Miesięczne archiwum: październik 2020

W ŁAPACH SMIERSZU I INFORMACJI WP

Kto zabił. Desperat 2. Kropili po nas swoi i Niemcy. Walili z dział i moździerzy. Czailiśmy się w lesie w małych grupkach, skupieni wokół sosnowych i świerkowych pni, dających schronienie przed odłamkami. Liczyliśmy wybuchy i nasłuchiwaliśmy wycia przelatujących nad czubkami drzew pocisków. Nie było nas dużo. Ze stu pięćdziesięciu chłopa, którzy weszli do lasu, wytłuczono tylu, że zostało pół setki. Ale teraz umieraliśmy wolniej. Po prostu trudniej było nas trafić. To tak jak przy grze w kręgle – pierwsza kula robi duże spustoszenie w słupkach, ale następne nie mogą już być takie celne, bo słupków ubyło.

                                               ***

     Granaty i pociski macały nas wśród drzew i bagien. Na ten ogień nie było żadnego lekarstwa. Był to ogień nękający. Długi i przeraźliwy, jak ból zęba. Pociski padały w zależności od fantazji artylerzystów, którzy mieli do ostrzelania kilkadziesiąt hektarów lasu. Robili to rzetelnie od kilku dni. Artylerzyści myśleli, że piorą po Niemcach. Była to swoista bagnisto-lesista-artyleryjska muzyka wojny. Pan Bóg im to chyba wybaczy? Apostolstwem Boga jest patrzenie przez palce na ludzkie pomyłki. My nie bardzo kwapiliśmy się do wybaczania. W tych warunkach byliśmy niewybaczalni. Wiedziałem, że do zidentyfikowania Boga potrzebny jest diabeł, to chyba jasne, nie? Wszak Jekyll nic nie znaczył bez Hyde’a. Z diabłem mieliśmy do czynienie na co dzień. Ale dlaczego Bóg nas na moment opuścił i to w tak ciężkim położeniu? I dlaczego pozwolił diabłu pokierować czynami artylerzystów?

                                               ***

     Dwa dni temu około południa nieprzyjaciel odciął nam drogę od wschodu i północy. Wieczorem zrobił to samo od zachodu i południa. Pułapka zamknęła się. Nasi nie wiedzieli, czy jeszcze żyjemy. Wedle wszelkich reguł taktycznych naszą kompanię należało skreślić ze stanu. Więc artylerzyści prali po lesie, nie biorąc pod uwagę, że my nie stosowaliśmy się do żadnych reguł wymyślanych przez teoretyków wojskowości. Niemcy widząc jak nasi piorą, prali też. To nas uchroniło przed ostatecznym wyduszeniem przez przeciwnika. Żaden niemiecki pododdział nie chciał pójść pod podwójny ogień.

                                               ***

     Minęły dwie kolejne doby walki. Najbardziej ospałej walki, jaką znałem. Noc była chłodna. Powietrze wydawało się coraz bardziej wilgotne. Siedziałem oparty o pień poharatanego odłamkami drzewa obok Szamkowskiego. On jeden pozostał z mojego plutonu żywy, był dowódcą pierwszej drużyny. W porannej mgle wyglądał jak zjawa. Szczupły, ascetyczny, drobny – wydawało się, że byle przeciąg wywieje go z lasu na otwartą przestrzeń, gdzie czatowali snajperzy.    Szamek nie robił wrażenia mężczyzny, tylko dużego dziecka, któremu nagle wyciągnęły się nogi; twarz pozostała dziecinna, rzadki zarost przypominał brodę młodego chłopca. Dziw, że dotarł aż tutaj.

                                               ***

     Teraz siedział z podkulonymi nogami. Wydawało się, że nawet oddychanie sprawia mu ból. Może dały znać o sobie poobijane od ciągłych upadków żebra, a może bolały poobdzierane do żywego mięsa dłonie i kolana – cena, jaką przyszło płacić za kilometry przebyte czołganiem?  Zdzichu miał na głowie wypłowiałą rogatywkę, spod której wystawały długie, zupełnie nieżołnierskie włosy, które dawno nie widziały nożyczek. Drelichowy, kiedyś zielony mundur, teraz był w strzępkach, a o kolorze lepiej nie mówić. Był tak wychudzony, że musiał się bardzo starać, żeby rzucić cień. Ale ten dylągowaty przystojniak, elegancki pomimo nędzy, nad którą zdawał się przelatywać jak rajski ptak, miał wszelkie cechy brata łaty: pogardliwy stosunek do otoczenia, bystrą orientację w gąszczu konfliktów, w jakie co krok wpadaliśmy oraz radosną umiejętność używania życia i apetyt na wszelkie doznania, o których obecnie mógł tylko marzyć.

                                               ***

     Dziewczynki i niebezpieczeństwo, awantury i karkołomne wyprawy poza linię frontu po języka – wszystkiego zaznał. Nie pomijał żadnych okazji do nowych przeżyć. W każdym środowisku poruszał się z nieodstępną miną ostatniego wykolejeńca, trwoniącego własny talent i czar osobisty.       Ale teraz miał chyba powyżej uszu tej zabawy. Spostrzegł widocznie, że go obserwuję, gdyż powiedział:

     – Wiesz, co jest moim największym kłopotem?

     – Skąd mam, u licha, wiedzieć?

     – Martwię się, że nie udało mi się pozbawić cnoty mojej dziewczyny.      Próbowałem kilka razy, ale zawsze bez powodzenia.

     – Dziwne kłopoty w tej sytuacji. Za chwilę możemy nie żyć, a tobie chce się o tym mówić.

     – Chce mi się nie tylko mówić.

     – Co ci to pomoże?

     – Nam już w ogóle nic nie pomoże. Więc chociaż porozmawiajmy.

     – Nie potrafiłeś tego załatwić jak mężczyzna?

                                               ***

     Pominął moje pytanie milczeniem. Kontynuował:

     – Mimo że była feministką, wyemancypowaną jak jasna cholera, wspomniałem jej o tym delikatnie w pierwszym liście napisanym z frontu. W drugim wyłożyłem sprawę wprost.

     – I co? – zapytałem, aby coś powiedzieć.

     – Odpisała: „Żałuję, ale…”

     – Mówią, że życie składa się z żalu za straconymi okazjami. Zresztą miłość unika wyemancypowanych kobiet domagających się równouprawnienia. Cóż mówić o żądaniach feministek, skoro nawet Pan Bóg jest mężczyzną. A żar miłości? Toż to bzdura! To ckliwe opowieści dla sentymentalnych kabotynów. Wszystko zanika. Ogień wygasa, kwiatki więdną, para uchodzi, co dopiero miłość.

     – No właśnie.

     – Widzisz, Szamku, wedle mojej teorii, mężczyźnie w postępowaniu z kobietami, dzielą się na tych, którym lepiej wychodzi rozbieranie kobiet i tych, którzy wolą kobiety ubierać. Coś mi się zdaje, że należysz do drugiej grupy. Zgadłem?

     – Może masz rację.

     – Nic straconego. Wrócisz. Odrobisz zaległości. Mężczyźni będą w cenie. Co prawda najlepszych wybiją, albo już wybito, więc nawet pokraka będzie mogła przebierać i wybierać białogłowy wedle uznania. To jedyna korzyść z wojny dla mężczyzn.

     – Dla tych, którzy przeżyją.

     – Tak.

     – Kiedy to nie jest takie proste.

     – Gdyby wszystko było proste, nigdy nie wymyślono by koła.

     – Ty sobie żartujesz, a ja nie mogę przestać myśleć o tym. Przez to zostałem tchórzem i trafiłem do tej kompanii.

     – Ty tchórzem? – zdziwiłem się. – Wiem o tobie wszystko…

     – Nikt nie wie o mnie wszystkiego. Nawet ja sam. Nie mam upodobania do siebie samego.

                                               ***

     Zastanowiło mnie to stwierdzenie. Było podobne do zapisu Listu św. Pawła do Rzymian mówiącego, że „Chrystus nie miał upodobania w sobie samym”. Znałem Biblię, bo kiedyś byłem ministrantem, ale tego passusu akurat nie rozumiałem.  Dopiero w wiele lat później znalazłem u Kierkegaarda wyjaśnienie tego tajemniczego zdania, którym chyba bezwiednie, posłużył się Szamek, by oddać stan swojej duszy. Boże! Jak ja mało wiedziałem o ludziach. Wiedziałem, że jestem taki, jaki jestem. Może nie głupi, ale głupi.

                                               ***

     Gdy tak rozmawialiśmy, od ubezpieczenia przyszedł sygnał o zbliżającym się nieprzyjacielu. Sprawdziłem amunicję w pistolecie maszynowym. Dotknąłem granatów poupychanych w kieszeniach, chcąc się przekonać, czy łatwo je wyjąć. Pociski artyleryjskie przestały padać. Widać artylerzystom przywieziono śniadanie.

     – Desperat… – zaczął Szamek.

     – Co?

     – Za co tu trafiłeś?

     – Przecież wiesz. Nie masz lepszych zmartwień? Szkopy zaraz tu będą.

     – Jeszcze nikogo nie widać. Niewiele możemy zrobić.

     – Tak. Nie mamy nawet gdzie wiać. Nie wiemy, gdzie nasi, a gdzie Niemcy.

     – Dlatego nie wiejemy. Czekamy. Może na śmierć?

     – Nie. Czekamy na starcie. Może decydując. To może być starcie śmiertelne. Boisz się śmierci?

     – Tak.

     – Ja nie. Mężczyzna, który boi się śmierci jest żywym trupem. Ale tak, w pewnym sensie masz rację. Czekanie przed walką jest zawsze najtrudniejsze i najnudniejsze. Ja nudę staram się zabijać myśleniem o dziewczynie.

     – A ja – myśleniem o śmierci.

     – Myśl lepiej o łąkach, kwiatach, dziewczynach, miłości…

     – Będzie mi lżej umierać?

     – Nie o to chodzi. Człowiek w chwilach ostatecznych powinien mieć ładne myśli.

                                               ***

     Odciągnąłem suwadło. Wydało mi się, że w prześwicie drzew mignęło kilka sylwetek. Szamek zmienił pozycję z siedzącej na leżącą, poszedłem za jego przykładem. Reszta kompanii zrobiła zapewne to samo. Nie widziałem tego dokładnie. Czekaliśmy, aby walczyć, choć znaleźliśmy się w sytuacji najbardziej beznadziejnej ze wszystkich, w jakie kiedykolwiek się władowaliśmy. W takich momentach człowiek robi rachunek sumienia. Chce czy nie chce, przez głowę przelatują mu obrazy z minionego życia. Dzieciństwo, szkoła, początek młodości i wojna. A jeżeli o mnie chodzi, to jeszcze ta głupia fanfaronada, po której nadano mi przydomek „Desperata” i za którą złapałem dwa miesiące karnej kompanii. Postanowiłem wtedy, że potrafię zrobić porządnie to, o co mnie posądzano, że nie potrafię.

                                               ***

     Ci, którzy mi ten wyrok zafundowali, nie znali wypadku, aby ktoś przeżył takie sześćdziesiąt dni. Nie potrzebowali mnie nawet degradować, zostawili mi porucznikowski stopień, aby mieć czystsze sumienie. Z dowódcy kompanii zrobiono mnie dowódcą plutonu i wysłano do przodu. Stało się to niewiele dni temu. Coraz wyraźniej widziałem zbliżające się sylwetki Niemców. Wybrałem pierwszego, podtatusiałego faceta z brzuszkiem, skradającego się od drzewa do drzewa w moim kierunku. On mnie nie znał. Ja jego też. On nic mi nie zrobił. Ja jemu też. On chciał mnie zbić. Je jego też. Musiałem go tylko uprzedzić.

                                               ***

     Mogłem go już kropnąć, ale wolałem nieco poczekać. Niech jeszcze trochę nacieszy się leśnym powietrzem – pomyślałem. Właściwie to powinien czuć do mnie wdzięczność za darowane sekundy. Szkop nie mógł mnie widzieć. Przed jego wzrokiem broniła mnie sterta liści z powbijanymi gdzieniegdzie gałązkami. Ale w końcu musiałem go zabić. W przeciwnym wypadku on zlikwidowałby mnie. Spojrzałem na ostatniego swojego żołnierza. Przestał chyba myśleć o dziewczynie i zmarnowanej okazji, gdyż pokazał dwa palce, co oznaczało wzięcie drugiego Niemca na cel. Skinąłem głową i pociągnąłem za język spustowy, leciutko, aby zmarnować tylko jeden nabój. Wystarczyło. Zawsze strzelałem dobrze.

                                               ***

     Drugiego w podobny sposób załatwił Szamek. Reszta atakujących zaległa. Odżałowałem granat i rzuciłem go w ich kierunku, aby nie czuli się zbyt bezpieczni na naszym terytorium. Trafiłem dobrze, w faceta niosącego minę. W górę poleciało trochę porozrywanego ludzkiego mięsa, strzępy mundurów i oporządzenia. Tu i ówdzie słychać było pojedyncze strzały. Nasi nie chcieli tracić amunicji, a szkopy zbyt wariacko atakować. Interesy obu stron ograniczyły się do chwilowego utrzymania status quo. Fryce zapewne sądzili, że i tak nas mają i zmasakrują.

                                               ***

     I wówczas artylerzyści znowu przypomnieli sobie o swojej powinności, ze zdwojoną energią odrabiając zaległości. Niemcy zaczęli się wycofywać. My nie mieliśmy dokąd. Przekręciłem się na plecy. Patrzyłem na usychające korony drzew, aby nacieszyć się zielenią i błękitem, a może też… zobaczyć te kilka kilogramów żelastwa, przybywające, aby mnie zabrać z tego świata.

– Lubisz drzewa? – zapytał Szamek.

– Tak, kiedyś chciałem nawet zostać leśnikiem. Ale teraz już nie. Ostatnio las napawa mnie lękiem. Za długo w nim przebywałem.

– Te drzewa umierają i dlatego wyglądają tak pięknie, jak nigdy przedtem.

– Ludzie umierają gorzej. Widziałeś, ile nienawiści w oczach mieli ci, którzy tam leżą? – pokazałem w kierunku zabitych.

                                               ***

Była okazja aby chwilkę pomilczeć. Przerwał ją Szamek pytając:

– Desperat, nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Ach tak. Za co trafiłem w to parszywe miejsce? Cóż, przyjacielu, ściągam na swoją głowę gromy przełożonych jak piorunochron.

– Słyszałem o tym i owym, a najwięcej o ogniu. To prawda?

– Z czym?

– Z tą wioską.

– Prawda.

– Opowiedz, jak było.

– Zwyczajnie. Trzy doby w polu, na deszczu, w marszu, z potyczkami. Wiesz jak to jest? Zwyczajnie. Kwatermistrzostwo zostało daleko z tyłu. Transport nawalał. Moi ludzie ledwo trzymali się na nogach.

– Wtedy zdobyliście tę wioskę.

– Tak, wzięliśmy ją z marszu, a zatrzymaliśmy się dopiero na jej końcu. Te dranie walili do nas prawie z każdego okna. Parszywe hreczkosieje miały więcej broni i amunicji niż cała armia naszego generała. Uspokoiliśmy ich. Potem popiliśmy trochę i chłopcy, prawdziwe ancymonki, podpaliły starą szopę na skraju gumna, aby się ogrzać i wysuszyć.

– Od szopy zapaliła się stodoła – domyślił się.

– A od stodoły dom – wyjaśniłem.

– A od domu cała wioska.

– Ładne to było. Spaliło się wszystko co do deseczki. Krótka historia, prawda?

– Mogłeś przecież wytłumaczyć. To był przypadek.

– Nie mogłem. Prokurator mnie nie lubił, a ja nie jestem gadułą.

– Desperat. Wydaje mi się, że cię rozgryzłem.

– Czyżby?

– Ty masz cholerny żal do ludzi. Zawiodłeś się na nich, co?

– Nie masz racji. Chyba jej nie masz – powiedziałem bez przekonania. – To fakt, zawiodło mnie wielu, a ja chciałbym być trochę mniej zawodnym od tych „zawodników”.

– Zostańmy przyjaciółmi.

– Na jak długo?

– Do końca.

– O, to możemy. Nie zdąży nas ta przyjaźń zmęczyć. To nie potrwa długo.

                                               ***

Przed oczami stanęły mi obrazki sprzed kilku miesięcy. Pierwsze spotkanie z człowiekiem mającym później decydować o moim losie. Był niedostępny wszelkim przejawom szlachetności. Będąc wcielonym tchórzem, szanował tylko tych, których się bał. Odznaczał się wszystkimi wadami swojej klasy. Był pewny siebie, apodyktyczny i głęboko wierzył, że zawsze ma rację. Starał się robić wrażenie, że wszystko już przemyślał i rozstrzygnął. Wysłuchiwał z nieukrywaną niecierpliwością tego, co mówili inni, po czym obwieszczał swe ostateczne sądy, przydatne w danej sprawie jak futra w Kongo. A przy tym był skromny i muszę przyznać, miał ku temu powody. Nie było między nami miłości. W ogóle w całym oddziale nie było nikogo, poza nielicznymi sztabowymi lizuskami, kto chciałby powiedzieć o nim choć jedno dobre słowo, kto chętnie podałby mu rękę.

                                               ***

W naszej kompanii znano mnie z demokratycznych poglądów. Często przychodziło do politycznych rozmów, bo o czym żołnierz może rozmawiać w polu? Albo o sposobie na przeżycie najbliższego dnia. Albo o dziewczynach. Albo właśnie o polityce, o tym jaka będzie przyszła Polska. Nie miałem złudzeń. Uważałem, że z chwilą powstania państw wszystko jest polityczne, zaś polityka to zlepek kłamstw, uników, nienawiści, zdrad i schizofrenii. Ludzi, których znałem dzielono na prawicowców i lewicowców. Prawicowców zlikwidowano wcześniej albo przerobiono na delatorów. Mnie ustawiono bardziej na prawo od lewicowców z dawnego Pepeesu, którzy w tej armii byli jeszcze tolerowani. Po opróżnieniu z Niemców Polski dowiedziałem się, że jednym z najlepszych takiej proweniencji żołnierzy był pierwszy dowódca Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie mjr Bogdan Ginter. Gdy dostał zadanie uwinął się w kilka dni. Zorganizował pododdział. Przepędził niedobitki hitlerowców. Oczyścił teren z band rabunkowych i szabrowników. Pokazał Czechosłowakom gdzie ich miejsce (mieli ochotę zająć większą część Karkonoszy i Gór Izerskich, wprowadzając do górskich schronisk wojsko). I naraził się funkcjonariuszowi Informacji WP, który tak, jak wszyscy funkcyjni w tej służbie był oficerem NKWD pełniącym obowiązki Polaka. Ginter poszedł w odstawkę. Miał szczęście. Nie represjonowano go zbytnio.

                                               *** 

Poza tym po tym, co przeszedłem na Syberii miałem skrywany seksualny stosunek do Sowietów. Po prostu pierdoliłem ich. Ale z tym się akurat nie afiszowałem.

                                               ***

W jednej z takich rozmów, zahaczających o politykę i przyszłość Polski po wojnie, powiedziałem o jedno słowo za dużo. W pułku uchodziłem za poliglotę, który lepiej zna języki obce niż swój własny. Zawsze czytałem książki i to, co mi wpadło w ręce, więc wiedziałem, że ideowych komunistów polskich znajdujących się w Sowietach wyrżnął Stalin w czasie wielkiej czystki KPP. Zostały niedobitki. Przeglądałem też ulotki rosyjskie, nienieckie i zachodnie. One także coś niecoś pojaśniały.

                                               ***

Wykorzystywaliśmy każą wolną chwilę aby się rozerwać, odsapnąć od żołnierki i zabijania. Na takie dictum facktum najlepsza była diabelska berbelucha. Siedzieliśmy pociągając z gwinta po kilka bulgotów. Nie zdając sobie sprawy do kogo i co mówię nieco śmieszkowałem. Wiedziałem w jakiej sytuacji się znajduję. Byłem przekonany, że mając tyko jedno życie powinienem się trzy razy zastanowić komu i co mówię. I zapomniałem o tym. Powiedziałem komilitonom, że polscy komuniści dzielą się na dwie kategorie. Pierwszą stanowią ezoterycy, których ideologie rozumieją sami ezoterycy, i to zaledwie częściowo, oraz na nekromantyków, których nie rozumie nikt. Widać ktoś doniósł gdzie trzeba o moim mędrkowaniu. Albo napisał meldunek, co na jedno wychodziło. A że we współczesnym świecie nikt tak nie ceni słowa tak bardzo jak służby specjalne i generałowie, zostałem wezwany przed oblicze najwyższego. W naszym wypadki było to dowódca dywizji w stopniu generała. Jego paradność działała na żołnierzy jak marsz żałobny dętej orkiestry dywizyjnej. Dowódca był purytaninem komunistycznym, osobą cnotliwą o nieskazitelnym bolszewickim życiorysie. Stale dręczył go lęk, że ktoś, gdzieś tam może być szczęśliwy nie będąc „przynależnionym” do tej gildii. Dwieście procent generałów była przynależna do stalinizmu i leninizmu. Myślałem, że głupiej nie można. Pożyłem i przekonałem się, że można. W tej materii moje zaufanie do generałów jest nieograniczone.

– Nieradzieckie stanowisko zajmujecie. To podłe. To niedopuszczalne. To barbarzyńskie. Świat chcecie zmieniać – usłyszałem. – Nowego ładu wam się zachciewa. Niedobrze! Oj niedobrze!

– Nie chcę zmieniać świata. Ale niech świat nie próbuje zmieniać mnie. Nie dam się.

– Ano zobaczymy, zobaczymy.

                                               ***

Po wojnie owego dowódcę dywizji rozstrzelano za nieprawomyślność i przyjmowanie od podwładnych haraczy zdobywanych w czasie akcji. Po 1956 r. uznano, że oskarżenie było zbyt pochopne i generała rehabilitowano. Czego dowodzi rehabilitacja? Że ojczyzna ciągle kocha ubite potomstwo.

                                               ***

Po raz pierwszy stanąłem przed sądem polowym. Wkrótce zobaczyłem karną kompanię. Informacja WP nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Uważano widocznie, że zasłużyłem na kulkę, ale wyrok sądu polowego musiała respektować. Cdn. (Kto zabił. Desperat 2)

[książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: e-mail:  s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 12 6313250; 502149666;].

KTO ZABIŁ? DESPERAT 2

Przedsłowie czyli sen. Rozumiem, dlaczego większość ludzi przypisuje nikłe znaczenie swoim snom. Są dla nich zbyt lekkie, a ludzie na ogół utożsamiają się z tym, co ma ciężar. Łzy są poważne, można je zbierać w słoiku. Ale sen, podobnie jak uśmiech, to czyste powietrze. Sny i uśmiechy szybko przemijają. Co jednak, jeśli twarz przeminie, a przetrwa uśmiech? Susan Sontak

     Będąc nadal zainteresowany procesem skretyniania społeczeństwa odkurzyłem Desperata. Dopisałem to i owo. Napisałem tylko to, co powinienem napisać wiele lat temu. W pisaniu przyświecało mi zdanie, że czas i przestrzeń są formami istnienia próżni. I rozumiałem przez to, że istnieje coś, co z definicji istnieć nie powinno, a istnieje i na dodatek, wszystko goni, mknie, pędzi falami znikąd do nikąd. Język z trudem opisuje to, co widzi – wobec niewidzialnego jest całkowicie bezradny. A ja chciałem zrelacjonować działania służb specjalnych, które w przeważającym stopniu są niewidzialne.

     A, że nikt nie uniknie historii, nawet gdyby bardzo się starał zrelacjonowałem więc tylko te wątki, które przyszły do mnie, nie ja do nich. Co prawda, w swojej zarozumiałości chciałem splagiatować Waltera Benjamina, marzącego o napisaniu książki złożonej z samych cytatów. Ale nic mi z tego nie wyszło. Więc skoro Benjaminowi się ta sztuka nie udała, to dlaczego miało się udać mnie? Musiałem się zadowolić rozwiązaniem połowicznym – mikroskopijnym przedstawieniem problemu oddziaływania służb specjalnych na życie każdego z nas. Popełniłem przy tym grzech przeciwko ósmemu przykazaniu mówiącemu: nie bądź leniwy i nie wyręczaj się cytatem.

Byłem leniwy. Kolejne rozdziały opatrzyłem mottami, a kończyłem, za radą psychiatry dr Jolanty Biełousz zapisem snów zaznaczonych jako „oniriada. Te zjawy, ułudy, zapisy Morfeusza przedstawiałem językiem ulicznym, skrótowym, dalekim od retorycznych norm, często „od czapy”, bo sny takie są. Każdą „oniriadę” (o ile nie podpisano inaczej) otwiera zdanie z książki Alice Robb Siła snów oznaczone kursywą.

     Ośmielam się wspomnieć również o moich braciach mniejszych, czyli menażerii, która bynajmniej dzika nie jest. Jest po prostu inna. Inspirowałem się także książką Ewy Lipskiej Droga pani Szubert wprowadzając do oniriad niektóre element śnione pod wpływem twórczości poetki, pamiętając jednak, że już Sokrates uważał, że należy się wystrzegać złych snów. Wtórowali mu inni wielcy filozofowie, w tym I. Kant pragnący wznieść fundament moralności ważnej nie tylko dla człowieka, ale dla każdego rozumnego stworzenia.

     Wierzę także noblistce Oldze Tokarczuk, że sny oddają inną prawdę o człowieku niż jawa, podobnie jak wierzę Erichowi Frommowi twierdzącemu, że: marzenia senne są znaczącymi i ważnymi wyrazami każdej aktywności umysłowej w stanie snu, oraz, że: Sen i jawa są dwoma biegunami ludzkiej egzystencji. Życie na jawie odznacza się działaniem, sen jest od niego wolny. Motta z poszczególnych rozdziałów czytane razem powinny dać wyobrażenie o celach i metodach stosowanych przez służby specjalne, a oniriady o  sposobie, w jaki mój mózg reagował w czasie snu na to, co zapisałem w książce. Powstała całkiem nowa książka. Nadałem jej tytuł Desperat 2. Nie wiem, czy zdołacie się doszukać w książce odniesień do poezji, literatury pięknej i filozoficznej oraz kilku analogi do aktualnych wydarzeń. Jeżeli tak, to nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione.

Oniriada. Potęga Boga i moc boga są straszne. „Dowiesz się o tym jeszcze więcej. Jesteś już w drugim czasie. Pierwszy czas został przezwyciężony. To jest czas panowania Syna, którego nazywasz Bogiem Żab. Potem nastąpi trzeci czas, czas rozdzielenia i zrównoważonej władzy”. Moja duszo, dokąd poszłaś? Czy poszłaś do zwierząt? Łączę górne z dolnym. Łączę Boga i zwierzęta. Jedna część mnie jest zwierzęciem, druga Bogiem, a trzecia człowiekiem. Pod tobą wąż, w tobie człowiek, nad tobą Bóg. Po drugiej stronie węża znajduje się fallus, a dalej Ziemia, dalej Księżyc, a potem zimno i pustka przestrzeni kosmicznej. Carl Gustav Jung. Z lasu wychodzą kombatanci i koledzy wojska. Skacząc na jednej nodze z palem w uchu wytrząsają z siebie to, co napieprzyli im politycy i mówią, że Kraj Rad… Ja przerywam i Barańczakowo: Raj Krat. Oburzają się. Zaczynam się poważnie obawiać, czy aby nie ulegam coraz modniejszemu kulturalizmowi. „Kult kultury”, a więc respekt dla autonomii wartości kultur tradycyjnych tkwi jak zadra w mojej duszy. Teoria dwóch wrogów! A przecież jest globalizacja i takie reminiscencje nie mają sensu. Ale większość komilitonów jest zgodna: historię WP należy napisać od nowa z ujęciem tradycyjnych polskich wartości. I śnię na jawie, że jestem cesarzem Qin Shi i dowodzę  8,1 tys. Tarakotową Armią, wyposażoną w broń i sprzęt bojowy, co pochłonęło prawie całe zapasy dla żywego wojska i tak osłabiło cesarstwo, że upadło na skutek ludowego powstania. Wiec domniemuję, że to, co się dzieje z WP, to nic dobrego. I jak zawsze wymądrzam się nieprzyzwoicie i nawołuję świat, aby obrócił się do Polski dobrą stroną i dal odpór Putinowi, który jest cieniem zwiędłego Imperium Zła i który fałszywymi oskarżeniami chce nas zepchnąć na pozycję antysemitów i agresorów, którzy odpowiadają za wybuch 2 wojny światowej. I przypominam komilitonom, że zło w naszej armii zaczęło się już w Sowietach, gdy Armia Czerwona zasiliła Polskie Siły Zbrojne w ZSRR ponad 21 tysiącami oficerów i generałów, którzy obsadzili najważniejsze stanowiska. Nieco inna była sprawa w MBP. Sowietów było tam dziesięć razy mniej niż w wojsku, ale stanowiska piastowali ważne, że ho, ho! Kontrowersje budzi sprawa oceny Rokossowskiego. Zgadzamy się, że jako żołnierz był znakomitością, acz doktryna sowiecka była zbrodnicza i Rokossowski ją realizował perfekcyjnie. Była dwunasta w południe – świeciło słońce, przyleciał Immanuel Kant, król filozofów. Król – nie tylko dlatego, że mieszkał w Królewcu, ale dlatego, że jego imperatyw moralny stał się podstawowym prawem milionów ludzi. Walnął we mnie: „Postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz zarazem chcieć, żeby stała się  powszechnym prawem”. Potem dołączyła inna mądra głowa, często wypowiadająca się o snach, zwana „wiedeńskim szarlatanem”, o którego teorii krążyły legendy, a H.P. Lovecraft, uważający, że sny to jego prywatne terytorium, mawiał: że Freudowska teoria, to symbolizm infantylny. Zygmund Freud wyglądał jakby kogoś oczekiwał. Jakoż i zjawił się jego uczeń Carl G. Jung. I Freud posmutniał, jakby na wspomnienie roku 1913, roku rozstania z Jungiem, który Kantowskie kategorie i Freudowskie teorie zmienił na swoje archetypy. Przestań truć o filozofach – wtrącił Bartoszewicz. – Zajmij się lepiej Amerykańcami. Przecież kowboje za najwybitniejszego dowódcę II światówki uznali tego tandeciarza i bandytę Gieorgija Żukowa. Spuścili w niebyt naszego Rokossowskiego. Znudzeni komilitoni usiłują wydrapać mi oczy. Salwuję się ucieczką. Nie wiem gdzie bym doszedł, gdybym nie obudził się.

PROLOG 

     Potwory istnieją, ale jest ich za mało, aby mogły naprawdę stać się zagrożeniem. Dużo niebezpieczniejsi są funkcjonariusze gotowi uwierzyć i wykonywać rozkazy bez zadawania pytań. Primo Levi

     W kwietniu 1945 r. w rejonie Siekierki – Gozdowice Odra wyglądała niczym jezioro opasane umocnieniami przeciwpowodziowymi. Poldery były zalane od wałów do wałów, a na przeciwległym brzegu czaiła się dobrze zorganizowana obrona niemiecka. To było najgłupiej wybrane miejsce nadające się do forsowania. Rozpoczęliśmy forsować rzekę 16 kwietnia. Gehenna. Pontony desantowe zaczepiające o zwalone drzewa i chaszcze, nie mogły wystartować. Barki desantowe wpadały na przeszkody, posuwające jak żółwie pod zmasowanym ogniem obrony niemieckiej. Trwało to i trwało. Szeregi żołnierskie topniały jak śnieg na wiosnę. Po wydostaniu się na drugi brzeg odwróciłem głowę. Rozlewisko. Z czubkami krzaków i drzew wystającymi z wody, przypominało rżysko z tym że zamiast żeńców i snopków zboża leżeli martwi żołnierze. I postanowiłem wszędzie, gdy tylko będę mógł, dawać świadectwo prawdzie. I patrząc na trupy popatrzyłem w górę. I wyszeptałem: Jeśli zapomnę o nich. Ty Boże na niebie, zapomnij o mnie. I pomyślałem, co będzie za kilka dni? I przed oczyma jawił mi się rozdział z podręcznika medycyny sądowej poświęcony robakom gnieżdżącym się w trupach, a przytoczony w Zapiskach dla zjawy przez Jerzego Stempowskiego: Muchy składają w trupach larwy, których wydzielina rozpuszcza tkankę. Potem przychodzą chrząszcze żywiące się larwami i pozostawiające tylko kości oraz kawałki wysuszonej skóry. Po nich zjawiają się muchy plujki, oczyszczające kości i zagrzebujące w ziemi niestrawione resztki trupa.  

Spoglądając na pobojowisko, czułem się jak wyrzutek społeczeństwa usiłujący pozostać przy życiu z rzezi, jaką za sprawą germańskiego boga wojny Odyna, urządzili nam Hitler ze Stalinem.

Z mojej kompanii, którą dowodziłem, zostało 15 żołnierzy.

Ci, którzy przeżyli byli tak poobijani jak łososie przebijający się przez przeszkody, aby złożyć ikrę. Ale my chcieliśmy tylko dojść do Berlina.

Ci, którzy nie przeżyli…Odra unosiła niektórych. Innych zatrzymywały chaszcze i wystające z wody gałęzie. Nie grzebano nikogo. Nie miał kto tego robić. Wkrótce zluzowano nas. Mogliśmy odpocząć.

                                 ***

Pomiędzy Neu Rudnitz a Karlstorf leżałem ze Zdzisławem Szamkowskim, zwanym Szamkiem oraz Robin Hoodem XX wieku. Otulały nas tumany mgły. Z rzeki dochodził fetor trupów i ryb. Świecił obrzmiały Księżyc. W jego blasku widzieliśmy nie fantomy, a pływające realne, wzdęte trupy, spuchnięte, czerniejące, gotowe strzelić strumieniem zgnilizny. Byliśmy przykryci tylko pałatkami. Obok nas biwakowali inni kamraci. Frajda, że przeżyliśmy sprawiła, że nie chcieliśmy już się mścić i zabijać. Nagle zachciało się wszystkim żyć. Rozmawialiśmy o tym, jak wyjść cało z nieciekawej sytuacji. Szamek, gad i podlec, któremu wadliwy wzrok kazał widzieć wojnę, juści taką, jaka ona była, a nie taką, jaką widzieli generałowie i politycy legł obok. Był komilitonem hożym, skorym do bitki i wypitki, człowiekiem wielkiego i prostego serca, odznaczał się końskim zdrowiem, ruchliwością pcheł i determinacją gladiatora.

Ten świszczypała gdyby był bardziej wierzący, mógłby w przyszłości zostać klerykiem-anachoretą. Był u mnie dowódcą plutonu, ale rozpoczynał żołnierkę później ode mnie. Zapytał niespodziewanie, czy bitwa pod Lenino, w której brałem udział, była bardziej krwawa od tego, co właśnie przeszliśmy? Czy ostatnia bitwa miała jakiś sens? I na koniec: czy powinniśmy się bić, czy raczej dekować się, skoro zakończenie wojny widnieje na horyzoncie?

Uważałem, że bitwy, które stoczyliśmy (wprawdzie u boku Armii Czerwonej, która zachowywała się jak się zachowywała, nieraz bardzo paskudnie i okrutnie, bo im na to Stalin nie tylko pozwolił, ale wręcz rozkazał), ale już na ziemiach polskich, a więc pod Studziankami, o Warszawę, o przełamanie Wału Pomorskiego i teraz w operacji berlińskiej, w której właśnie bierzemy udział, sens miały i mają jak najbardziej, bo nie tylko wywalają okupantów niemieckich z ziem polskich, ale wiodą prosto do Berlina.

Inną sprawą była strategia stosowana przez Armię Czerwoną. To strategia zbójecka. Sowieci szli naprzód rżnąc wszystko i wszystkich. Szczególnie okrutny był los kobiet. Za armią szedł Smiersz i Oddziały Zaporowe. Kto zwlekał, ginął z rąk własnych. Mówi się, że te dwie formacje zlikwidowały od 200 do 300 tysięcy czerwonoarmiejców. Na rujnację zasłużyły nie tylko wielkie aglomeracje, takie jak Gdańsk, Szczecin czy Wrocław. Szlak sowiecki znaczyły zrujnowane miasta i miasteczka. Na przykład w Nysie zostało tylko 25 procent zabudowań…                                     

I kolejna uwaga odautorska: oto Armia Czerwona, straciwszy 600 tysięcy poległych na naszej ziemi żołnierzy przepędziła Niemców z Polski, ale równocześnie oddała nas w jasyr komunizmowi w wersji stalinowskiej. Tak, za pomoc w przepędzeniu Niemców z Kraju Pieroga i Zalewajki przymusowo odsprzedaliśmy wolność. Odziedziczyliśmy zrujnowany, wyszabrowany kraj, który trzeba było odbudować. Zrobiliśmy to. Kto tego nie rozumie jest po prostu świnią. Żołnierzy sowieckich prawdopodobnie nie obchodziło ani wyzwalanie, ani zniewalanie Polski, bo to sprawa polityków. Była przecież Jałta, Teheran, Poczdam.  Żołnierze chcieli dojść do Berlina. A innej drogi, jak przez Polskę nie było. Chociażby z tego powodu poległym należy się nasz szacunek. Tak, prości żołnierze Armii Czerwonej przynieśli nam wolność od Niemców, ale nie przynieśli nam wolności, bo sami jej nie mieli.

I ostatnia uwaga: Jak było z pomocą Zachodu? Czy bez wsparcia Sowieci osiągnęli by Berlin? Wedle źródeł amerykańskich pomoc USA dla Sowietów w czasie II wojny światowej (Ustawa Lend-Lease !941 r.) wynosiła: 15 000 samolotów, 700 000  samochodów ciężarowych, 51 000 samochodów terenowych, 7 000  czołgów, 35 000 motocykli, 27 okrętów wojennych, 2 000 radarów, 1966 lokomotyw, 11 075 wagonów i niezliczoną ilość sprzętu i wyposażenia. Trudno powiedzieć czy te ustalenia dotyczą nadawcy, czy odbiorcy pomocy Zachodu. Transporty szły drogą morską. A na oceanach i morzach grasowali marynarze grossadmirała Karla Donitza i lotnictwo marszałka Rzeszy Hermana Goeringa siejąc spustoszenie w konwojach aliantów. Wydaje się, że dla frontu północno-wschodniego, decydujące znaczenie miały, rozpoczęte już pod koniec sierpnia 1940 r. bombardowania strategiczne prowadzone przez lotnictwo Wielkiej Brytanii i USA na niemieckie cele cywilne i wojskowe. Dezorganizowało to zbrojeniowy przemysł hitlerowski oraz uniemożliwiło dokończenie prac na nowymi broniami niemieckimi, w tym skonstruowanie bomby atomowej. Dzisiejsza Rosja neguje te ustalenia. Rosjanie wierzą, że bez pomocy Zachodu pokonaliby Hitlera. Można wierzyć, albo nie. Ale nie da się ukryć, że wkład Sowietów w rozgromienie Trzeciej Rzeszy był decydujący.

                                          ***

Więc nic to, że od dawna żyjemy w cieniu śmierci. Musimy zabijać albo zostać zabitymi. Dlaczego? Aby w pokoju żyć mogły przyszłe pokolenia.

A następnie popuściłem wodzy fantazji oddając się wspomnieniom, która od dawna leżały mi na wątrobie. Przez moje życie przesunęła się galeria obrazów i typów, które tylko Szekspir zdołałby ogarnąć. Otaczała mnie nikczemność i wzniosłość, głupota i rozum, odwaga i tchórzostwo. Dawno zrozumiałem, że głupota to boski dar i talent, który wypełnia umysł człowieka energiami twórczymi generowanymi przez wadliwy narząd myślący czyli mózg. Wszystko to sprawiało, że czułem się jak kot na pustyni podczas gradobicia.    

                                 ***

Po 17 września 1939 r. duża część Polaków, w tym i ja, została wywieziona na Sybir. Gen. Władysławowi Andersowi udało się wyprowadzić część z nich na Bliski Wschód. Żołnierze mogli ginąć w cieplejszym klimacie. Pozostali Polacy musieli wierzyć w to, co chciał Stalin i być zadowolonymi, że mogą u boku Armii Czerwonej bić Niemców. Ja się „na Andersa” nie załapałem.

                                 ***

     – Widzisz, Zenku – mówiłem raczej do siebie niż do swego towarzysza – ci, co nie chcieli wierzyć w kłamstwa Stalina, przestawali żyć. Nie wiemy nawet, gdzie są ich groby. Myśl o tym powoduje wymioty duszy. W czasie działań dojrzewają złe uczucia. Wzmaga się nieludzkość. Więc prawdopodobnie nigdy nie uda się ustalić, ile osób musiało rozstać się z tym światem, gdyż odmówiło złożenia przysięgi o dochowaniu wierności Związkowi Sowieckiemu. Niektórzy na własną rękę kombinowali, w jaki sposób urwać się spod kurateli NKWD panoszącego się w PSZ w ZSRR pod postacią Informacji WP.

     – Jak wiesz, w czasie bitwy pod Lenino byłem jednym z adiutantów gen. Berlinga. Widziałem nieco więcej niż inni.  Zdeterminowana część żołnierzy I Dywizji im. T. Kościuszki (od 400 do 600 kościuszkowców) wybrała przejście na stronę Niemców. Wybór między Hitlerem a Stalinem nie był żadnym wyborem. Oba były złe. Ale pozostanie przy Stalinie było odrobinę lepsze – gwarantowało, o ile się przeżyje, powrót do ojczyzny.  A jaka ona będzie? Bóg raczy wiedzieć. Bo Bóg to ktoś, kto wie wszystko. Podejrzewam, że ma gotową odpowiedź na każde pytanie i potrafi przewidzieć przyszłość Polski.

     – Spójrz, Szamku, w niebo. Spójrz na gwiazdy. Są to oczy Boga. On spogląda na Ziemie i wszystko widzi. Nie wiem tylko, kogo Bóg wyznaczył na reżysera spektaklu pt. II wojna światowa – szatana czy Ducha Dziejów? Nie wiem też, czy Bóg wybaczy głupocie? Cynizmowi? Zdrajcom?  Chyba wybaczy. Tak, jak tym ludziom wybaczał w przeszłości. Tak będzie również w przyszłości.  Obowiązkiem Boga jest wybaczanie. Wybaczając, ratuje również swoją skórę. Bo przecież to on rządzi światem. A kto rządzi – odpowiada.

                                   ***

     Wbrew temu, co mówili propagandyści byłem zdania, że bitwa pod Lenino była elementem w planach Stalina zmierzających do dalszego osłabienia żywiołu polskiego. Kierowanie bitwą przez dowódcę 33 Armii gen. Wasilija N. Gordowa, któremu podporządkowano polską dywizję, było z wojskowego punktu widzenia skandaliczne, a z ludzkiego – nieludzkie. Wiedziałem to dobrze, bo tam byłem. Natomiast co na ten temat sądził Stalina mogłem tylko antycypować. Być może było to zgodne z jego planami.

     Dowódca dywizji gen. Z. Berling miał potężnego kaca. Obrzucił w  duchu „mięsem” dowódcę 33 armii gen. Gordowa, ale na polu walki bał się pisnąć słówko przeciwko zbójeckim poleceniom tegoż Gordowa. Wszystko to sprawiło, że żołnierze 1 Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki zrozumieli, jak wygląda piekło. I słowa Z. Berlinga podczas zdejmowania go z dowódcy 1. Armii WP: …można zadać sobie w tej sprawie tylko dwa pytania: czy Gordow był zbrodniczym głupcem, czy też głupim zbrodniarzem.  W tamtych warunkach zarówno Gordow jak i Berling musieli wiedzieć, że wykonanie zadania jest absolutnie niemożliwe. Więc dlaczego posłano ludzi na rzeź? Z. Berling ruszył całym impetem. Słowa Gordowa do Berlinga, kwitujące szaleńcze natarcie kościuszkowców: Gratuluję wam natarcia waszej dywizji. Jak długo wojuję, takiego uderzenia dawno nie widziałem. Pozdrówcie waszych żołnierzy.  Nie wiem, czy gen. Berling polecenie wykonał. Nawet jeżeli wykonał, wielu jego podwładnych nie mogło słów pochwały Gordowa usłyszeć. Blisko 3 tys. żołnierzy leżało doskonale martwych (lub zaginionych) z twarzą w błocie nad brzegiem bagnistej Miereii tak jak moi żołnierze teraz w rozlewiskach Odry. Ich ciała czekały, nieraz bardzo długo, aż przyjdą grobołazi, aby ich pochować z zbiorowych mogiłach. Insynuacje pod adresem Gordowa, które słyszałem na własne uszy: Z. Berlinga: oby wielka choroba stoczyła twoje jądra synu hieny i szakala i obyś gnił do śmierci i nie mógł skonać. I gen. Wojciecha Bewziuka: Bodaj sukinsyn srał drutem kolczastym do końca życia! nie zmieniły mojego przekonania.

     Bitwa pod Lenino była jeszcze jedną zbrodnią Stalina na narodzie polskim. Świadczy o tym również robienie bohaterów na siłę. Cudowne zmartwychwstanie Juliusza Hibnera, którego podwładni zostawili rannego na polu walki meldując do sztabu, że zginął, odznaczonego „pośmiertnie” Orderem Virtuti Militari V klasy i Orderem Lenina oraz nadaniem mu tytułu Bohatera Związku Radzieckiego. Straty dywizji: jedną trzecią stanu osobowego. I gratulacje, i skrzynie odznaczeń…                  – Wiedz, Szamku, ja także wówczas dostałem blaszkę i awans na dowódcę kompanii – powiedziałem komilitonowi. – Co prawda wolałbym dostać Order Andrieja Pierwozwannogo uprawniający do odwiedzania damskich łaźni i kąpielisk bez przeszkód, a zamiast dowództwa kompani przydział do kwatermistrzostwa.

     A następnie dalej, raczej do siebie niż do komilitona uzewnętrzniałem się. Wiem jedno: w czasie wojny dusza dziczeje, człowiek zwięrzęcieje. No, nie. Przepraszam braci młodszych za faux pas. Niepotrzebnie obrażam zwierzęta. Nigdy nie słyszałem, aby jakieś stado owieczek rzucało się z nienawiścią na drugie stado. Taki dictum jest możliwe jedyni w wypadku personifikacji. Na przykład w konfliktach religijnych. Wojny religijne są zazwyczaj jeszcze krwawsze niż nasza. Choć to trudne do wyobrażenia.

    Z pojęciem wojny wiąże się umiłowanie kraju i przyjaźni. Tymczasem takie pojęcia, jak przyjaźń, ojczyzna i patriotyzm doszczętnie splugawiło swoją działalnością kierownictwo ZPP (Związek Patriotów Polskich). Ono było gorsze niż targowica, będąca majstersztykiem zdrady narodowej. To był spisek zawiązany przez zdrajców przedstawiających się jako najgorliwsi patrioci. Kierownictwo związku potrafiło zgwałcić każdą ideę zmierzającą do niepodległości Polski. Ojczyzna to język i mity, i ziemia i groby, a nie kłamstwa propagandy. W odróżnieniu od szeregowych członków ZPP, z których większość nosiła w sercach miłość do Polski to, co wyprawiało naczalstwo ZPP trudno nazwać inaczej niż skandalem i zdradą interesów Kraju Pieroga i Zalewajki. Uczestnicząc w tej hucpie człowiek wstydził się, że bywa patriotą. Ilekroć myślałem o tych sprawach jawiło mi się przed oczami zdanie E.M. Fostera: (…) gdybym musiał wybierać  między zdradą swego kraju a zdradą przyjaciela, mam nadzieję, że starczyłoby mi odwagi, by zdradzić swój kraj.

                                      ***

    Po bitwie odwiedziły nas dwie zołzy. Dwie niekłamane Erynie. Dwie działaczki ZPP z przewodniczącą Związku Wandą Wasilewską i Irena Sz., skazana na długoletnie więzienie wyrokiem sądu Polskiego Państwa Podziemnego za kolaborację z Sowietami (wyrok miał byś wykonany, gdy Polska odzyska niepodległość). Erynie ZPP, w odróżnieniu od Erynii mitologicznych, zrodzonych ze spadającej na Gaję krwi z wykastrowanego Uranosa, były zrodzone z woli Stalina. Owszem, też były inteligentne, a przeto szalenie niebezpieczne. Były osobami ziejącymi nienawiścią na wszystkich i wszystko, co nie komunistyczne. Dla Wandy i Ireny dobrobyt osób wskazanych przez Stalina był ważniejszy niż dobrobyt wszystkich Polaków w kraju, w Sowietach i na Zachodzie. Irena, w latach siedemdziesiątych przeszła na dobrą stronę mocy. Wanda nie. Pozostała w Sowietach. Wasilewska, nie bez pomocy Berlinga wgramoliła się na samochód i palnęła mowę. Stojąc na masce samochodu wołała do żołnierzy, że generał Berling jest dzieckiem światłości, a Anders to pełzający robal. Miażdżyła prawdę niczym Stalin ludzkie kości. Wychwalała znój kościuszkowców. Podkreślała genialność dowódców sowieckich. Nie miała słów uznania dla swego kochanka Stalina, dzięki któremu wielu naszych rodaków zwiedziło Syberię, a część użyźniło gościnną ziemie sowiecką i jesteśmy tu gdzie jesteśmy, a nasza przyszłość będzie świetlana.

    Wanda, nałożnica Stalina, umiała mówić pięknie. Zmiarkowałem, że w miarę jak patriotycznieją szarże odpatriotyczniają się prości żołnierze. Po skończony przemówieniu Wasielewska, z pomocą dowódcy 1 Dywizji im. T. Kościuszki, spuściła się na ziemie i pomaszerowała z przyjaciółką do specjalnego namiotu, gdzie zażyły po kwaterce  boskiej obrazy i pozbytkowały nieco z generalicją.    

     – Desperat – poprosił mój towarzysz, zmieniając temat mojej opowieści – kto jest gorszy? Hitler czy Stalin?

     – Nie wiem. O ile Stalin, mimo alkoholu, podejmował decyzje strategiczne w oparciu o koncepcje wypracowane przez marszałków, to Hitler, tak słyszałem, pod koniec wojny nie liczył się ze zdaniem fachowców, a decyzje o znaczeniu strategicznym podejmował pod wpływem kokainy i innych środków odurzających aplikowanych mu przez osobistego lekarza.

     – A jedna ludzie za nimi poszli do końca…

     – Tak poszli. I to jest dziwne. Dla mnie niewytłumaczalne. Może propaganda? Może pranie mózgów?

     – Jak wygląda prawdziwy Aryjczyk?

     – Prawdziwy Aryjczyk powinien być blondynem jak Hitler, wysokim jak Himmler, niebieskookim jak Hess, nieśmiałym jak Goebbels i szczupłym jak Goering.

     – A Człowiek Radziecki?

     – Prawdziwy Człowiek Radziecki to blondyn jak Stalin, wysoki jak Stalin, niebieskooki jak Stalin, nieśmiały jak Stalin, szczupły jak Stalin i empatyczny jak Stalin.

     I tak się uzewnętrzniałem, iż nie zauważyłem, że obok nas żartko usadowił się stuk oficera obiektowego z Informacji WP. Nie był to jakiś delator z cenzusem po kursie kontrwywiadowczym w Kujbyszewie. Ale zwyczajny podpierdalacz prymitywny. Był to późniejszy dowódca strażnicy Jakuszyce, sąsiadującej ze strażnicą Orle, a potem robiący karierę w dowództwie WOP jako płk mgr Wojciech Uć.  Stuk miał niewielki kajet i stale coś w nim notował kopiowym ołówkiem, który stale ślinił. W związku z tym miał język fioletowy jak szata hierarchy i pseudonim „Biskup”. „Pisarstwo” „Biskupa” nie miało nic wspólnego z przypadłością logofilii autora. Było to wykonywanie zadań oficera Informacji WP polegające na ordynarnym podpieprzaniu żołnierzy kto, kiedy i co powiedział czy zrobił? „Biskup” pasł się na tym procederze. Ciągle rozglądał się za szpilkami, aby przytwierdzać do munduru nowe odznaczenia i nigdy nie był wyznaczany do niebezpiecznych zadań.

     Nie byłem fizjonomistą. Obca mi była sztuka określania charakteru drugiej osoby ma podstawie podobieństw i różnic między czyjąś twarzą, a moją,  która jest wyznacznikiem doskonałości. Stąd moja pomyłka. Zresztą jak się ma dwadzieścia kilka lat, tak jak „Biskup” wówczas, można mieć czarną dusze i wstrętny charakter, a twarz anioła. Dopiero po czterdziestce w twarzy odbija się dusza i aura postaci. Zauważył to już Leonardo da Vinci. Toteż Uć brzydł z każdym dniem. Już jako dowódca Jakuszyc jego morda była pokarbowana  jak gąsienica czołgu, a w dowództwie WOP wyglądał jeszcze gorzej. Co by jednak nie powiedzieć o podłości „Biskupa” w jego donosach bił puls skrywanej historii żołnierskich mas.

     Zostaliśmy aresztowani i postawieni przed sądem polowym. Było to już drugie takie doświadczenie. Przewodniczący sądu odczytał ze zrozumieniem fragment donosu z kajetu „Biskupa”, który, co oczywiste, sensu żadnego nie miał. Było w nim tyle łgarstw, że aż papier się zaczerwienił. Rozprawa trwała kwadrans. Najdłużej zajęło odczytanie meldunku kapusia. Prokurator, rozgarnięty jak kupa siana jąkał się, malowniczo kalecząc język polski. Zażądał kary śmierci. Sąd się z nim zgodził. Czułem się jakby mnie ktoś wymazał błotem i wykąpał w szambie.    Ułaskawił nas dowódca 1. Armii WP generał Stanisław Popławski. Był sowietczykiem skalpelowo czystym, jednak nad wyraz grzecznym i biegłym w sztuce obłudy. Może spodobała mu się ironia, z jaką mówiłem o aryjczykach, a indoktrynacja polityczna nie pozwoliła mu dostrzec przekąsu przy charakteryzacji Człowieka Radzieckiego? Popławski zamienił nam karę śmierci, a raczej ją przedłużył na dalsze dwa miesiące pobytu w karnej kompanii. Było to zdublowanie pobytu w tym pododdziale. Takie coś nie powinno się zdarzyć w porządnej armii. Ale u nas zdarzyło się. Myślę, że nie był to wyraz altruizmu generała, a przekonanie, że w karnej kompanii przeżycie dwóch tygodni jest bohaterstwem, a miesiąc graniczy z cudem. I cud się zdarzył.  Opowiem jak było. Oniriada. Żyjemy w świecie zbudowanym na snach. Od zarania dziejów na całej kuli ziemskiej sny fascynują i wskazują drogę. Traktujemy je jako zwiastuny przyszłych zdarzeń i jako ślady przeszłości, jako przesłanie od bogów i sygnały z wnętrza ludzkiej jaźni. Elity ZPP!!! Jak było? Wystarczy pożywić się Julianem Stryjkowskim. Ale sen skręca na Wańkowicza. Moja menażeria, spora, chcąc mi towarzyszyć w podroży spytała, w jakim celu jadę do luminarza polskiej literatury. Aby porozmawiać o wojnie – odpowiedziałem. A Fe! Zakrzyknęły zwierzaki. Nawet lew był zniesmaczony tematem. Zostawiłem ich w domu. Z Krzysztofem Kąkolewskim i Stanisławem Szałapakiem, który był jeszcze w stanie embrionalnym i dysertację na dziennych studiach podyplomowych o reportażu u K.K. miał jeszcze przed sobą jedziemy do Melchiora Wańkowicza. „Stary Żubr” jest serdeczny, a nawet wylewny. I powiedziałem, że moim zdaniem są takie miejsca, które mnie i moim komilitonom mogłyby wytoczyć proces.  To Lenino, Monte Casino, Wał Pomorski, rejony Odry i Nysy Łużyckiej Bieszczady itp. Pisarz był skonsternowany. Aby pokryć faux-pas nie mogłem się nachwalić książki gospodarza „Bitwy o Monte Casino”. Dzięki panu, ta bitwa stała się „matką wszystkich bitew stoczonych przez żołnierza polskiego na wszystkich frontach drugiej wojny światowej” – mówię. Przytakuje mi Kąkolewski. Czy słusznie? – pytam. Moi rozmówcy skonsternowani zaniemówili. Podlizuję się: podziwiam pańską benedyktyńską pracę, pańską pasję kronikarską każącą panu pchać się po ogień karabinów maszynowych, bomb i granatów, by niczego ważnego nie uronić i wymieniam inne bitwy stoczone na zachodzie przez żołnierzy z polskim orzełkiem na hełmach. Czy zdobyć Ankony?,.., a bitwa pod Falaise? To chuj! Szałapak kopie nie w kostkę. A bitwy 1 Armii WP na wschodzie i w Polsce i w Berlinie i dojście do Łaby to „niczewo?”. I dalejże rozpuszczam wredny język. Taka bitwa pod Lenino. Chyba bardziej dramatyczna niż pod Monte Casino. Nie chodzi o postawę żołnierza. Ta była i na wschodzie i na zachodzie wspaniała. Chodzi o cel tych, którzy decydowali. Moja odraza do mówienia o postaciach historycznych, które decydowały o losach milionów ludzi jest wielka jak Kopiec Kościuszki w Krakowie, ale mimo to ciągnę: Obie bitwy nie przyczyniły się do wyzwolenie Polski. Obie bitwy były niepotrzebne. W wypadku bitwy pod Lenino była to decyzja Stalina, jawnie zbrodnicza. Czym się kierowali decydenci wysyłający wojsko na rzeź? Wydaje się, że w wypadku ataku na klasztor chodziło o to, aby „wola faraona była spełniona”. A pod Lenino? Było jeszcze gorzej. Chodziło o doszlachtowanie tych, którym udało się uniknąć ludobójstwa w Katyniu, którzy przeżyli GUŁAG i którzy w przyszłej Polsce mogli mieszać szyki Stalinowi. Wielką zasługą pana, mistrzu, jest to, że przedstawiając bitwę nie ukrywał pan niczego, a hasło: „Nie bądź głupi. Nie daj się zabić” powinno być rozpowszechnione po krańce świata. Oddawać własne życie za życie innych?! Czyż to nie aberracja? Pańskie hasło skłoniło mnie do rozważań na temat możliwości istnienie życia pozagrobowego. Im dłużej żem na ten temat myślał, tym częściej dochodziłem do wniosku, iż życie pozagrobowe jest możliwe bądź kompletnie niemożliwe. A propos bitwy pod Lenino. Jej największą wadą jest to, że nie miała ona swojego Wańkowicza. Brutalna propaganda peerelowska sprawiła, że ludzie słysząc o Lenino spluwają przez lewe ramie i nic ich to nie obchodzi. I w tym momencie zachciało mi się sikać i powracając do krainy jawy obudziłem się. Stanąłem na nogi. I upadłem wijąc się z bólu. Kostka była opuchnięta jak bania.

Cdn. [książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: najlepiej; e-mail: s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 12 631-32-50; 502-149-666;].