Miesięczne archiwum: maj 2025

List do Stanisława Sz.

Staszku!

Dziś parafraza i kilka refleksji dotyczących zbliżających się wyborów prezydencki w świetle tego, co było, a co jeszcze się tli.

Stanisławie!

Dlatego

Pożyczę Ci

Swoje buty

Abyś przeszedł

Taką drogę jak ja.

Tylko masz po drodze

Odróżniać

Dobro od zła.

Zobaczysz

Jak marznie serce

Gdy już nikt go nie ogrzeje.

I jak łzy gorzkie

Płyną po twarzy

Tak, że nawet wicher

Ich nie rozwieje

Ty mówisz

Że zawsze masz rację

Że wiesz

Jak boli rana.

Ale powiedz

Co czuje człowiek

Gdy los

Mu ugina kolana?

Ja wiele

W życiu przeszedłem

Drogi, bezdroża i dróżki

Padałem

Na granitowe kamienie

Lecz nigdy

Nie na poduszki.

Więc Ci pożyczę buty

A Ty

Myślenie zmieniaj.

Prześledź

Najpierw moje życie

A potem…

Mnie oceniaj.

Mówiłem Ci kiedyś

Że każdy człowiek

Jest inny.

Ale ty

 Jeszcze jesteś

Bardziej inny.

Zaś ja

Wybierając swój los

Wybrałem szaleństwo.

Dlatego:

Zbulwersowały mnie nieśmiałe doniesienia mediów o majdrowaniu służb specjalnych przy kolejnych wyborach A.D. 2025 z pomocą dezinformacji innych paskudnych metod.

      Stanisławie!

      Przypomnę. Po 4 czerwca 1989 r. pozornie wydawało się, że prawda o społeczeństwie spadła na służby specjalne z elegancją żelbetonowego bloku, a peerelowskie służby osiągnęły dno.

      Ale tak jedynie się wydawało. Niektórzy zaradni oficerowie udowodnili, że dno może być także twardym gruntem.

      Najinteligentniejsi funkcjonariusze już w latach osiemdziesiątych zrozumieli, ze prawdę narzuca się innemu człowiekowi siłą samej prawdy, a nie przemocą prawa, przymusu ekonomicznego lub działalnością operacyjną. Czekali tylko okazji, aby pomaszerować pod nowymi sztandarami.  Ludzie wściekają się, bo bulwersuje ich oddanie nadzoru nad służbami specjalnymi III RP w ręce niegdysiejszych kramarzy z dawnego kiszczakowskiego zaciągu!

      Jednak dlaczego mieć za złe kramarzom, że są tym czym są? Przecież już dawno technika i dolary zmanierowały służby specjalne. Mówicie, że trudno to wytłumaczyć. Może należy pamiętać, że ci, którzy rozumieją tylko to, co da się wytłumaczyć, nic nie rozumieją.     Specsłużby są jak magia czarna i biała. W związku z tym w bezpiece oficerowie dzielili się na pod- i nadludzi.

      Kontrwywiad stanowił magię czarną – podludzi, którzy nie byli wolni od stosowania brutalnych metod, niekiedy tortur.      Natomiast magię białą reprezentował wywiad z zaradnymi asami na czele.

      Jedni i drudzy nigdy nie szczędzili krwi. Oczywiście, nie własnej. Oni pierwsi zrozumieli, co jest warunkiem sukcesu. Jednym z zaradnych był ówczesny podpułkownik Sławomir Petelicki, który szybko zrozumiał, że warunkiem sukcesu jest upór, bo skrajna wrażliwość niesie w sobie tylko porażkę.

      Petelicki i spółka chcieli żyć w innym świecie, w którym cierpienie jest bezsensowne, a szczęście obowiązkowe. Rozważałem też, dlaczego Petelicki z komilitonami, stanowiącymi arystokrację polskiego szpiegostwa, z przyszłymi generałami Gromosławem Czempińskim, Henrykiem Jasikiem, Wiktorem Fonfarą, Marianem Zacharskim, płk Aleksandrem Makowskim i innymi, nazywanych czasami franciszkanami bezpieki (od nazwiska min. Franciszka Szlachcica), a uznanymi przez ministra Kiszczaka za beztalencia, którzy mieli aspiracje orłami być, sokole loty mieć, są aż tak dyskretni w ujawnianiu dawnych tajemnic resortu?

      Oni, którzy gnali do kariery jak wicher po łanie zboża, dla których socraj był czymś tak oczywistym jak Związek Radziecki, słońce albo powietrze, pierwsi zczłowieczeli i dostrzegli, że system dogorywał. Chybko porzucili komunizm, socjalizm i marksizm a schwyciwszy źdźbło czasu zmian wzięli je do siebie i postanowili przejść z filmu czarno-białego na obraz kolorowy. Zaczęli szermować takimi pojęciami jak honor, godność, Polska, niepodległość, Bóg, ojczyzna, moralność, wiara…

      Ci mężowie, w swoich życiorysach mają interesujące fakty, które byłyby cudowne gdyby nie to, że nie są prawdziwe. W okamgnieniu zapomnieli, że wylęgli się ze Służby Wywiadu i Kontrwywiadu i przyrzekli sobie, że prędzej piekło zlodowacieje niż wrócą do bronienia socraju! Błyskawicznie przepoczwarczyli się w ugłaskane króliczki, które naczelne władze III RP bez wahania przytuliły do piersi awansując ich oraz nagradzając wysokimi stanowiskami.

      Będąc najinteligentniejszymi z inteligentnych, wyraźniej niż inni funkcjonariusze widzieli wylęganie się demokracji. W przededniu powstania III RP znowu uwierzyli, że świat ma dla nich coś lepszego do zaoferowania niż praca za frajerską pensję do emerytury lub do śmierci. Nie mylili się. I wówczas powiedzieli sobie: skoro czas przeszły przestał dla nas istnieć; teraźniejszość cieknie jak woda z dziurawego wiadra, a o przyszłości szkoda gadać, to trzeba postawić na innego konia. Wyrzekli się własnych przekonań, bo zmieniła się strategia Polski i geopolityka świata. Ich idea przegrała. Boleli nad tym okrutnie, ale byli bardzo dzielni i nie dali tego poznać po sobie. Potrafili przekuć klęskę w sukces. Przesiedli się ze swoich zdezelowanych polonezów, fiatów i wartburgów na luksusowe modele samochodów zachodnich. Pomógł im Lech Wałęsa, który, wygenerowawszy Tadeusza Mazowieckiego i Leszka Balcerowicza, polityków antydemagogicznych i antypopulistycznych niezwłocznie sięgnął do komunistycznych kadr szpiegowskich. Nadał niektórym oficerom stopnie generalskie. Znowu byli w awangardzie. To była elita elit metapeerelowskiego wywiadu. Zdawało im się, że są aniołami transformacji w MSW. Baczyli, by nikt nie sypał piasku w tryby przemian. Zachowali się z klasą.

      Reszta służb specjalnych III RP została za tymi funkcjonariuszami o kilka drinków z tyłu. Oni trzymali bank i rozdawali karty. Uważali, że nikt nie powinien mieć do nich o to pretensji.     Co prawda ich długoletni guru Wojciech Jaruzelski, jeszcze w 1987 r. wspominał, jakim wstrząsem była dla niego śmierć Stalina i przekonywał, że generalissimus uczynił wiele dla sprawy socjalizmu, w tym Polski i, że …dystans historyczny pozwoli spojrzeć na postać Stalina spokojnie, bez obciążeń świeżymi jeszcze emocjami, to wymienieni oficerowie już Jaruzelskiemu nie wierzyli. Byli zbyt zdolni, zbyt pragmatyczni, zbyt przezorni, aby dłużej akceptować stalinowskie zachcianki perfidnego, wrednego, obłudnego, zakochanego w sobie „dwupaku generalskiego” Jaruzelski – Koszczak.

      Żeby w przededniu rozpadu komunizmu wychwalać Stalina, żeby coś takiego powiedzieć, trzeba być czeterogwiazdkowym generałem. To był system „Ge-Ge”. Generalissimus (Stalin) & generał (Jaruzelski).

      Żaden zwyczajny człowiek nie mógł być aż takim idiotą! Przecież już następca Stalina Nikita Chruszczow wiedział, czym był Stalin i stalinizm. Nie darmo za czasów Chruszczowa rehabilitowano ponad 20 milionów osób. Większości pośmiertnie.

      Bo co innego założenia komunizmu w ujęciu Marksa, a co innego stalinizm! Znam inteligentów uważających, że komunizm to byłaby dobra rzecz, gdyby ludzie nie byli tacy, jacy są. Kłania się tu myśl prof. Leszka Kołakowskiego, że dobro i zło, sprawiedliwość i krzywda obecne są w świecie tylko przez nas samych.

      W tej sytuacji konwersja nie mogła być zła. Po 1989 r. żołnierze pierwszego rzutu partii, bezkompromisowo walczący w obronie socraju na tajnym froncie, rzucili się w objęcia Kościoła. Nie, nie upatrywali w Kościele zbawienia.      Upatrywali stanowisk. I dostali je.

      Jednym z najgorętszych konwertytów był Petelicki. Śmiało odwoływał się do chrześcijańskich tradycji Polski i Europy, których nie znał nawet z widzenia. Zawsze zdołał znaleźć kilka składnych słów by zrobić wrażenie patrioty i człowieka zaangażowanego w to, co robi i przekonać, że najbliższe mu są wartości chrześcijańskie, które wyssał z mlekiem matki.       Zanurkowawszy w ramionach gen. bp. S.L. Głodzia podpułkownik być może zapomniał, że tradycje chrześcijańskie już dawno odeszły od Ewangelii, że to, oprócz niezaprzeczalnych pozytywów, również krucjaty, inkwizycje, pogromy, palenie na stosie, m.in. Jana Husa, Joanny d’Arc czy Giordana Bruna. To tortury i procesy o czary. To wojny religijne i  prześladowania Żydów, oskarżanie ich, jako narodu bogobójców.  Azali może o tym pamiętał i dlatego nie miał problemów z udzieleniem sobie rozgrzeszenia za to, co robił? 

      Patrząc na postaci generałów z bezpieczniackimi rodowodami można pomyśleć, że to najspokojniejsi, najprzyzwoitsi, etyczni, moralni ludzie. Tacy, którym można bez obawy dać się ogolić brzytwą. I jedynie niedowiarkowie mogą sugerować, że można przy tym stracić głowę.

      I jeszcze jedna rzecz przemawia na korzyść byłych esbeków – oni naprawdę umieją pisać! Potrafią smażyć nie tylko donosy. Również książki. No, nie wszyscy. Petelicki na szczęście nie potrafił. Przeczytajcie dzieła Zacharskiego, a sami zobaczycie. Całkiem niedawno jeden z nich, płk Makowski, dał się poznać, jako autor zadziwiającej pracy Tropiąc Bin Ladena. Opisał w niej część swoich przygód. Chyba szczerze. Jedynie gdzieniegdzie wzbogacił relację dobrym słowem.

      Ten oficer, podobnie jak Zacharski, potrafili napisać sakramencko dobre książki. Chryste! Z takimi zdolnościami powinni pracować dla CIA i wymyślać kody nie do złamania przez talibów i ferajnę Władimira Putina. Myślę, że znając Zachód, wiedząc, jak ludzie mogą, a nie jak muszą żyć, w chwili, gdy Gorbaczow polecił Jaruzelskiemu zmajstrować z Peerelu coś jakby laboratorium dla pierestrojki esbecy pierwsi przejrzeli na oczy.

      Gdy nadarzyła się okazja, postawili na nową rzeczywistość. Kombinując wykombinowali dobrze. I nie zawiedli się. Dzięki nowej władzy, a przede wszystkim dzięki Wałęsie mogli orłami być, sokole loty mieć.     Więc dlaczego nie ujawnili wszystkiego? Czyżby uznali, że nie warto przeciążać mózgów rodaków?  Przecież zostawszy celebrytami mieli tysiące okazji, aby wytrącić oręż wściekłym lustratorom, używającym lustracji jak górale ciupag, do rozkwaszania głów przeciwnikom politycznym. A celebryta to współczesny alchemik – twierdzi Krzysztof Varga, – który z gówna robi złoto. Więc dlaczego…? 

      Ano pewnie dlatego, że dawni prominenci służb specjalnych już od końca XX wieku systematycznie starali się przekazywać „tajemnice jak wpływać na rządzących” swojemu buntowniczemu potomstwu.

      Podobne mechanizmy, albo jeszcze gorsze obserwować możemy w tzw. wymiarze sprawiedliwości.   

Dwa wspomnienia o przyjaciołach, których dołączono do większości wiele lat temu i którzy nadal nie żyją.

Zaglądałem Panu Bogu w okno, ale Bóg nie raczył ukazać swej twarzy. Znów jestem sam wśród własnych myśli. Dlatego po raz nie wiadomo który wracam do przypomnienia spraw Tadeusza Stecia i  Bogdana Charytona. Obaj mieli na pieńku ze służbami specjalnymi.

         Wspomnienie pierwsze z próbą wierszowania. Tadeusz Steć

         Na sudeckich drzewach

         Krople rosy wiszą

         To są łzy tęsknoty

         Okolone ciszą

         Wiat liście unosi

         W świekrowej alejce

         A ja wspominam.

         Nieważne, czy rok. minął

         Dzień, miesiąc, czy też lata

         Gdy odszedł T. Ś. na zawsze

         To straciłem cząstkę świata

         I cząstkę samego siebie.

         Bo żyję jakoś inaczej

         Choć wstaję co dzień rano

         Choć śmieję się i płaczę

         Świat wygląda tak samo.

         Choć tyle się zmieniło

         Nic już się nie powtórzy

         Nie będzie już jak było.

         Co mi zostało na dzisiaj?

         Wspomnienia…, ten czas… te chwile…

         To dużo…

         Czy może niewiele

         Aż tyle

         Czy tylko tyle?

         Wspomnienie drugie o Bogdanie, synie Józefa Charytona

         Jozef Charyton to zadziwiająca i zapoznana postaci naszej kultury. Wiele lat temu znałem go pobieżnie. Józef miał syna, Bogdana. W ich życie wmieszały się, tak jak i do Stecia, służby specjalne.

         Prawdą jest. Znałem ojca i syna. Ducha też znałem. Tyle, że był to wyjątkowo wredny, a raczej wredne duchy. Duchy służb specjalnych Wschodu i Zachodu. Ojciec Bogdana był umoczony mniej i dał dupy umiarkowanie. Stracił jedynie życie.

         Syn był umoczony w znacznie poważniejsze przedsięwzięcia szpiegowskie i dał dupy znacznie szerzej. Najpierw stracił z trudem zdobyty [także dzięki szpiegowskiej robocie] majątek. Potem stracił godność. Następnie pozbawiono go wolności. Po jej odzyskaniu zrobiono go bezpaństwowcem. I w tym momencie służby specjalne Wschodu i Zachodu się go zaparły.

         A skoro nie było z nim co zrobić. Skoro był już nieprzydatny do jakiejkolwiek gry, bo zmieniły się realia świata, a on, co gorsze, żył i mógł stać się niebezpiecznym oskarżycielem jednych i drugich i był na tyle zwariowany, że od jednych domagał się zwrotu zrabowanego majątku, a od drugich odszkodowania za zmarnowane życie, no to wyprowadzono go najprawdopodobniej z tego świata. W jego staraniach miałem swój udział.       Dołączenie Bogdana do większości zrobiono delikatnie, sposobami właściwymi dla tajnych służb. Po prostu postąpiono z nim tak jak postąpiono z innym moim przyjacielem płk. Marcelim Wieczorkiem. Wyprowadzanie z tego świata zużytych agentów nie jest  niczym nowym w szpiegowskiej ferajnie. Służby specjalne starannie dbają by, co jak co, ale sprawy kadrowe mieć zawsze w najlepszym porządku. Sprzątają więc sprawy często i gruntownie. Nieprzydatnych eliminują (szerzej wracam do tej historii w Raptularzu schowanym pod wycieraczką; dziś jedynie niewielki epizod).

         Azali dość dywagacji. Wracam do Bogdana Charytona. W książkach z Tajnej historii Polski w których sygnalizowałem, że jest to temat na ogawędzenie jesteśmy z Bogdanem na per pan. Ale nie ukrywam, jako starzy przyjaciele, byliśmy po imieniu. Było tak: Najpierw napisał list z pytaniem, czy mogę mu pomóc. powiedziałem, że jeżeli uważa, że mogę, to mogę. Potem przyjechał w odwiedziny. Usiadł przy stoliku. Popijał herbatę, którą wcześniej podłączyłem do prądu. Milczał chwilę. Nie przerywałem mu.

         – Czytałem twoją książkę Pożoga. W. Jaruzelski tego nigdy nie powie – powiedział po połówce butelki i drugiej filiżance.

         – Cóż, zdarzają się takie osoby. Czytanie to nie grzech – wyjaśniłem.

         – Jest tam o mnie.

         – Cóż, bywają takie przypadki.

         Potem zaczął opowiadać o sobie, swoim życiu, rodzinie i przede wszystkim o ojcu, znanym malarzu z grupy Zachęta.

         – Pochodzę z małego miasta pogranicza. Pogranicza kultur. Było dużo Żydów. Prawie połowa. Ojciec miał wśród nich sporo przyjaciół… Tak, pochodzę w połowie z żydowskiego miasta – powtarzał.

         – Ja również – podpowiedziałem i dodałem: – w Bielsku – Białej, gdzie się urodziłem, połowę mieszkańców stanowili Polacy a drugą Żydzi. No, było jeszcze, a nawet sporo Niemców, którzy w 1939 r. w większości okazali się być niezgorszymi łobuzami.

         – A Polacy?

         – Z tym bywało różnie.

         – A Żydzi?

         – Z nimi nie było żadnych problemów. Żydów po prostu zabito.

         – Niemcy?

         – A któż by inny. Mieli blisko do Auschwitz.

         – A Polacy?

         – Co Polacy?

         – Pomagali w wywózkach? Denuncjowali?

         – Nie wiem. Nie słyszałem o takich wypadkach w Bielsku.

         – Czytałem, że generał T. Kufel uważa, iż jesteś synem rabina z Bielska-Białej. To prawda?

         – Chciałbym. Jednak nigdy nie wierzyłbym generałom ze służb specjalnych.

         – Ale to prawda?

         – Charyton? Masz biblijne nazwisko – zmieniłem temat.

         – Tak uważasz?

         – Czytujesz czasem Biblię? Siądź po prawicy mojej. Aż położę nieprzyjaciół twoich jako podnóżek stóp twoich (List do Hebrajczyków, 1.13).

         Wspominałem już chyba, że ojca Bogdana spotkałem niedługo po wojnie i początku tej znajomości nie bardzo pamiętam (wspominam o tym, bo może jeszcze żyją osoby, które pamiętają tamte wydarzenia lepiej ode mnie). Stary Charyton przyjeżdżał do Szklarskiej Poręby Średniej do Domu Pracy Twórczej i odwiedzał czasami swego przyjaciela, mieszkającego w Górzyńcu – Józefa Waldemara Orańskiego, podobno hrabiego, który był moim nauczycielem rysunku.

         Obaj panowie odwiedzali Wlastimila Hofmana, mieszkańca Szklarskiej poręby, który był wówczas jednym z najwybitniejszych artystów powojnia. U Hofmana także się uczyłem, ale ludzie oglądający moje prace twierdzą, że jestem niewypałem pedagogicznym wielkiego malarza.       Wedle moich, niesprawdzonych informacji, Orański mógł być słynnym agentem Joskiem Mutzenmacherem, którego przedstawiłem w książce Akcje specjalne.

         Charyton był dobrym malarzem i miał jedną obsesję – Żydów. Pamiętał wszystkich w swoim miasteczku, ich nazwiska, twarze, sylwetki. I zapomniał. Pamiętał życie swojego miasteczka, przyjaźnie, spotkania, popijawy, miłości. I zapomniał. Pamiętał krzywdy, niepowodzenia, cierpienia. I zapomniał.Jednego zapomnieć nie mógł, choć zapomnieć bardzo się starał. Wystarczyło jednak uchwycić jedną nitkę świadectwa, a jeden za drugim ukazywały się obrazy straszniejsze niż te, na jakie umiała się zdobyć fantazja najbardziej nawet sadystycznych malarzy. Bito, gwałcono, rozstrzeliwano, wieszano, palono żywcem, kamienowano, kopano rannych aż umarli, i nie oszczędzano żadnego chyba bólu, jakiego może doznać człowiek. Kto zabijał, kto gwałcił, kto torturował? Kto był oprawcą, kto ofiarą?  (Cz. Miłosz).        Stary Charyton był dobrym malarzem, pierwszorzędnym rzemieślnikiem i był świadkiem czegoś niespotykanego w dziejach świata. Widział Holocaust. Rysował w ukryciu. Robił też zdjęcia kupioną u Niemców leicą. Wiedział, co za to grozi. Mimo to rysował. Chciał pokazać duszę Żydów w momencie śmierci.

          Rosły sterty szkiców, które ukrywał w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. Stary Charyton bał się bardzo. Nawet nie o siebie. O rodzinę. Miał żonę, dzieci. To, co pisał i rysunki, które wykonywał codziennie mogły być wyrokami śmierci dla tych, których kochał nad życie. Skończyła się wojna, a stary Charyton pozostał wierny tematyce Holocaustu. Jego prace były wstrząsające. Szkice prowadzonych na śmierć. Stojących nad dołem. Żydów w momencie stykania się czaszki z pociskiem. Potem padających. Twarze mordowanych. Zbliżenia twarzy. Charyton usiłował pokazać w nich duszę ludzi idących na śmierć. Myślę, że w niektórych pracach mu się to udało. Stary Charyton był także ostatnim strażnikiem grobu króla Stanisława Augusta Poniatowskiego [pięknie o tym pisał Brandys] i nie mogę wykluczyć, że Starego Charytona ukąsiło  Złe Mzimu carycy Katarzyny I, kochanki króla Stasia. I to ukąszenie przeszło następnie na Bogdana.   Syn starego Charytona – Bogdan opowiada o ojcu:

         – Rysował, szkicował, malował, przemalowywał.

         – Miał zbyt na swoje prace? – pytam.

         – Ależ skąd. Prawie żadnego.

         – Dlaczego to robił?

         – Mówił nam: „<By czas nie zaćmił i niepamięć> muszę namalować wszystkich Żydów. Oni na mnie idą. Gdy zamknę oczy – widzę ich – oni na mnie idą. Gdy śpię śnią mi się po nocach”.

         – Potem przyszedł run na tematykę żydowską w sztuce…

         – Tak, ojciec zaczął dużo sprzedawać, głównie za granicę.

         – Wszystko sprzedał?

         – Nie. Pewnych prac nie pozbyłby się za żadne skarby. Tych najautentyczniejszych, będących zapisem najdramatyczniejszych wydarzeń, malowanych w czasie dramatu. Te prace nie były zbyt efektowne, ale zagraniczni kolekcjonerzy oferowali za nie większe kwoty, niż za najlepsze oleje.

         – I co?

         – Ojciec nie sprzedał żadnego…

         Inne spotkanie. Też u mnie w domu. Rozmawiamy. (Wypowiedzi Bogdana nakrywa i filmuje reżyser Ignacy Szczepański. Chce nakręcić o wydarzeniach opowiadanych przez Charytona film)., :

         – Wiesz, że miałeś być zlikwidowany? – pytam.

         – Co to znaczy?

         – Mieli cię zabić.

         Oczy Charytona mętnieją, wyrażają początkowo bezgraniczne zdziwienie a potem doskonale odbija się w nich strach. Twarz sinieje, ręce zaczynają drżeć…

         – Byłeś agentem CIA? – pytam.

         – Byłem.

         – Byłeś agentem wywiadu PRL?

         – Byłem.

         – Byłeś agentem KGB?

         – Byłem. Chyba byłem.

         – Byłeś agentem wywiadu Kanady?

         – Byłem.

         – No to się, kurwa! nie dziw. O Mossad nie zapytam. Na ten temat nie możesz nic wiedzieć. Wystarczy, że ja wiem.

         O J. Charytonie chciał też nakręcić film znany reporter, dokumentalista Ryszard Wójcik. Napisał znakomity scenariusz i złożył w TVP. Kto wie, może leży tam do dziś.

         O B. Charytonie, tandetny, ociekający propagandą scenariusz dla tiwi napisali moi przyjaciele ze Służby Wywiadu i Kontrwywiadu. Film zrobiono i wyemitowano natychmiast [zob. THP].

         Jeszcze jedno spotkanie.

         – W końcu cię dopadli? – zaczynam.

         – Tak. Nie chciałem wsypać Amerykanina, dyplomaty z ambasady USA w Warszawie

         – S. Mulla. No to wsypali mnie. Zabrali wszystko…

         – Co się stało z pracami ojca, które po jego śmierci przeszły na twoją własność?

         – Do dziś mam je przed oczami. Leżały na ogromnej kupie, rzucone na podłogę na środku mieszkania w czasie rewizji. Funkcjonariusze deptali po obrazach. Tak mi opowiedziała osoba, która przy tym była, bo ja już siedziałem. Bezpieka grasowała po moim mieszkaniu pod moją nieobecność.

         – Zostały ci pokwitowania?

         – Nie. Nie dostałem żadnego świstka świadczącego o losach prac ojca.

         – Jak myślisz, co się stało z tymi pracami?

         – Szukałem jakichś śladów, przepytywałem kolekcjonerów, byłem w Desach. Nic. Najmniejszego punktu zaczepienia.

         – Dopuszczasz najgorsze?

         – Tak. Myślę, że prace dotyczące Żydów, te najważniejsze, z okresu Holocaustu, pogromów, zostały po prostu zniszczone.

         – Dlaczego tak myślisz?

         – W zbiorach ojca było kilka rysunków, oddanych z fotograficzną dokładnością, dotyczących zbrodniczej działalności pewnego faceta. Ten facet był szefem szefów wszystkich ubeków. Poza tym, widziałem oczy esbeków gdy przesłuchiwano mnie na tematy żydowskie. Była w nich nienawiść. A ze słów ziała pogarda. Większość najważniejszych prac była na papierze. Papier łatwo spalić, a popiół wrzucić do muszli i spuścić wodę.     Hitlerowcy palili Żydów. Esbecy jedynie prace dotyczące palenia Żydów. Czy to znaczy, że osiągnęliśmy postęp?

         Gdy o tym wspominam przed oczami jawi mi się twarz mojego nauczyciela rysunków Orańskiego. Nauczyciela zamordowanego w lesie za Górzyńcem. Kto wie może jego kości jeszcze są pod wiekowymi świerkami rosnącymi przy wiadukcie kolejowym na rzeką Małą Kamienną?  Służb specjalnych nie wyleczy się złudzeniami.