minister nie raczył uwag swego pierwszego zastępcy zauważyć), ciągle podkręcanie oficerów do intensyfikacji pracy operacyjnej przeciwko Kościołowi i agentura kościelna działająca na pięciu kontynentach. Szef MSW miał koło siebie grono wykształconych współpracowników, mistrzów propagandy specjalnej i dezinformacji. Oficerowie ci, zamknąwszy rozsądek w kasach pancernych, do których klucze wyrzucili do Wisły, mieli siłę tsunami. Mącili ludziom w głowach i z powodzeniem do fałszywych, złych myśli skłaniali. Kiszczak sformował z nich sprawny i krzykliwy dwór oparty o Służbę Bezpieczeństwa, składającą się z departamentów III, IV, V i VI, Biura Studiów oraz Głównego Inspektoratu Ochrony Przemysłu oraz Służbę Polityczno-Wychowawczą MSW (dowodzoną kolejno przez generałów Edwarda Tarałę, Władysława Jurę i działaczy partyjnych Andrzeja Gdulę i Czesława Staszczaka). Dwór skutecznie defekował fałszywkami, reklamując pryncypała podobnie jak proszek Ixi (którego technologię produkcji ukradziono na Zachodzie), który „pieni się jak wariat i wypełnia całą łazienkę intensywnym zapachem”, lub też przedstawiał szefa Firmy jako ojca polskiej transformacji. Tylko od czasu do czasu oficerowie dworu byli zaskakiwani niespodziankami. Tak było przy zabójstwach Grzegorza Przemyka i księży: Jerzego Popiełuszki, Stefana Niedzielaka, Stanisława Suchowolca i Sylwestra Zycha. Dwór musiał natychmiast zaprzeczyć jakimkolwiek krytycznym uwagom pod adresem ministra i dać polemicznym głosem typowo marksistowski odpór. Robiono to przy pomocy kłamstw, przeinaczeń, fałszerstw, szantaży, nacisków, sądów i mediów…   Do dworu nie pretendował pierwszy zastępca Kiszczaka. No to ostatnie spotkanie z gen. Pożogą, ktlory przybierając postawę stojącego z boku kibica, czuł się w stajni ministra jak psiak przygarnięty przez rodzinę, która nie bardzo pieski kochała. Ale musiał wykonywać polecenia Kiszczaka. U schyłku kariery mówił rozgoryczony, że minister to pacan, który coraz częściej skazy natury i brak solidnego wykształcenia nadrabiał agresją, wyładowaniem kompleksów i zwyczajnym donosem do Jaruzelskiego. Pierwszy zastępca Kiszczaka był zdania, że ćwierćinteligencja objawia się zawsze agresywnie.

Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu skarżąc się, że najgorsze jest bieganie od ministra do Jaruzelskiego i odwrotnie, niczym od Annasza do Kajfasza, otoczył się utalentowanymi, błyskotliwymi, twórczymi oficerami mającymi w sobie oryginalność, urok, finezję i moc. Ci funkcjonariusze byli równie inteligentni, co mądrzy. Nie mając żadnych uprzedzeń narodowych czy światopoglądowych, mogli bić się pod każdymi sztandarami. Gdy przyszło do zmiany ustroju, oddali III RP znaczące usługi. Zmieniali poglądy równie łatwo jak kolory w czterobarwnym długopisie. Zawsze potrafili dostrzec jakieś frykasy i bezbłędnie frymarczyli swoimi kwalifikacjami. Ich poglądy niewiele różniły się od przesądów. Myślę, że wystarczy tu wymienić krnąbrne dzieci Służby Wywiadu i Kontrwywiadu: Czempińskiego, Jasika, Zacharskiego, Makowskiego, Turowskiego, Petelickiego… Oni, budując nowe świeżo-stare służby opierali się właśnie na przesądach i odrabiali zaległości z okresu peerelowskiego. I jedynie od czasu do czasu ogarniał ich splin i nostalgia za niegdysiejszymi niegodziwościami, i wówczas nie pozostawało im nic innego, jak usiąść i płakać, i bluźnić, i śpiewać Wołga, Wołga… O ile jednak ich stare przesądy budzą dziś śmiech, to nowe – grozę. Tylko Wieczorek, patrząc na te obrazki, mówił: „Popatrz, Heniek, tacy fajni oficerowie, szkoda tylko, że tak nieszczęśliwi…”. Koniec 2014 r. Ostatnie spotkanie z gen. Pożogą. Centralny Szpital MSW. Siedzimy na ławce, czekając na przyjęcie do lekarza. On do neurologa. Ja do neurologa. Ale nie tego samego. Rozmawiamy już prawie dwie godziny. Czekamy. Wspominamy. Generał mówi, że chciał napisać książkę prawdziwszą od mojej Tajnej historii Polski, z której był nie zawsze zadowolony. Za dużo spraw ujawniłem. Miał z tego powodu kłopoty. Już nawet zaczął pisać. Ale ciężko idzie… Za dużo spraw jest do opowiedzenia… Było widać, że paraliżował go respekt przed sobą…

Przypomina kontrowersje, do jakich doszło w czasie jego zeznań przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej w sprawie stanu wojennego. Stanęliśmy wówczas przeciw sobie. Chodziło o jego podróż na Kubę, w czasie której spotkał się ze swoim przyjacielem Raulem Castro (dzisiejszy przywódca Kuby). Jaruzelski zlecił mu uspokojenie Kubańczyków. Kazał przekazać Fidelowi Castro, że sprawę „Solidarności” rozwiążemy we własnym zakresie (Kubańczycy obawiali się, że w wypadku interwencji sił Układu Warszawskiego w Polsce zaatakują ich Amerykanie). Potyczkę przed Komisją wygrałem. Generał miał mi to za złe. I Pożoga wyrzuca, że wiele spraw, o których mówiliśmy przez prawie trzydzieści lat, pominąłem… Odpowiadam, że cykl Tajnej historii… jest jeszcze nieskończony, że będę go pisał do śmierci, albo jeszcze dłużej… I były szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu i ambasador PRL w Bułgarii zaleca pośpiech, bo „nie znamy ani dnia, ani godziny”, a wspominając swojego niegdysiejszego szefa, rzuca mimochodem, że mania wielkości to choroba karłów…

Rozmawiamy, rozmawiamy… Próbując nadrobić stracony czas… Chaos rozmowy przekracza to, co się działo po Wielkim Wybuchu… Wspominam jego wychowanków, którzy służą dobrze nowej Polsce. Generał komentuje: „Widziałem, jak oni w ostatnim okresie Peerelu na wyprzódki lecieli po nowe stanowiska… Ariergarda wyprzedziła awangardę. Ale, możliwe, że dobrze się stało…”. Umawiamy się na następne spotkanie na wiosnę… Generał dywizji Władysław Pożoga zmarł 6 kwietnia 2015 r. Miał 92 lata.