Staję pod ulewnym deszczem tych słów jak pod ulewą rtęci i gnoju, pod obsuwającymi się kamieniami, pod błotem latającym, pod obsypującymi się gwiazdami, pod opadem zestrzelonych dzikich kaczek, pod gruzem wysadzonego w powietrze (…). Otaczają mnie mówiące usta, stare, młode, sepleniące, dźwięczne, zduszone, chrapliwe, pojękujące. [Julia Hartwig].
I choć czasy, w których często odwiedzałem Sztab Generalny WP i MSW, należą do odległej przeszłości, nadal zastanawiam się, dlaczego w tej instytucji było tak dużo udawania. Wiem, że gdy dzieci udają żołnierzy to ma to sens, ale dlaczego oficerowie udają dzieci? Pamiętam, że było w tych instytucjach szczególnie duże stężenie bałwaństwa. Ale to nie wariaci mnie fascynowali. Najciekawsze były roszady personalne pomiędzy resortami. Ruchy w tę i we w tę stronę trwały przez czas trwania Peerelu. Proceder nasilił się po zdobyciu przez gen. Jaruzelskiego władzy absolutnej i mianowaniu na fotel ministra spraw wewnętrznych gen. Kiszczaka.
Walki podjazdowe generałów i nie tylko, ale pod rządami Kiszczaka nawet Pożoga spokorniał. „Lud mundurowy” nazwał wysyłanie oficerów WSW do MSW i odwrotnie „desantami aniołów”. Miło było obserwować anioły z WSW, które spadały na MSW i inne resorty jak popiół wulkaniczny przykrywający łajdactwa Firmy, jak deszcz, kropla po kropli spłukujący z poszczególnych departamentów ślady krwi, a niekiedy, na oba resorty siłowe jak grad – symbol burzy. Iskrzyło. Jednak wyładowań nie było. Zmiany ministrów. Podobnie jak dziś odbywały się gładko. Dupowkrętów – także. A szkoda…
Poszczególni ministrowie nie zawsze rozumieli, na czym polega różnica między tajnymi służbami cywilnymi a wojskowymi. A różnica jest istotna, mniej więcej taka jak między statkiem a okrętem lub między moździerzem kuchennym a wojskowym.
Zadaniem Kiszczaka było sprawienie, aby między moździerzami nie było żadnej różnicy. Aby moździerze pokochały się wzajemnie. Aby nie konkurowały, a współdziałały ze sobą. Trzeba przyznać, że minister zadanie wykonał i uznał, że jest orłem. Utwierdzali go w tym akolici, ale i nienawistnicy potwierdzali, że CzeKiszczak jest wprawdzie orłem…, ale wypchanym, z którego sypią się trociny.
Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu gen. W. Pożoga podchodził do najważniejszych generałów przykomenderowanych do resortu z wojska jak pies do jeża, z nadzwyczajną ostrożnością, ale swoje myślał. A myślał wrednie. Mam to na piśmie.
Gen. Pożoga od lat pięćdziesiątych wiedział, że zarówno Jaruzelski jak i Kiszczak lubili kąsać niepokornych współpracowników, niekiedy nie gorzej od niego. Ale głośnio tego nie mówił. Wiedział, że zausznicy ministra są wszędzie. Tylko raz napisał po kilka zdań charakteryzujących swoich przełożonych. Napisał prawdę. Swoją prawdę. Pod rządami „dwupaku generalskiego” Polska coraz bardziej przypominała szpital dla „czubków”, w którym rządzili lunatycy. Generałowie chętnie rozprawiali o wolności, uważając, że wolność jest to prawo robienia tego, co oni chcą i przeszkadzania innym w robieniu tego, czego chcą. Może to ładnie brzmiało, ale brzydko pachniało. O ile jednak Jaruzelski był klasą dla siebie i jest przykładem, jak można mówić o wzniosłych celach, a jednocześnie nikczemnie postępować, to przykładem, jak postępuje człowiek, który o wzniosłych celach nawet nie słyszał, był Kiszczak.
Pochodzący z dobrego domu osobliwie osobliwy Jaruzelski był przez pół wieku komunistą. Marzył mi się striptiz wnętrza generała. Wiedziałem, że jako komunista Jaruzelski mógł żyć z Leninem „wiecznie żywym” lub przeciw niemu, ale nie bez niego. Z wodzem rewolucji generał żył do 1989 r. Po tej cezurze przez dalsze dwadzieścia lat tęsknił do niego, by przed śmiercią pojednać się z Bogiem i być przeciwko współtwórcy państwa sowieckiego.
Pochodzący z Kurowa, z ziemiańskiej rodziny Jaruzelski zawsze przykładał wagę do dobrych manier i uprzejmych gestów. Nawet jak chciał kogoś usunąć ze swojej drogi, posługiwał się umyślnymi – w ostatniej dekadzie Peerelu zazwyczaj Kiszczakiem lub Pożogą.
Złośliwy goryl (szef ochrony fizycznej i kontrwywiadowczej ministra i premiera) płk Artur Gotówko nadał mu ksywę „Wojtuś Szabelka”, która przylgnęła do generała jak wypluta guma do żucia do podeszwy buta. Jaruzelski w życiorysie ma trzy lata rąbania tajgi i podpisanie paktu z Antychrystem, czyli przejście do stworzonej na rozkaz generalissimusa I Armii WP w ZSRR i pierwsze kontakty z NKWD. To fakty zrozumiale i wytłumaczalne. Po zakończeniu wojny pozostanie w armii nie było już tak jednoznaczne. Przecież ta armia, razem z bezpieką, milicją i partią, przynajmniej do 1956 r. roznosiła sowiecką zarazę. Przyszły generał nie może się tłumaczyć niewiedzą. Brał udział. Widział. Słyszał i czuł… Generał mający za sobą chwalebny szlak żołnierski od Riazania do Łaby postanowił być raczej bijącym niż bitym i wybrał na dalszą drogę życia służbę wojskową. Tym samym kontynuował zaczętą 19 lipca 1943 r. karierę. Najpierw jako podchorąży Szkoły Oficerskiej 1 Korpusu Sił Zbrojnych w Riazaniu. Naukę ukończył 16 grudnia 1943 r. z setną lokatą. Uzyskawszy stopień chorążego (lepsi podchorążowie otrzymywali stopień podporucznika), został skierowany do 5 pułku piechoty 2 Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego na stanowisko dowódcy plutonu. W maju 1944 r. został dowódcą plutonu zwiadu, a od stycznia 1945 r. dowodził całym zwiadem 5 pułku piechoty
W czasie rządów generała kilkakrotnie spotykałem się z szefem sztabu 5 pp – płk. Aleksandrem Fominem. Oficer był zachwycony „wojaczką” Jaruzelskiego. Opowiadał, że po przyjściu chorążego do pułku rozmawiał z nim i on mu powiedział, że pochodząc z niezbyt bogatej rodziny, całe życie marzył o dostaniu od rodziców w prezencie konia. Fomin to zapamiętał. Przeniósł go do zwiadu, a gdy zwolnił się etat dowódcy zwiadu konnego, mianował na to stanowisko Jaruzelskiego. Dziecięce marzenie „Wojtusia Szabelki” spełniła armia. Tyle że koń chor. Wojciecha był w strasznym stanie, a żołnierze plutonu w jeszcze gorszym. Chorąży nazwał szkapę Chabetonem, a z żołnierzy w krótkim czasie zrobił sprawnie działający pododdział. Również koń pod opieką Jaruzelskiego wkrótce przemienił się w rasowego rumaka i chorąży przemianował go na Bucefała (od imienia konia Aleksandra Wielkiego). W tym kontekście wieści o niezbyt chlubnym szlaku bojowym Jaruzelskiego należy uznać za niesprawiedliwe. Każdy żołnierz, obojętnie, czy walczył pod sztandarami Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR czy na Zachodzie, moim zdaniem godzien jest szacunku. Przyszły generał oszczędnie dawkował opowieści o przygodach frontowych. Ale i tak nie ustrzegł się wpadki. Opowiadał na przykład, że po walkach o Kołobrzeg i dotarciu do Bałtyku napoił w morzu Bucefała. Być może zapomniał, że koń nie jest rybą i słonej morskiej wody nie pije.
Miłość do koni pozostała generałowi do późnych lat. Nawet w czasach premierowania zawsze starał się wykroić trochę czasu by pojechać do Starej Miłosnej. Miał tam duplikat ulubionego Bucefała, rasowego rumaka. Galopował na nim po leśnych duktach ku przerażeniu oficerów z ochrony, bo dwukrotnie jacyś dowcipnisie próbowali wykorzystać miłość Jaruzelskiego do koni, aby dokonać na niego zamachu (vide moja książka: Byłem gorylem Jaruzelskiego).
Podejrzewałem, że jest to robota WSW, która organizując fikcyjne zamachy, chciała się dowartościować. Takich zamachów było pięć. Cztery pierwsze – sądzę – były fikcyjne, organizowane przez tajne służby, chcące się dowartościować. Piąty zamach był ewidentnie zbójecki, indywidualny, wykonany przez Stanisława Helskiego, byłego działacza NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”, który w czasie podpisywania przez Jaruzelskiego książki Stan wojenny. Dlaczego? uderzył go kamieniem w głowę.
Faktem jest, że Jaruzelski był w czasie bojowego szlaku od Puław do Łaby dwukrotnie ranny. Miało to dalekosiężny skutek – musiał się myć tylko w wodzie utlenionej, co do pasji doprowadzało jego szefa ochrony płk. A. Gotówkę. Wyobraźcie sobie oficjalną wizytę, na przykład u pułkownika Muammara Kadafiego w Libii. Gala w pełnej krasie. Idzie oficjalna delegacja i towarzyszące osoby, a na końcu szef ochrony, który zamiast kałasznikowa dzierży w ręku hermetycznie zamykaną bańkę w wodą utlenioną, aby generał mógł od czasu do czasu odświeżyć sobie zmęczoną upałem twarz… W czasie wojaczki Jaruzelski odkrył, że istnieją sprawy, o których opłaci się nie myśleć, by szybko awansować. To w wojsku niepodległość II RP pod wpływem marksizmu szybko wyszumiała mu z głowy. Błyskawicznie pozbył się ziemiańskiego sznytu i zaczął budować komunizm. Cały czas mienił się patriotą.
Jednak w ujęciu szefa WRON był to raczej patriotyczny bezwstyd. Sztandar czerwony traktował jak fetysz i nic mu nie przeszkadzało, że bolszewicy z polskich sztandarów urwali orzełkowi koronę, a jego ojca wpakowali do piachu. Oczywiście jak każdy konwertyta wstydził się swojej ziemiańskiej rodziny. Pół wieku zajęło mu przekonywanie komunistów, że nie jest ziemianinem, że hreczkosieje go brzydzą. Ostatnie dwadzieścia pięć lat życia, udając jowialność, starał się przekonać ziemian, że nie jest infamisem (zniesławionym), bo nigdy nie był komunistą. Można go zrozumieć. W Peerelu tacy rodzice jak jego samym swym istnieniem budzili wstyd u dzieci, które chciały robić karierę. Więc Jaruzelski ukrywał swe pochodzenie do końca lat osiemdziesiątych, co umożliwiło mu piastowanie takich stanowisk i funkcji jak np. komendanta wojennego miasta Głubczyce. Jesienią 1945 r. po przerzuceniu jego jednostki do powiatu hrubieszowskiego zwalczał UPA, w następnym roku został wojskowym komendantem miasta w Piotrkowie Trybunalskim i likwidował podziemie niepodległościowe, m.in. oddziały WiN. Później kariera Jaruzelskiego rozwijała się równie dynamicznie. Był m.in. wykładowcą taktyki w Centrum Wyszkolenia Taktyki, zastępcą szefa Głównego Zarządu Wyszkolenia Bojowego, dowódcą 12 Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie, szefem Głównego Zarządu Politycznego WP, szefem Sztabu Generalnego WP i ministrem obrony narodowej Po 1990 r. usamodzielnił się. Sam sobie przyznał rację, że to, co robił, robił dla Polski. Wydaje się, że jego głównym „pchaczem”, przynajmniej gdy chodzi o karierę wojskową, był gen. Stanisław Popławski. Politycznie Jaruzelski był też posłem, członkiem Biura Politycznego KC PZPR, prezesem Rady Ministrów, przewodniczącym Rady Państwa, I sekretarzem KC PZPR, szefem WRON oraz prezydentem PRL, a w III RP tylko prezydentem. W czasach „Solidarności” bił na alarm. Niektórych nawet po twarzy. Na szefa WRON nikt go nie wybierał. Wybrał się sam. Rżnięto wszystko to, co kryło się w lesie i co wystawało ponad ściółkę.
Po skończonej wojnie na I i II Armię WP spadł obowiązek wytępienia opozycji niepodległościowej. Wojsko (razem funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i KBW) walczyło o zdobycie władzy, a później o jej utrwalanie. WOP zaś pilnował, aby nikt z wrogów nowej władzy nie czmychnął za granicę. Żołnierze tej formacji robili to czasami niezbyt skutecznie. Czasami otwierali granicę, robiąc tak zwaną ścianę, aby na Zachód przepuszczać nieraz całe grupy utworzone przez NKWD i MBP (np. UPA), a niekiedy pojedynczych agentów. Wówczas to na południowo-wschodnich krańcach Rzeczpospolitej walczyli ramię w ramię przyszli generałowie: Jaruzelski, Buła i Pożoga, ale nic nie wskazywało na to, że 35 lat później „Wojtuś Szabelka” stanie się dyktatorem Kraju Pieroga i Zalewajki, a funkcję szefów tajnych służb, wojskowych i MSW, czuwających nad bezpieczeństwem socraju, powierzy swoim niegdysiejszym komilitonom.
Obie armie dowodzone przez byłego agenta sowieckiego, generała, a następnie marszałka Michała Rolę-Żymierskiego, wsparte tzw. bezmundurową swołoczą, czyli aktywistami PPR i partii sojuszniczych, z Bierutem, Gomułką, Bermanem i innymi, walczyły tak długo, aż opozycjonistów przykryła ziemia. Najbardziej niepokornych zabito. Chwiejnych wsadzono na długie lata za kratki. Można było zmniejszyć armię z przyległościami do około czterystu tysięcy, a bezpiekę do stu tysięcy, plus ORMO, dochodzące w porywach do pół miliona zbrojnych nie tylko w ideologię. Redukcja objęła wielu oficerów, ale nie Jaruzelskiego. Awansował na generała. Prosty, niczym szczególnym niewyróżniający się oficer przemienił się nagle w cudowne pisklę LWP, które wykluło się z jajka niespodzianki. Zrobił błyskawiczną jak na rodowód ziemianina karierę (służby wiedziały od początku o nieproletariackim pochodzeniu, ale się tym nie chwaliły). Okrzyknięty najlepszym ministrem obrony Polski powojennej nie wyglądał na twardziela.
W marcu 1968 r. jako szef Sztabu Generalnego WP (za przyzwoleniem Gomułki) wspólnie z generałami Moczarem i Szlachcicem oraz dziczą esbecko-partyjną dał sygnał do wygarbowania pleców protestującym studentom i wypatroszenia niektórych Żydów, którym udało się przeżyć Holokaust. Po prostu, w myśl hasła rzuconego przez partię: „Mądrej głowie dość pałką w łeb”, aktyw robotniczy, wsparty zomowcami ruszył na studencką gówniarzerię i inteligencję nieszanującą socraju, zaś Jaruzelskiemu grzał się długopis od podpisywania rozkazów o wyrzucaniu na zbity pysk i degradowaniu oficerów pochodzenia żydowskiego. Z seksistowskich MON i MSW aż w Karkonosze dochodziło zawołanie: „Precz z Żydami! Żydówki z nami!”. W sierpniu tegoż roku jako minister obrony narodowej wydał rozkaz 2 Armii Wojska Polskiego (utworzonej na bazie Śląskiego Okręgu Wojskowego i dowodzonej przez gen. bryg. Floriana Siwickiego) wzięcia udziału w interwencji w Czechosłowacji (wraz z częścią Zjednoczonych Sił Zbrojnych UW). W 1970 r. rozkazał strzelać do robotników na Wybrzeżu, zaś 12 grudnia 1981 r., aby zdusić „Solidarność”, jednoosobową decyzją powołał Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (WRON) i mianował się jej szefem. W 1990 r. zrozumiał, że są rzeczy, których się nie robi, tylko się je popełnia i publicznie przyznał, że były to wyczyny niesłuszne, i wydusił z siebie słowo „przepraszam”.
Niestety, Bóg, który Polskę przez tak długie wieki otaczał blaskiem potęgi i chwały, pozwolił nagle, by Krajem Pieroga i Zalewajka rządziła banda chuliganów. Dwudziestu trzech generałów i oficerów zebranych w reprezentacyjnym salonie MON, dla których gen. Jaruzelski był bóstwem świadomym, czego chce i po co, powiedziało sobie: my tylko jesteśmy dobrym towarzystwem… Blisko połowa społeczeństwa polskiego uwierzyła im. Tymczasem WRON była tworem pozakonstytucyjnym o charakterze junty wojskowej. Dla niektórych aktywistów partyjnych była herbertowskimi „kochanymi zwierzątkami”, ale dla Polaków-zwyklaków WRON była bandą chuliganów iskających grzbiet społeczeństwa w poszukiwaniu zdrajców, którym nie podobał się socjalizm. W składzie WRON znalazło się 18 generałów, 3 pułkowników i 2 podpułkowników. W większości były to trupy moralne, acz ze sporą wiedzą wojskową.
Wronowcy byli przekonani, że sprawy gospodarcze i polityczne można załatwić rozkazem wojskowym. Gen. Jaruzelski, uważając, że ludzie w większości nie są dobrzy, a członkowie „Solidarności” wręcz źli, ogłosił stan wojenny dla całego kraju. Wówczas poczułem się coraz mniejszy. Mały, maluteńki. I razem z innymi przystąpiłem do wykonywania rozkazów. I pomyślałem, że jeszcze kilka miesięcy i zniknę z powierzchni ziemi. Tej ziemi.
W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. z pustego nieba nad szarą Polską prószył nieśpiesznie śnieg. Na zimowe ulice miast i miasteczek wyruszyły milicyjne suki. Wyrajały się z nich „trójki” esbecko-żołniersko-milicyjne. Wpadały do mieszkań działaczy „Solidarności”, ściągając brutalnie z żon, kochanek i kochanków aktywistów związkowych, pakując ich do „pierdli”, a następnie przewożąc do przygotowanych naprędce obozów dla internowanych. Wkrótce 15 tys. „wichrzycieli” znalazło się pod kluczem, a na zabicie 9 górników w kopalni „Wujek” nie trzeba było używać dużo amunicji. Z leśnych rejonów alarmowych z chrzęstem gąsienic wypełzały transportery opancerzone oraz czołgi i duktami, a później na przełaj, przez pola i zagajniki, podążały, aby straszyć „Solidarność”. Niektóre tanki, jak T-34, pamiętały jeszcze czasy chwały oręża LWP: bitwę pod Lenino i Studziankami, i Wał Pomorski, i forsowanie Odry i Nysy Łużyckiej, i park Tiergarten w Berlinie, a niektóre nawet Łabę. Okręty zablokowały porty, a samoloty przestrzeń powietrzną… Po ulicach krążyły samochody ciężarowe wypełnione wojskiem, wypluwając w wyznaczonych miejsca patrole zaopatrzone w kałasznikowy i koksowniki. WSW zorganizowała dwa albo trzy fikcyjne zamachy na szefa WRON (do dziś niewyjaśnione). Około dwa miliony zbrojnych – żołnierzy, milicji, Służby Bezpieczeństwa, ORMO i doraźnie zmobilizowanego tałatajstwa – ruszyło bronić socjalizmu jak niepodległości. Byłem wśród nich. Zmarznięta ziemia jęczała. Tratowana gąsienicami sprzętu pancernego trzeszczała jak dziecięca grzechotka. Z domów dochodziło zgrzytanie zębów i płacz dzieci, bo generał, sztywny jak sztacheta w płocie, pozbawił je „Teleranka”. Zamiast bajek szef WRON co godzinę powtarzał to samo przemówienie mające pompować do mózgów rodaków zdania dawno zdewaluowane, zdewastowane, sparszywiałe, w które nikt już nie wierzył. Było to telewizyjne wystąpienie nagrane znacznie wcześniej w zapasowym studiu telewizyjnym, zorganizowanym w jednostce wojskowej przy alei Żwirki i Wigury w Warszawie. To przemówienie z dużą dawką cynizmu, nadęte pychą i naszpikowane ostrzeżeniami, że wspólnota socjalistyczna jest zagrożona, do mnie nie przemawiało. Nie lubię ludzi obojętnych na prawdę. Jaruzelski chciał być w tym przemówieniu jak tygrys Miłoszowy, machający ogonem i wyskakujący poecie z wiersza. Ale w tym momencie generał jawił się społeczeństwu jako żałosny, zależny od Moskwy namiestnik, mogący, co najwyżej, straszyć naród jeszcze większym złem. Nie przeszkadzało to jednak akolitom szefa WRON otoczyć go nimbem niezdrowej świętości. I generał nie uwierzył społeczeństwu a poplecznikom. Przypisywana mu wielkość zatkała go jak korek, odcięła od myślenia, sprawiła, że Jaruzelski zakorkował kraj od pomocy Zachodu na dziesięć lat. Można się jeno zastanawiać, dlaczego generał o ugruntowanej pozycji politycznej robił z siebie idiotę na oczach nie tyko milionów rodaków, ale i świata? „Wojciech Szabelka” nadzował swoje dzieło i uzbrajał Kraj Pieroga i Zalewajki taj jak to robił przez kilka ostatnich lat, na szczęście już niegdysiejszy, minister MON Błaszczak. Tak, w tę grudniową noc przez okno w budynku Urzędu Rady Ministrów oświetlony zimnym blaskiem księżyca generał przyglądał się swemu dziełu. Jego stopień wojskowy od tej chwili był pisany wielkimi literami. Generałowi nie przeszkadzał trzaskający mróz, który nosy sinił i uszy zakręcał. Stał niewzruszony. Stał, przyglądając się szadzi na okolicznych drzewach, iskrzących się jak ognie bengalskie w reflektorach przejeżdżających samochodów z wojskiem, wozów pancernych i milicyjnych suk. Z twarzy Jaruzelskiego promieniował nieziemski patriotyzm, dobroć i umiłowanie ojczyzny socjalistycznej. Subtelne ziemiańsko-generalskie zmysły upajały się słowami wypowiedzianymi przez telefon 12 grudnia 1981 r. o godzinie 14.00 do ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka: „Nie mamy wyjścia, uruchamiaj operację”. W sekundę później te same słowa usłyszał gen. F. Siwicki… Bo to blef, że stan wojenny ogłoszono 13 grudnia. Było to 12 grudnia o godzinie 14.00. Dokumenty dotyczące stanu „W” antydatowano. Z przyzwoitych polskich domów emanowała wściekłość. Dolatywały bluzgi. Morderstwo jest morderstwem. W XX wieku morderstwa się zdemokratyzowały. Ale są pojedyncze morderstwa liczące się za tysiące. Takim morderstwem był „skok na naród”. Jednak nie wszyscy myśleli w ten sposób. W duszach aktywistów PZPR i ZSL huczała radość, że generał zrobił to, co wcześniej obiecywał. Jedynie z serc „betonów” partyjnych powiało smutkiem i przygnębieniem. Zdawali sobie sprawę, że generał wygrał. W tej sytuacji nie mógł przegrać. Stan wojenny był dobrze przygotowany, w czym zasługa Sztabu Generalnego WP i MSW, ale nie tylko. A „beton” marzenia o przejęciu władzy musi odłożyć ad Calendas Graecas. Wszystkie marzenia kończą się pewnego pięknego dnia. Tylko głupcy tego nie wiedzą i należałoby wymyślić im trudniejszy sposób rozmnażania.
W czasie rządów Jaruzelskiego (1981–1989), mimo że byliśmy bankrutem Europy, zamówiono w Związku Sowieckim 40 samolotów myśliwsko-bombowych Su-22, 12 ciężkich śmigłowców bojowych Mi-24, nowy przeciwokrętowy rakietowy system obrony wybrzeża „Rubież”, 4 okręty rakietowe, okręt podwodny Orzeł, 12 myśliwców MiG-29 (planowano nabyć 24 myśliwce)…
Mając władzę absolutną, szef WRON był powściągliwy jak angielski dżentelmen. Był też osobą niezwykle taktowną i grzeczną. Gdy go Jerzy Urban przez pomyłkę pocałował rano w rękę, Jaruzelski, aby nie robić przykrości rzecznikowi, do końca dnia udawał kobietę.
Jaruzelski sprawiał wrażenie papierowego, cnego (zacnego) żołnierzyka z piosenki Bułata Okudżawy i najpracowitszego człowieka z wszystkich wielkich postaci Peerelu. Po objęciu stanowiska premiera i funkcji I sekretarza KC PZPR żył jak mnich w Tybecie. Miał wprawdzie żonę, męczącą nudziarę, zapatrzoną w swoją dawno minioną urodę i nie dziwcie się, że nie wychodził z gabinetu przez osiemnaście godzin na dobę, nie chcąc wracać do domu. Nałogów nie miał. Ani kawy, ani alkoholu, ani tytoniu, ani, co nie daj Boże, narkotyków, ani nawet cieleśnie nie grzeszył, bo seksu nie zażywał. Żadnych skoków w bok… Żadnych molestowań… Od czasu ślubu nikt nie słyszał, aby generał pozwalał sobie na jakieś męskie ekstrawagancje. Tylko ciemięga (uciążliwa praca) nad doskonaleniem ciżby (tłumu) polskiej. Zniesmaczył tym Rakowskiego ubolewającego, że gdyby Jaruzelski miał kochankę, to kraj odniósłby z tego wiele korzyści… Gdy skończył dziewięćdziesiąt lat i na dodatek był chory, żona oskarżyła go, że jest niedopieszczona, że mąż więcej uwagi poświęca gosposi i zagroziła rozwodem… A on słabł z minuty na minutę. Nikł w oczach jak śnieg na wiosnę. Jeszcze chciał, tak jak zawsze, żyć przyszłością, ale od rana budziła go przeszłość. Kapała z radia, telewizji, prasy, rozmów z prokuratorami, sędziami… Co mu pozostało? Wspominanie przeszłości, kiedy to wierząc, że człowiek, który nie czyta, nie ma przewagi nad tym, który nie umie czytać, generał przez dziewięć godzin czytał meldunki i donosy, które jak pies w pysku przynosił mu zausznik szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, a przez drugą połowę doby obmyślał kolejne manewry gospodarcze, doprecyzowywał pisane przez pułkownika Kuklińskiego, a od listopada 1981 r. przez majora Wiesława Górnickiego, artykuły i przemówienia oraz zarządzenia wygenerowane przez szefa gabinetu premiera gen. Michała Janiszewskiego. Ten generał akurat nie należał do najgłupszych na dworze Jaruzelskiego, ale także podsuwał szefowi rzeczy urągające rozumowi. Spoglądając z perspektywy półwiecza na to, czego Jaruzelski dokonał i parafrazując Tuwima, napiszę, że generał był na pewno mężem stanu (wojennego – dorzucą złośliwcy). Bezwarunkowo – mężem stanu. Z całą stuprocentową pewnością – był mężem stanu, najlepszym, jaki mógł się Polsce i Polakom przytrafić w przełomowym 1989 roku. Niestety, w 1981 r. zza Jaruzelskiego, niestety, wychynął Kiszczak. Ten generał był przeciwieństwem gen. Jaruzelskiego. Pozując na dżentelmena, wybornie udawał kogoś, kim nigdy nie był. Stanowił wybuchową mieszankę nieprzemyślanych uprzedzeń, zmartwień i konfliktów. Niektórym oficerom zdawało się, że ich szef nocą zmienia się w nietoperza i wylatuje wysysać krew ze śpiących niewiniątek „Solidarności”. O ile gen. Jaruzelski postępował z przeciwnikami w sposób humanitarny, dobroduszny, pobłażliwy, łagodnie odsuwał ich w niebyt, to Kiszczak chwytał wrogów niczym Drakula za szyje i nie puszczał, aż zadusił. A ci, którzy z nim usiłowali się kłócić lub walczyć, z równym powodzeniem mogli się kłócić z huraganem.
Szef MSW był maksymalistą. Jako stróż moralności z samonominacji wyznawał zasadę: chcieć to móc. Nie zawsze mu to wychodziło. Poniósł kilka klęsk i dwa spektakularne sukcesy. Nie wspominam tu o sukcesach w grach wywiadu, bo te prowadzili jego podwładni, głównie Służba Wywiadu i Kontrwywiadu gen. Pożoga et consortes. Kiszczakowi, jako nominatowi Jaruzelskiego nie udało się sformowanie rządu i poniósł porażkę z owcami (chciał hodować barany w Bieszczadach na terenach rekultywowanych przez MSW). Udało mu się natomiast spełnić wolę gen. Jaruzelskiego, który, mianując gen. Kiszczaka na ministra spraw wewnętrznych, nakazał mu zintegrowanie służb wojskowych z MSW. CzeKiszczak był jedynym generałem mającym znakomite rozeznanie tego, co się dzieje w MON i w MSW. Niewątpliwym osiągnięciem generała było też granie w dupniaka z tzw. wymiarem sprawiedliwości III RP przez ostatnie ćwierć wieku… Gen. Kiszczaka zahartowała Informacja WP. Eksminister, wywodząc się z pospólstwa, chyba podświadomie pojął, że jeżeli chciał przemieszczać się gładko z nizin społecznych na szczyt, musi podłączyć się do jakiegoś pomazańca partyjnego. Z nieznanych do tej pory powodów, których można się jedynie domyślać, postawił na mającego perspektywy W. Jaruzelskiego. I choć Kiszczak wydawał się być wiotki i delikatny, to przez Informację WP, w której dominował żywioł sowiecki, był napakowany niczym kulturysta sterydami i nigdy nie wyzbył się prostackich nawyków. To była kocia polityka – spaść na cztery łapy, a brać do jednej. Minister wspaniale prowadził samochód, ale nie resort. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że łatwo da się go nabrać na plewy. Nic bardziej błędnego. Potwierdził to gen. Pożoga. Generał CzeKiszczak, który już dawno zrozumiał, że polityka to całkiem dochodowy interes, lubił udawać, że nie wie tego, co wie i że wie to, czego nie wie. Był wspaniałym udawaczem. Miał okresy, mniej więcej raz na rok, że do bliźnich odnosił się z udaną życzliwością. Ale w jego spojrzeniu było coś, co kazało wierzyć, że pomimo jego spolegliwości trudno byłoby zamydlić mu oczy i że może tego lepiej nie próbować. Także ambicje osobiste eksministra były pierwszorzędne. Sięgały gwiazd. Ulubioną pozą Kiszczaka było zgrywanie wielepa, to znaczy faceta, który wszystko rozumie i wszystko wie lepiej od innych. Było to niedorzeczne. Tylko że przy Jaruzelskim niedorzeczność nie była przeszkodą. Więc Kiszczak zarządzał rekultywację Bieszczadów i wścibiał nos do innych resortów… Chciał rządzić wszystkim i wszystkimi. Jego marzeniem było objęcie kontrolą nawet polnych kwiatów.
Gdy Jaruzelski wahał się, czy przyjąć stanowisko prezydenta, łapczywie zgłosił swoją kandydaturę. Dostawszy po nosie, natychmiast wymógł na prezydencie, by powierzył mu misję tworzenia rządu. Jaruzelski, który w tym okresie już nie wiedział, co robi, uległ i dał mu szansę. Nikt za Kiszczakiem, podobnie jak dziś za Morawieckim, wówczas nie poszedł. Politycy, którym oferował stanowiska rządowe, twierdzili, że woleliby się utopić w Jeziorku Czerniakowskim niż iść pod jego rządy. Obojętnie czego by nie powiedzieć o pierwszym rządzie III RP, to posłowie wybili Kiszczakowi fanaberie z głowy. Jednak błędem chyba było pozwolenie generałowi na powrót na fotel ministra spraw wewnętrznych. Nawet dzieci były tym faktem zniesmaczone. O ile przed wojną dzieci straszono kominiarzem, w Peerelu milicjantem, to w okresie transformacji Kiszczakiem.
Szpetne gry CzeKiszczaka, kasowanie rękami Pożogi gen. Milewskiego. Nauki przyswoił sobie w czasie dobrej zmiany Ojciec Ojczyzny. Kiszczak, dysponując twardym doświadczeniem brutalistycznym wyniesionym z Informacji WP i mózgiem żółwia, lubił polowania. Na ludzi i zwierzęta. Z chytrą chłopską twarzą, która zastępowała mu inteligencję, zlecał gen. Pożodze przeprowadzanie kombinacji operacyjnych, o jakich się filozofom nie śniło. Było to m.in. prowadzenie gry z „Solidarnością” na pięciu kontynentach czy manipulacje dotyczące zabójstwa ks. Popiełuszki, ale również wyjaśnienie afery Żelazo w taki sposób, aby zdobyć niepodważalne haki na „łajdactwa” natury kryminalnej gen. Milewskiego, bo łajdactwa ideologiczne poprzednika Kiszczaka były bez zarzutu. Pożoga zadanie wykonał. Porozmawiał z Milewskim jak czekista z czekistą. Przygwoździł niegdysiejszego przełożonego materiałami, które w jego służbie zawsze, gdy zachodziła taka potrzeba, się znajdowały. W czasie tej swoistej konwersacji Milewski plątał się coraz bardziej. Pod koniec rozmowy był już blady niczym trup oszpeconego spekulacjami maklera giełdowego. Generał Pożoga wspominał, że na koniec rozmowy Milewski płakał jak niezadowolone dziecko, któremu ojciec (czyt. Kiszczak) zabrał ulubioną zabawkę.
Faszerowanie fałszywkami rzecznika rządu i zrobienie łupinki z byłego ministra. Jerzy Urban, który na posadzie rzecznika rządu upasł się niemiłosiernie, zapominając, że minister podprowadził go kilka razy szpetnie, faszerując fałszywkami wytworzonymi w Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu, z których musiał się publicznie tłumaczyć, odszczekując podane wcześniej informacje, mówił, że Kiszczak to miły, mądry i bardzo liberalny polityk. Jako minister CzeKiszczak, antycypując przyszłe kłopoty sercowe, kazał rozbudowywać szpital MSW przy ulicy Komarowa (dziś Wołoska). Sam przepracował kilka niedziel na tej budowie i tak, na wszelki wypadek, kazał zdublować ogrzewanie w swojej willi, podłączając się do kotłowni szpitala, co bardzo zbulwersowało jego zausznika płk. Gotówkę. Pożoga, który także nie był poczciwym fajtłapą i wiedział, że w tym resorcie nie ma co siekierą rąbać wody, a sprzeciwem wobec decyzji ministra może doprowadzić do swojej anihilacji, zrobił to, czego wymagał Kiszczak. Od tego czasu Milewski już nikogo nie kąsał, kurczył się, malał i karlał niczym orzech zasychający wewnątrz łupiny. Jego wrogowie, a jakże, obgryzali go do ostatniej kostki. Marzący o zaszczytach eksminister, trzęsąc się jak liść na wietrze, usunął się w cień. Nie miał już obowiązku martwić się o losy świata juści socraju (wcześniej w podobny sposób załatwiono byłych kamratów Jaruzelskiego – Moczara i Szlachcica). Milewski, były poważny kandydat na funkcję pierwszego sekretarza KC PZPR, obok Żabińskiego, Molczyka, Olszowskiego, Grabskiego, Kociołka zaliczany do żałosnej frakcji „betonów” partyjnych, z trudną do opisania twarzą, na której widać było całe życie, w tym ponad czterdzieści lat spędzonych na różnych stanowiskach w bezpiece, teraz przypominał osobnika, któremu pociąg obciął nogi i nie musi wydawać pieniędzy na skarpety i obuwie. Decyzja Jaruzelskiego podpuszczanego przez Kiszczaka spowodowała, że w niebyt poszły czasy, gdy Milewski jako siedemnastoletni funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa w Augustowie kroczył ulicami miasta i ludzie na jego widok zamykali bramy, a psy zamiast szczekać szczękały zębami. Po rozmowie z Pożogą Milewski, spoglądając na swój los nieco omglonym wzrokiem, mógł tylko baczyć, by nie wadzić nikomu. Szczególnie, by nie rzucać się w oczy gen. Kiszczakowi. Były minister rychło uświadomił sobie, że sprzeciw wobec decyzji Jaruzelskiego mógłby zakończyć się tak, jak czochranie grzywy lwa. Aby uspokoić gen. Milewskiego, sprytnie przygotowano ślad gdański, którego nigdy nie wykorzystano. W resortach siłowych kotłowało się od zawsze. Wojny podjazdowe o stołki były chlebem powszednim każdego funkcjonariusza. Inspektor chciał zostać naczelnikiem. Naczelnik dyrektorem departamentu. Dyrektor departamentu marzył o zostaniu wiceministrem. Wiceminister o zostaniu ministrem, a Kiszczak o premierostwie lub w 1989 r. o prezydenturze. W MSW i MON, gdy się nie miało smykałki do zajazdów i podjazdów, nie zostawało się wielkim człowiekiem. Ale w wojnach resortowych nigdy nie chodziło o pierwsze stanowisko w państwie. To było zarezerwowane dla partii, a od roku 1981 dla Jaruzelskiego. Po Okrągłym Stole, który był niekłamanym sukcesem Kiszczaka minister o tym zapomniał.
Celem wojen, oprócz foteli resortowych, było zagwarantowanie sobie pierwszego miejsca przy pierwszym sekretarzu partii. Sztuka ta udała się jedynie trzem generałom: Moczarowi, Szlachcicowi i Kiszczakowi. Blisko szczęścia był Milewski. Przeholował jednak. Zagrał va banque i przegrał. Może mówić o szczęściu, że nie stracił głowy. Warto wspomnieć, że od czasu unicestwienia 23 grudnia 1953 r. Ławrientija Berii Imperium Zła zrezygnowało z patroszenia rywali według obrządku bizantyjskiego, a co za tym idzie, system obowiązywał we wszystkich „demoludach”. W tej sytuacji osoby kasujące Milewskiego miały do wyboru dwa warianty załatwienia sprawy: posłużyć się aferą Żelazo lub, wykorzystując wcześniej planowane operacje, wrobić Milewskiego w zabójstwo ks. Popiełuszki. W ostatniej sprawie przygotowano trop gdańsko-moskiewski. Ślad ten przewijał się w początkowej fazie śledztwa. Zrezygnowano z niego niespodziewanie. Urwano go nagle. Jakby piorun strzelił w śledczych. 30 listopada 1984 r. w dziwnie wyglądającym wypadku samochodowym pod Białobrzegami zginęło trzech funkcjonariuszy: płk Stanisław Trafalski – naczelnik w Biurze Śledczym MSW, starszy inspektor – mjr Wiesław Piątek oraz kierowca – kpr. Piotr Andrzejczuk. Pytałem o to gen. Pożogę. Enigmatyczne wyjaśnienia generała mogły sugerować, że nie był to przypadek. A może przypadek, za którym stały służby specjalne. Tak było, tak jest i tak będzie. Przecież dobra zmiana także miała specjalną komisję do upieprzenia opozycji. A w Peerelu przygotowując „rozwiązanie sprawy Popiełuszki”, wykonano konkretną robotę operacyjno-przygotowawczą. W pracach brały udział dwie służby resortu. Służba Wywiadu i Kontrwywiadu oraz Służba Bezpieczeństwa, dowodzona przez generała Ciastonia. W grę wciągnięto Wojskową Służbę Wewnętrzną. Działaniom przygotowawczym życzliwie przyglądał się rezydent KGB w Polsce Pawłow, generał miły jak kapo w Auschwitz. Pawłow patronował niektórym przedsięwzięciom operacyjnym więc dziś można się zastanawiać kto teraz patronuje A. Macierewiczowi. Bo wówczas szykowano prowokację mogącą mieć nieobliczalne konsekwencje. Trudno zrozumieć, czy zaniechanie realizacji tego wariantu było podyktowane obawami Moskwy, by sprawa nie wymknęła się spod kontroli. Lub też, czy radosno-bandycka twórczość kapitana Grzegorza Piotrowskiego i jego podwładnych nie pokrzyżowała planów gry i nie zmusiła generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka do podjęcia decyzji, którą podjęli. Jednym słowem, nie wiadomo, czy ks. Popiełuszko nie zginął za wcześnie.
Wedle Kiszczaka sprawa morderstwa wyglądała tak: ks. Popiełuszkę uprowadzono nielegalnie i zamordowano bezprawnie. Mordu dokonano wieczorem 19 października 1984 r. Sprawców ustaliło SB kierowane przez Ciastonia. Główny wykonawca zabójstwa Piotrowski został zatrzymany w gabinecie ministra spraw wewnętrznych 25 października 1984 r. około godziny 8.15, a jego wspólnicy następnego dnia. Zastępcę dyrektora Departamentu IV MSW Adama Pietruszkę posadzono 1 listopada 1984 r. Śledztwo trwało 51 dni. 11 grudnia 1984 r. akt oskarżenia został skierowany do sądu. Proces w Toruniu rozpoczęto 27 grudnia 1984 r., a zakończono 27 lutego 1985 r. Piotrowski i Pietruszka otrzymali po 25 lat więzienia, Leszek Pękala 15, a Waldemar Chmielewski rok mniej. 22 kwietnia 1985 r. Sąd Najwyższy, po dwudniowej rozprawie, utrzymał wyroki w mocy. Czy można wierzyć Kiszczakowi? Przecież ten generał na każdą mysz miał innego kota. Wierząc faktom, nie wierzę w ani jedno słowo ministra. Pamiętam, że zabójstwo ks. Popiełuszki było poprzedzone śmiercią Grzegorza Przemyka. W tym wypadku także prowadzono śledztwo. Był proces i wyroki. Za wiedzą Jaruzelskiego, a więc i Kremla, skazano niewinne osoby. Sprawa była szeroko wyjaśniana, komentowana i uznana przez ministra za sukces. Kiszczak był wówczas także przewodniczącym Komitetu Rady Ministrów ds. Przestrzegania Prawa, Porządku Publicznego i Dyscypliny Społecznej. Pamiętam, bo długo dźwięczały mi w uszach, słowa Pożogi: „Byłem przekonany, że gdyby, kurwa, uczciwie rozliczono sprawców, wierzę, nieumyślnego zabójstwa Przemyka, to nie doszłoby do morderstwa księdza Popiełuszki”. Zrozumiałem, że mord polityczny to najbardziej radykalna forma cenzury.
Generał Pożoga mówił o tym niewiele i bez emocji. Albo raczej z tak niewielką dawką emocji, że coś musiało się za tym kryć. Po raz pierwszy i ostatni usłyszałem z ust Pożogi wulgarne słowo. Wyglądało to, jakby Pożoga chciał dyskretnie podrzucić ministrowi świnię. Chciał to zaakcentować, ale nie chciał tego powiedzieć wprost. Odniosłem wrażenie, że gdyby na jego oczach pociąg przejechał Kiszczaka, jego pierwszy zastępca nie kiwnąłby nawet palcem, aby pozbierać kości ministra.
Wstyd o Kiszczaku i jego dworze pisać, bo jest to tak skuteczne jak perły rzucane przed martwe koty. W swoim postępowaniu minister stosował dwojaką etykę i podwójną moralność. Tylko hipokryzja pozostawała niezmienna. Najlepiej widać to w stosunku Kiszczaka do Kościoła. Otóż mając więcej niż poprawne stosunki z niektórymi hierarchami, równocześnie minister był zaciekłym wrogiem Kościoła. Dowodzą tego zabójstwa kapłanów, rozbudowa Departamentu IV MSW do niesłychanych rozmiarów (protestował przeciwko temu gen. Pożoga, ale minister nie raczył uwag swego pierwszego zastępcy zauważyć), ciągle podkręcanie oficerów do intensyfikacji pracy operacyjnej przeciwko Kościołowi i agentura kościelna działająca na pięciu kontynentach. Szef MSW miał koło siebie grono wykształconych współpracowników, mistrzów propagandy specjalnej i dezinformacji. Oficerowie ci, zamknąwszy rozsądek w kasach pancernych, do których klucze wyrzucili do Wisły, mieli siłę tsunami. Mącili ludziom w głowach i z powodzeniem do fałszywych, złych myśli skłaniali. Kiszczak sformował z nich sprawny i krzykliwy dwór oparty o Służbę Bezpieczeństwa, składającą się z departamentów III, IV, V i VI, Biura Studiów oraz Głównego Inspektoratu Ochrony Przemysłu oraz Służbę Polityczno-Wychowawczą MSW (dowodzoną kolejno przez generałów Edwarda Tarałę, Władysława Jurę i działaczy partyjnych Andrzeja Gdulę i Czesława Staszczaka). Dwór skutecznie defekował fałszywkami, reklamując pryncypała podobnie jak proszek Ixi (którego technologię produkcji ukradziono na Zachodzie), który „pieni się jak wariat i wypełnia całą łazienkę intensywnym zapachem”, lub też przedstawiał szefa Firmy jako ojca polskiej transformacji. Tylko od czasu do czasu oficerowie dworu byli zaskakiwani niespodziankami. Tak było przy zabójstwach Grzegorza Przemyka i księży: Jerzego Popiełuszki, Stefana Niedzielaka, Stanisława Suchowolca i Sylwestra Zycha. Dwór musiał natychmiast zaprzeczyć jakimkolwiek krytycznym uwagom pod adresem ministra i dać polemicznym głosem typowo marksistowski odpór. Robiono to przy pomocy kłamstw, przeinaczeń, fałszerstw, szantaży, nacisków, sądów i mediów… Do dworu nie pretendował pierwszy zastępca Kiszczaka. No to ostatnie spotkanie z gen. Pożogą, ktlory przybierając postawę stojącego z boku kibica, czuł się w stajni ministra jak psiak przygarnięty przez rodzinę, która nie bardzo pieski kochała. Ale musiał wykonywać polecenia Kiszczaka. U schyłku kariery mówił rozgoryczony, że minister to pacan, który coraz częściej skazy natury i brak solidnego wykształcenia nadrabiał agresją, wyładowaniem kompleksów i zwyczajnym donosem do Jaruzelskiego. Pierwszy zastępca Kiszczaka był zdania, że ćwierćinteligencja objawia się zawsze agresywnie.
Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu skarżąc się, że najgorsze jest bieganie od ministra do Jaruzelskiego i odwrotnie, niczym od Annasza do Kajfasza, otoczył się utalentowanymi, błyskotliwymi, twórczymi oficerami mającymi w sobie oryginalność, urok, finezję i moc. Ci funkcjonariusze byli równie inteligentni, co mądrzy. Nie mając żadnych uprzedzeń narodowych czy światopoglądowych, mogli bić się pod każdymi sztandarami. Gdy przyszło do zmiany ustroju, oddali III RP znaczące usługi. Zmieniali poglądy równie łatwo jak kolory w czterobarwnym długopisie. Zawsze potrafili dostrzec jakieś frykasy i bezbłędnie frymarczyli swoimi kwalifikacjami. Ich poglądy niewiele różniły się od przesądów. Myślę, że wystarczy tu wymienić krnąbrne dzieci Służby Wywiadu i Kontrwywiadu: Czempińskiego, Jasika, Zacharskiego, Makowskiego, Turowskiego, Petelickiego… Oni, budując nowe świeżo-stare służby opierali się właśnie na przesądach i odrabiali zaległości z okresu peerelowskiego. I jedynie od czasu do czasu ogarniał ich splin i nostalgia za niegdysiejszymi niegodziwościami, i wówczas nie pozostawało im nic innego, jak usiąść i płakać, i bluźnić, i śpiewać Wołga, Wołga… O ile jednak ich stare przesądy budzą dziś śmiech, to nowe – grozę. Tylko Wieczorek, patrząc na te obrazki, mówił: „Popatrz, Heniek, tacy fajni oficerowie, szkoda tylko, że tak nieszczęśliwi…”. Koniec 2014 r. Ostatnie spotkanie z gen. Pożogą. Centralny Szpital MSW. Siedzimy na ławce, czekając na przyjęcie do lekarza. On do neurologa. Ja do neurologa. Ale nie tego samego. Rozmawiamy już prawie dwie godziny. Czekamy. Wspominamy. Generał mówi, że chciał napisać książkę prawdziwszą od mojej Tajnej historii Polski, z której był nie zawsze zadowolony. Za dużo spraw ujawniłem. Miał z tego powodu kłopoty. Już nawet zaczął pisać. Ale ciężko idzie… Za dużo spraw jest do opowiedzenia… Było widać, że paraliżował go respekt przed sobą…
Przypomina kontrowersje, do jakich doszło w czasie jego zeznań przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej w sprawie stanu wojennego. Stanęliśmy wówczas przeciw sobie. Chodziło o jego podróż na Kubę, w czasie której spotkał się ze swoim przyjacielem Raulem Castro (dzisiejszy przywódca Kuby). Jaruzelski zlecił mu uspokojenie Kubańczyków. Kazał przekazać Fidelowi Castro, że sprawę „Solidarności” rozwiążemy we własnym zakresie (Kubańczycy obawiali się, że w wypadku interwencji sił Układu Warszawskiego w Polsce zaatakują ich Amerykanie). Potyczkę przed Komisją wygrałem. Generał miał mi to za złe. I Pożoga wyrzuca, że wiele spraw, o których mówiliśmy przez prawie trzydzieści lat, pominąłem… Odpowiadam, że cykl Tajnej historii… jest jeszcze nieskończony, że będę go pisał do śmierci, albo jeszcze dłużej… I były szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu i ambasador PRL w Bułgarii zaleca pośpiech, bo „nie znamy ani dnia, ani godziny”, a wspominając swojego niegdysiejszego szefa, rzuca mimochodem, że mania wielkości to choroba karłów…
Rozmawiamy, rozmawiamy… Próbując nadrobić stracony czas… Chaos rozmowy przekracza to, co się działo po Wielkim Wybuchu… Wspominam jego wychowanków, którzy służą dobrze nowej Polsce. Generał komentuje: „Widziałem, jak oni w ostatnim okresie Peerelu na wyprzódki lecieli po nowe stanowiska… Ariergarda wyprzedziła awangardę. Ale, możliwe, że dobrze się stało…”. Umawiamy się na następne spotkanie na wiosnę… Generał dywizji Władysław Pożoga zmarł 6 kwietnia 2015 r. Miał 92 lata.