Miesięczne archiwum: luty 2020

SIĘ NAPISAŁO

Tym razem fragment „Noża”, powieści znalezionej pod wycieraczką. [poznajecie, kto ten fortel wymyślił pierwszy? Nie! To szkoda]. No więc „Nóż” (Agencja Wydawnicza CB Andrzej Zasieczny, Warszawa 2019, tel. 510-210-234).

Długie doświadczenie nauczyło mnie sprawdzać i oceniać każdą sytuację. Gdy zdarzy się coś nieoczekiwanego, nie trać czasu, nie zastanawiaj się, jak do tego doszło i dlaczego, nie żałuj, nie zgaduj, czyja to wina, nie zastanawiaj się, jak następnym razem uniknąć podobnego błędu. Wszystko to można załatwić później, jeśli się przeżyje. Najpierw należy dokonać oceny, przeanalizować sytuację, rozpoznać plusy i minusy, odpowiednio się zachować. Dzięki temu może udać się przeżyć i zająć resztą.                                                   

                                                                 Lee Child

    – Wiesz, kogo i gdzie szukać? – zapytała Jola.

    – Nie mam pojęcia.

    – Jak sobie poradzisz?

    – Przypadkiem znam faceta, który jest dobrze poinformowany.

    – To twój niefortunny pomocnik z garażu?

    Skinąłem głową. Rozejrzałem się za taksówką.

                                             ***

Niebuszewo. W latach osiemdziesiątych tej dzielnicy Szczecina daleko było do miana reprezentacyjnej. Pewnie kiedyś, za czasów niemieckich, taką była. A przecież Niebuszewo należało do najmniej zniszczonych przez wojnę sektorów miasta. W kręgach zbliżonych do resortu, ale nie tylko, panowało przekonanie, że za degenerację dzielnicy odpowiadają Żydzi. Zaraz po wojnie to właśnie oni obsiedli Niebuszewo i zdewastowali. Na szczęście Żydów pozbyto się w 1968 r.    

    Z takimi żydożerczymi teoriami można się spotykać do dziś. Głosiciele tych bzdur nie dopuszczają myśli, że czterdzieści lat Peerelu zrobiło swoje. I jest jak jest. Dużo starych domów przy każdej ulicy. Zaniedbany park, który mógłby być ozdobą każdego miasta, a jest raczej ubikacją. Wszędzie walające się śmieci. Bezład. Brudne szyby. W oknach od lat nieprane firanki. W domach starzy ludzie niechętnie opuszczający swoje pomieszczenia. Chodzili wolno. Poruszali się ostrożnie, jakby w obawie, że za chwilę wejdą na minę.

    Melina Głodnickiego, o której wiedziałem wszystko od Ambroziewicza, mogła zniechęcić do wizyty tam nawet człowieka o mniejszym poczuciu estetyki niż moje.

    Mała klitka na poddaszu czwartego piętra ohydnej, przypominającej chlew, obdrapanej i zaśmieconej kamienicy. Na piętrze uwił sobie legowisko jakiś łazęga. Schody zapewne od roku, a może i dłużej, nie widziały szczotki, proszku i wody.

Prawdę powiedziawszy, nie ogarniała mnie skowytliwa tęsknota za tą wizytą. Jednak musiałem się przemóc.

    Najpierw obejrzałem sobie wszystko dokładnie. Potem wykopałem łazęgę. Dałem mu pięć złotych i poprosiłem, aby poszedł na piwo. Ustawiłem Jolę na półpiętrze, mówiąc:

    – Słuchaj, sojuszniczko, jeżeli jeszcze chcesz mnie zobaczyć żywego, a przypuszczam, że o tym właśnie marzysz…

    – Zarozumialec – wpadła mi w słowo.

    Nie zwracając na przytyk uwagi kontynuowałem:

    – W takim razie bądź uprzejma po piętnastu minutach od tej chwili pokonać te cztery kondygnacje. Pofatyguj się na poddasze. Są tam tylko jedne drzwi. Nim je otworzysz, weź w garść pistolet i trzymaj go mocno. Potem kopnij drzwi i nim ktokolwiek zdąży powiedzieć słowo, strzelaj.

    – Do kogo? – zapytała rzeczowo.

    – Do tego, kto ci pierwszy wyjdzie na powitanie.

    – Przecież to możesz być ty.

    – Nie. Jeżeli mi się uda, załatwię sprawę w pięć minut i wówczas nie będziesz musiała trudzić nóżek wędrowaniem po tej ruderze.

    – A jeżeli ci się nie uda?

    – Wówczas będzie mi potrzebna pomoc takiej dzielnej funkcjonariuszki, jak ty. Gdy Zdzisio nie będzie sam, mogę mieć kłopoty.

    – Zawsze musisz się wygłupiać.

    – Zawsze – potwierdziłem.

                                             ***

Zatrzymałem się pod drzwiami. Nasłuchiwałem. Z drugiej strony nie dochodził żaden dźwięk. A jednak byłem pewny, że w środku zastanę tego, kogo szukam. Tacy faceci, podobnie jak i jego sąsiedzi, nigdy nie wstają przed dziesiątą. Śpią do południe. Ożywiają się w nocy, by popracować. Spojrzałem na zegarek. Była dziewiąta pięćdziesiąt dziewięć. O dziesiątej wziąłem dwa kroki rozpędu i barkiem rąbnąłem w drzwi. Były zamknięte. Zawiasy okazały się marne.

    Z trudem łapiąc równowagę, zatrzymałem się krok za progiem, odurzony ciepłokwaśnym odorem dochodzącym z wnętrza. Było to coś pośredniego między zapachem tanich win, a wonią wytwórni dorszy w letni upał. Mój wzrok powoli przyzwyczajał się do półmroku. Głodnicki nie był sam. Z głębi nory podniosła się postać przypominająca syberyjskiego niedźwiedzia.

                                             ***

Nie wiem dlaczego, ale zawsze wydawało mi się, że poradzę sobie z przeciwnikiem ważącym dwa razy więcej ode mnie. Człowiek, który ruszył mi na spotkanie, musiał się tego domyślić. Jego nieszczęściem było zbyt wolne myślenie i spowolnione ruchy. Nim zdążył przyjąć pozycję bokserską, palnąłem go w głowę kolbą tetetki.

    Czasami wolałem używać pistoletu, jako młotka. Nie chciałem strzelać i budzić połowę kamienicy. Dotąd w żadną głowę nie musiałem walić dwa razy. Teraz pierwsze uderzenie nie zrobiło na uderzonym większego wrażenia. Dopiero drugim ciosem, w który włożyłem wszystkie siły i umiejętności miałem przyjemność go znokautować.

    „Młotek” przyćmił na moment „niedźwiedzia”. Zastygł w malowniczym półprzysiadzie, jakby czając się do skoku. Wiedziałem, że nie zdoła go wykonać, a przeciwnie, zaraz padnie ogłuszony. Wydawało się, że wyłączyłem mu prąd. Ale on należał do tego gatunku, który trudno ogłuszyć.

    Z drugiej strony wiedziałem, że nie ma ludzi wytrzymałych na wszystko. To tylko kwestia uderzenia. A przecież uderzyłem dobrze. Zostawiłem go losowi. Oczekując innego ataku, chwyciłem pistolet za kolbę i odbezpieczyłem broń. Żaden atak nie nastąpił. Usłyszałem pełny wyrzutu głos. Poznałem, że należy do mojego wczorajszego towarzysza Zdzisława Głodnickiego.

    – Ładnie traktujesz przyjaciół.

    – Przyjaciół, którzy walą swoich przyjaciół po głowie, nie traktuję jak przyjaciół – wyjaśniłem już na początku, aby nie było nieporozumień.

                                             ***

Mój jednodniowy komiliton próbował się do mnie zbliżyć. Nie miałem ochoty na walkę w zwarciu. W ogóle nie miałem ochoty na walkę. Jeżeli ktoś trzyma w ręku pistolet, niezwykle rzadko odczuwa przyjemność we wzajemnym okładaniu się pięściami z facetem ważącym o pół cetnara więcej od niego. Był prosty sposób uniknięcia bijatyki. Wykorzystałem go, bo nie miałem wyboru. Musiałem trochę pochałasować. Najpierw jednak, jako że zawsze we mnie zwycięża dusza humanisty, ostrzegłem Głodnickiego:

    – Stój! Z tej odległości nie spudłuję.

    Uprzedzony nie posłuchał. Zawahałem się, w jaką część ciała go postrzelić. Wybrałem nogę. Chciałem, aby w najbliższym czasie nie składał nikomu wizyt. Strzeliłem tylko raz. Zawsze uchodziłem za dobrego strzelca. Mimo półmroku z tak bliskiej odległości nie mogłem chybić. Głodnicki zajęczał z bólu. A potem zaczął krzyczeć. Aczkolwiek nie byłem pewny, czy w jego okrzyku nie było więcej złości niż bólu.

    Uspokoiłem go słowami marszałka: – „Czego tak krzyczysz, to tylko noga! Innemu głowę urwało i nie krzyczy”. – I zaraz dodałem pojednawczo: – A teraz, skoro zrozumiałeś, że nie żartuję, możemy porozmawiać.

    – A więc nie jesteś gliną? – jak mówiłeś – stwierdził ranny.

    – Jestem.

    – Nieprawda. Oni nie strzelają do bezbronnych.

    – Masz złe informacje. Jak widzisz, ja strzelam – powiedziałem. – Wczoraj dostałem nauczkę. Po prostu spartaczyłem robotę. Muszę to naprawić.

    – Uważasz, że poproszenie mnie o pomoc było niesłuszne?

    – Tak właśnie uważam. Moim niesłusznym pociągnięciem było zaprzyjaźnienie się z tobą i pójście w nocy do garażu z takim typem jak ty.

    – A więc domyśliłeś się.

                                             ***

Zdziwiła mnie łatwość, z jaką Głodnicki się poddał. Jakieś czerwone światełko zapaliło się w moim mózgu, ostrzegając o niebezpieczeństwie. Lata służby zrobiły swoje, wyrabiając nawyk instynktowego wyczuwania zagrożenia. Kątem oka spostrzegłem, że znowu sfuszerowałem robotę.

    Partner Głodnickiego nie został uderzony precyzyjnie, udawał tylko, że stracił przytomność na dłużej. W rzeczywistości wyciągał już rękę po taboret. Nie miałem wątpliwości, na czyjej głowie zechce wypróbować jego trwałość. Wierny zasadzie, by bez ostrzeżenia nie bić nawet najpodlejszego przeciwnika, nie powtórzyłem uderzenia kolbą, choć naturalnie, pistolet trzymałem w pogotowiu. Zamiast bić, zapytałem go:

    – Przyjacielu, masz dzieci?

    Zrozumiałem, z jak niepoprawnym draniem przyszło mi mieć do czynienia. Niesłychane, on naprawdę uważał mnie za głupka. Nie odpowiedział, udając, że nadal jest nieprzytomny.

    Zbliżyłem się na krok do niego, a potem wymierzyłem mu kopniaka w krocze. Oprzytomniał od razu. Zwinął się z bólu. Od tej chwili był spokojny i grzeczny jak lew karmiony kartoflami.

    – Zdzichu, powiedz mu, że nie przywykłem żartować w sprawach poważnych – poleciłem Głodnickiemu i dodałem: – Naprawdę przybyłem do was, aby porozmawiać o nadzwyczaj poważnych sprawach. Wierzcie mi.

                                             ***

Chyba uwierzyli. Ale nie okazali entuzjazmu. Nie mieli również ochoty na dyskusję. Zamiast wyjaśnień usłyszałem prośbę Głodnickiego:

    – Mogę sobie zrobić opatrunek? Wykrwawię się.

    – Wystarczy, jeśli założysz opaskę uciskową na udo – zezwoliłem. Po pięciu minutach rozmówcy byli bardziej skłonni do zwierzeń.

    Roztoczyłem przed nimi perspektywę, co ich czeka, gdy nie otrzymam odpowiedzi. Moja oratorska mowa spełniła zadanie. Teraz liczyłem na ich szczerość. Nie zawiodłem się.

    Zainteresowany opowieściami Głodnickiego nie zwróciłem uwagi na upływający czas. Zapomniałem o Bednarskiej i prośbie, jaką jej przedłożyłem. Byłem nieuważny. Nie usłyszałem, gdy podeszła pod drzwi, które uprzednio wstawiłem w uszkodzoną futrynę.

    – Tak, to ja cię zaprawiłem – tłumaczył Głodnicki.

    – Czym?

    – Pończochą wypełnioną piaskiem.

    – Sam to wymyśliłeś?

    – Tak mi kazał Mullerowski.

    – Skąd wiedział o mojej wizycie?

    – Nie mam pojęcia.

    – Kto go ostrzegł, że się nim interesuję?

    – Nie mam pojęcia.

    – Obawiam się, Zdzichu, że znowu będę musiał ci przyłożyć. – Lufa mojego pistoletu skierowała się w jego stronę. – O ile nie przypomnisz sobie szczegółów, będzie ci potrzebna opaska na drugie udo.

    – Coś ty, Zenek?! – wykrzyknął przestraszony. – Powiem wszystko. Jak Boga kocham! Powiem. Wyznam wszyściutko. Szczerze. Jak na spowiedzi.

                                                   ***

Zadziwiające, ile próżności siedzi w człowieku. Próżności potrafiącej zgubić każdego. Władza demoralizuje. Teraz miałem nad swoimi przeciwnikami władzę absolutną. Czy jestem zdemoralizowany absolutnie? Wiedziałem, ile dolarów można dostać za dziesięć kilogramów heroiny wyduszonych z duetu, któremu złożyłem wizytę. Wiedziałem też, że narkotyk w wypadku trafienia do rąk milicji natychmiast zostanie zniszczony. Chyba że…

    Akurat rozważałem, jak pięknie można by żyć na Zachodzie za taką sumkę. Nie rozważyłem wszystkiego. Miałem o tym właśnie pomyśleć, gdy rozległ się ogłuszający huk walących się drzwi. W progu ukazała się Bednarska z pistoletem w ręku.

    – O, Boże, jeszcze jeden mocny ze spluwą – wykrzyknął Głodnicki. Dopiero po chwili spostrzegł błąd w ocenie płci, dorzucając ze zdenerwowaniem: – Na Boga! Toż to baba!

    – Cóż to, Jolu, rozpoczynasz trzecią wojnę światową? – zapytałem niewinnie.

    Rzuciła się na mnie z furią. Z tego, co zrozumiałem z jej słów, padających z szybkością seri z karabinu maszynowego, miała do mnie pretensję że żyję. W dodatku jestem cały i zdrów. A ona nie ma powodów, aby mnie ratować.

    – Kochanie, nie szalej! Bądź uprzejma swój pistolecik kierować w stronę gospodarzy tego lokalu. Nie w moją głowę.

    – Mogłeś mnie uprzedzić, że załatwiłeś sprawę.

    – Zapomniałem.

    – I co? Śpiewają?

    Podeszła do leżącego. Trąciła go czubkiem pantofelka, a zwracając się do mnie spytała:

    – Co się stało naszemu przyjacielowi? Żyrandol spadł mu na głowę?

    – Głodnicki to rozsądny facet – stwierdziłem. – Obiecał wszystko powiedzieć.

                                             ***

Moje myśli znowu wróciły do Joli. Bez względu na to, co robiła, była niezaprzeczalnie piękna, mimo nieprzeniknionej buzi i niezmiennie czujnych, złośliwie przymrużonych oczu. Była dobra i czuła. Choć w tej chwili na taką nie wyglądała. Wyglądała natomiast na osobę inteligentną.

    Tak na dobrą sprawę nigdy nic mnie nie obchodziło, czy brzanka jest inteligentna, czy nie, ale kiedy usiłuje sprawiać wrażenie inteligentnej, jest to dla mnie nie do zniesienia. W tym wypadku Jola niczego nie udawała. Rzeczywiście była inteligentna.  

    Połączyło nas łóżko i wspólnie wykonywane zadanie. Było jak u hrabiego Fredry, „dymał, rąbał, chędożył”. To co robiliśmy być może było moralną pornografią.

    Moja kochanka, będąca taką udoskonaloną żoną, nie sprawiała wrażenia bycia demonem seksu. Ona była nim. Czy mogłem jej wierzyć na sto procent, skoro na sto procent nie wierzyłem nawet sobie?

    Jola zdradza swych partnerów. Potem ich porzuca. Znów wraca. Kluczy pomiędzy nimi. Wykańcza nerwowo – tłumaczyłem sobie – a sama nie jest z nikim związana. W gruncie rzeczy w żaden romans, ani w żadne małżeństwo nie angażuje się głębiej. Wszystkie przeżycia, nawet najdramatyczniejsze spływają po niej jak woda po gęsi.

                                             ***

Oniriada

Mieszkałem w ekswiosce. Wobica się wabiła. Śniłem, że mój mózg w wyniku kilku kontuzji poniósł straty. Pamiętałem: pamięć jest podobna do starej owcy, która nawet jak żre, to mleka nie daje i może bacę doprowadzić do bankructwa. Mimo że Pan Bóg kazał zburzyć wieżę Babel, zastanawiałem się, czy Stwórca zna wszystkie języki świata? Pewnie zna. Bo jakżeby inaczej mógł wysłuchać próśb do niego kierowanych. Operacje na otwartym mózgu uczyniły mnie biblistą. Ale języki mi się poplątały. Drażniło to purystę językowego, homofoba i antysemitę modelowego, filozofa z grubej mąki, pułkownika magistra Ucia. Gęba latała mu jak pytel we młynie. Przy każdej okazji wytykał mi chęć imponowania innym. Tłumaczyłem mu, że to nie sprawa ambicji, a kalectwa. Nie pomagało. W końcu powiedziałem mu: Uciu drogi! Mówię siedmioma językami, ale tobie powiem po francusku: Au revour, adie i po polsku – spierdalaj z moich oczu i po angielsku goodbye. Uć tak skwitował moją prośbę: Żydzi są nomadami. Muszą znać wiele języków. A ty? Nie dość, że jesteś żydkiem, to jeszcze pedałem, a może i pedofilem jak prałat Jankowski. Nie udawaj, że nie wiesz, że Żydzi porywają chłopców na macę. Tak jak w Kielcach w 1946 r. Tam porwano Henia Błaszczyka. Na szczęście chłopcu udało się uciec. A pedały? Oni są także pedofilami. Należało Uciowi dać w papę. Wyciągnąłem łapy. Ale on zwęszył niebezpieczeństwo. Stał się koncyliacyjny. Przecież znałeś Henia Jankowskiego. No nie? Jakiś czort mnie pokusił, aby sobie przypomnieć okoliczności tej znajomości. Dwukrotnie odwiedziłem prałata. Wizyty były krótkie. Zawsze w towarzystwie zwiadowców Kaszubskiej Brygady WOP. Był megalomanem. Ale czy pedofilem? Nie interesowała mnie jego gejowska orientacja. Szef księży św. Brygidy był przystojnym mężczyzną. Elegancko przezentował się w nienagannych garniturach. Nawet biskupi w zlotych szatkach wyglądali przy Jankowskim jak ubodzy krewni. Dla geja prałat byłby znakomitym kandydatem do sparowania się. Kandydatów do dmuchania było na Wybrzeżu bez liku. Nie było potrzeby nikogo gwałcić. Ale dzieci? To co innego. Ksiądz był wyorderowany. Obwieszony medalami, odznaczeniami i innymi symbolami dostojności. Przy każdym kroku wielebnego medale dzwoniły o siebie jak dzwonki ministrantów w czasie mszy. Pomyślałem, że gdyby wpadł do wody, poszedłby na dno. Zwiadowcy WOP mieli służbowe interesy z prałatem. Chodziło o jakieś towary słane do kościoła i ich bezcłowe odprawy portowe. Zwiadowcy byli władni załatwić to bezboleśnie z celnikami. Mieli swoje sposoby. Dysponowali dyskretnymi, pozaodprawowanymi przejściami granicznymi. Tymi przejściami zjeżdżaly tiry wyładowane darami z Zachodu i kierowały się z stronę kościoła św. Brygidy. Z darów słanych ks. Jankowskiemu z Zachodu korzystało mnóstwo ludzi. Nawet mundurowi. Prałat nie był skąpy. Chwalono go za to. A pedofilia? Wydaje się, że była to wersja rozpowszechniana sposobem agenturalnym przez jakiś wydział SB. Sen był jak jawa. Tezę płk. mgr. Ucia należało redefiniować, ale w taki sposób, aby żaden hominid, nawet z gatunku takich jak Uć, czyli Homo sapiens Linnaeus, nie był władny ocenić kto, co, kiedy i jak.  Zamierzałem dać mu w papę. Niestety, obudziłem się.