SIĘ ZAPISAŁO

„Kto zabił. Desperat 2”

Trwało to dużo lat

Byłaś moją ojczyzną bo zabrakło innej.

                        Czesław Miłosz

Powoli poznawałem, co znaczy UPA i OUN. Do tej pory nie wierzyłem w tak skrajny nacjonalizm.

Teraz uwierzyłem.

Po tym, co widziałem w czasie wojny, nie sądziłem, że mogę zobaczyć więcej.

Teraz zobaczyłem.

Ogarniała mnie żądza odwetu. Uczyliśmy się odpłacać pięknym za nadobne. Jednak w mojej duszy tkwiło coś, co nie pozwalało przechodzić obojętnie obok tego, co widziałem. Musiałem o tym pomówić. Znałem tylko jednego człowieka, gotowego mnie wysłuchać.

                               ***

Wróciliśmy z akcji. Rozlokowałem ludzi w kwaterach. Dopilnowałem, aby wystawiono właściwe ubezpieczenie. Złożyłem wizytę Szamkowi.

Zdzichu siedział na łóżku, przykryty pierzyną i pilnikiem odpiłowywał czubki pocisków. Poobijane ściany, koślawe meble i żarówka wisząca na gołym drucie sugerowały długie dzieje upadku chałupy, którą Szamek wybrał na swoją rezydencję.

– Co robisz wariacie? – krzyknąłem oburzony.

– To, co widzisz. Wyręczam zakłady zbrojeniowe. Przygotowuję bardziej skuteczne naboje.

– Dum-dum jest zabronione. Konwencje genewskie zabraniają.

– Konwencje zabraniają dużo rzeczy. Tylko co z tego?

– Jeżeli wszyscy będziemy je łamać, będzie źle.

– Gorzej już być nie może.

– Mylisz się.

Nie zwrócił uwagi na moje słowa. Nie przerywając pracy, kontynuował rozważania:

– Mówisz „konwencje”. A czy nasi przeciwnicy z UPA ich przestrzegają?

Musiałem zaprzeczyć.

– A więc widzisz. Nie przestrzegają. Czyż nie strzelają do kobiet, dzieci, starców, a nawet rannych? Czyż nie wciągają nas w zasadzki najbardziej niedozwolonymi metodami?

                               ***

Co miałem odpowiedzieć? Bąknąłem coś o szlachetności i rycerskich tradycjach.

– Bajesz, stareńki – przerwał mi. – Genewa ze swoimi konwencjami jest daleko. Tu są Bieszczady. Obowiązują inne obyczaje, a raczej ich brak. Może kiedyś ktoś, jakiś Gerhard, napisze o szlachetnej walce, jaką tu toczyliśmy. Kłamca, gdy jest potrzebny, zawsze się znajdzie. A na razie jest jak jest. Wdepnęliśmy w parszywą sytuację. To jest jedno wielkie gówno.

– Szamek, dlaczego ludzie tak postępują?

– Jak? Zabijając się nawzajem? Kto wie, może jest nas za dużo.

– Nie o to chodzi. Chcę wiedzieć dlaczego w człowieku tkwi diabeł, nakazujący czynić zło. Ktoś złamie ci palec…

– Chcesz wiedzieć dlaczego ja mu pragnę złamać w odwecie dwa? Po prostu muszę mieć z tego jakiś zysk.

– Ty mu dwa, a on ci cztery.

– To ja mu złamię rękę.

– A on tobie obie ręce.

– To ja mu na dodatek nogę.

– A on ci urwie głowę.

– To moja rodzina lub znajomi utłuką jego i jego rodzinę lub znajomych.

– Można się tak bardzo długo bawić. Ludzi jest przecież sporo. No i są jeszcze politycy. Oni nie walczą. Ale lubią, gdy inni się masakrują. Można nawzajem pięknie wyprawiać się do nieba, albo do piekła. Dlaczego? I przekonają, że to dla ojczyzny.

– Kochany, to są filozoficzne rozważania. Jestem żołnierzem. To nie na mój rozum. Poza tym nic mnie takie dywagacje nie obchodzą. Chodzę po lesie i strzelam do wszystkiego, co się rusza. Tak mi kazano. Staram się to robić najlepiej, jak potrafię. Nie z gorliwości – a dlatego, że w przeciwnym razie nie pożyję długo. Poza tym ktoś, kto wojuje tak jak my, nie ma prawa do własnych poglądów, musi mieć tylko takie, jak jego przełożeni. Po co więc obciążać mózg sprawami, na które nie mamy wpływu? Po co szukać nieistniejącej odpowiedzi na najbardziej abstrakcyjne pytanie „dlaczego”? Jest jak jest, czyli źle. Lepiej napijmy się.

– A masz co?                                        

Podał mi manierkę. Pociągnąłem łyk płynu o smaku wapna do bielenia ścian i zapytałem:

– Znasz coś gorszego od ciepłego bimbru?

– Tak, życie.

– Teraz ty filozofujesz. Lepiej chodźmy do baru. Przyjmiemy trochę piwa i cięższego paliwa. W powrotnej drodze zobaczymy gwiazdy. Zrobi nam się cieplej na duszy. Może nawet zobaczymy w sobie prawo moralne, o którym mimochodem wspomina Kant, a my, jakże często o nim zapominamy.

– Co ten skurwiel powiedział?

                               ***

Znałem ten fragment na pamięć. Zacytowałem: „Dwie rzeczy spełniają umysł coraz to nowym i rosnącym podziwem i pełnym pokory szacunkiem, im częściej i trwalej zastanawiamy się nad niemi: Gwiazdami okryte niebo nade mną i prawo moralne we mnie. Nie potrzebuję ich szukać i domyślać się tylko jako spowitych w ciemnościach lub leżących poza granicami mego widnokręgu w nadzmysłowej sferze; widzę je przed sobą i łączę bezpośrednio z świadomością mego istnienia”.

                               ***

Szamek skończył piłować ostatni pocisk. Załadował amunicję do magazynka. Sprawdził zabezpieczenie. Zarzucił pepeszę na plecy i był gotów stawić czoła bufetowej.

Bezskutecznie podkochiwała się w niej połowa garnizonu. Druga połowa, najstarsze frontowe repy, nie kochała się już w nikim. Oni mogli jedynie walczyć. Czynili to z zaangażowaniem i ze specyficzną zaciętością młodych janczarów komunistycznych.

Tak, młodych, bo choć byli ludźmi starszymi, to równocześnie janczarami komunistycznymi byli młodymi.

Każdy dowódca wiedział, że z takim wojskiem można góry przewracać. Nikt nie wątpił w zwycięstwo. Było ono wyłącznie kwestią czasu. A nasz czas w Bieszczadach znaczyły spalone wioski, ludzkie dramaty i setki trupów.

                               ***

Wędrowaliśmy przez zaciemnioną miejscowość. Drewniane chałupy o załzawionych szybach ale łatwe do podpalenia, oblepiały błotnistą drogę, tworząc po obu stronach czarne, nieprzyjemne ściany. W ich załamaniach czaiła się śmierć.

Przeciwnik nie przebierał w środkach. Z równym powodzeniem posługiwał się bronią palną, jak i nożami, siekierami, pałkami czy pętlami.

Wszystkie chwyty były dozwolone. Niektórym nie wystarczało już zwykłe zabijanie, rozsmakowali się w wyrafinowanym zadawaniu śmierci.

W historiografii ten zakątek Planety Ziemia nosi nazwę Trójkąta Śmierci. Tu, z każdego zakątka ciekła krew. Miejscowa ludność bała się. UPA, która zakłóciła jej spokój na wiele lat. My zakłóciliśmy spokój UPA.

Tubylcy bali się jednych i drugich. Mieli ku temu wystarczające powody. W nocy przychodziły oddziały UPA. W dzień patrole UB. Trzeba było się tłumaczyć. Kto robił to źle, był martwy.

                               ***

Wiatr od gór oczyścił gęste od mgły i dymów powietrze. Znowu było czym oddychać. Szamek szedł powolnym, rozkołysanym krokiem, wydawało się – bez celu, zatopiony w marzeniach.

Z takiego stanu mogła go wyrwać jedynie dziewczyna lub strzelanina. Strzelaniny mieliśmy powyżej uszu. Były naszym chlebem powszednim. Z dziewczynami było gorzej. Myślałem o białogłowach.

Dziewczyn godnych uwagi było jak na lekarstwo. Wpadały w nasze ręce raczej rzadko. Nawet myślenie o nich było kłopotliwe z powodu ciągłej strzelaniny. Właśnie zaterkotał karabin karabin maszynowy.

Kule bzykały nad naszymi głowami. Pryskające błoto zalepiło mi oczy, wystawiając na łup nieznanych strzelców. Czym prędzej dałem susa pod najbliższą ścianę. Przetarłem prawe oko, aby móc prowadzić ogień. Lewe musiało wykazać więcej cierpliwości, nie było na razie potrzebne.

                               ***

Wszystko trwało kilkanaście sekund za długo, aby coś zostało mi przed celownikiem. Nim zacząłem grzać ze swojej pepeszy po najbliższych oknach i ścianach, Szamek już zmieniał drugi magazynek. Jak zwykle okazał się szybszy ode mnie.

Nie udało nam się upolować żadnego przeciwnika. Po naszej strzelaninie pozostało kilka wybitych szyb i sporo drzazg odłupanych od pamiętających lepsze czasy bieszczadzkich chałup.

– Tu zniknęli – Szamek pokazywał wąskie przejście pomiędzy opłotkami.

Podbiegłem kilka kroków we wskazanym kierunku. W odległości pięćdziesięciu metrów widok zagradzała ciemna ściana lasu.

– Idziemy? – zapytał mój towarzysz.

– Do lasu?

– Nie, do baru. Przez dwóch parszywych bandziorów nie będę sobie zakłócał tak dobrze zaczętego wieczoru.

– Idź sam i poczekaj na mnie. Muszę zameldować o wydarzeniu.

                               ***

Na drodze zaroiło się od patroli. Oficer dyżurny, usłyszawszy naszą małą wojnę, wysłał dyżurny pluton do pomocy. Powiedziałem im, że to bezcelowe. Mimo to poszli jeszcze kawałek i z najbliższej odległości ostrzelali pierwsze rzędy drzew. Przepłoszyli jedynie ptaki, sarny i dziki.

Nikt im nie odpowiedział.

                               ***

W sztabie panował ożywiony ruch. Z Warszawy dano znak, że ważna osoba złoży wizytę w naszym garnizonie. Szykowano pokazową akcję, mającą wstrząsnąć przeciwnikiem i sumieniami miejscowej ludności, wahającej się jeszcze, po czyjej stronie się opowiedzieć.

Adiutant dowódcy, któremu chciałem przekazać relację o wydarzeniu, powiadomił mnie, abym zgłosił się do przełożonego.

Błyskawiczny rachunek sumienia nie wypadł na moją niekorzyść.

                               ***

Dowódca pułku, zamiłowany szachista, siedział nad rozstawionymi na szachownicy figurami, wyglądającymi jak rozwinięte bataliony przed decydującym starciem, którego żołnierze nagle znieruchomieli, rozważając czy warto umierać w taki dzień i w tyle miesięcy po wojnie.

– Chciałem z wami mówić, poruczniku. W ostatniej akcji wpadło nam w ręce archiwum nieprzyjaciela. Było tam kilka filmów. Nasz fotograf zrobił z nich odbitki. Trzeba je dostarczyć do naszych batalionów, aby ludzie je sobie obejrzeli. Dobrze wiedzieć, z kim możemy się spotkać.

Zdjęć było ze trzydzieści. Przeglądałem je wolno. Obce, nieprzyjemne twarze. Nagle drgnąłem. Ta twarz wydała mi się znajoma.

Nawet gdybym zapomniał rysów tego człowieka, co nie mogło się zdarzyć, gdyż od czasu do czasu śnił mi się jako wyrzut sumienia po tym, co mu uczyniłem, to czarna opaska na oku powiedziała wszystko.

                               ***

Dowódca, bystry obserwator, zauważył moje podniecenie. Zapytał:

– Znacie kogoś z nich?

– Tak, tego tu – podałem wybrane zdjęcie.

– To wasz przyjaciel?

Pytanie to przypomniało mi niedawne kłopoty i niemiły pobyt w areszcie. Czyżby moi wrogowie jeszcze nie dali za wygraną?

– Zadałem wam pytanie, poruczniku! – przypomniał oficer.

– Przyjaciel? Nie. Za mocno powiedziane. Ale faktem jest, że ten człowiek uratował mi życie. Mnie i moim jedenastu ludziom.

– W jaki sposób to uczynił?

Opowiedziałem o pobycie w karnej kompanii, wyrwaniu się z okrążenia i dalszych przygodach. Major nie przerywał, słuchał z ciekawością. Gdy skończyłem, powiedział:

– Ten człowiek znowu działa w pobliżu nas. Jak wytłumaczycie, że w ostatnim okresie wszystkie akcje prowadzone przez wasz pluton trafiają w próżnię? Już dawno nie odnieśliście żadnego sukcesu.

                               ***

Zrozumiałem, że szkoda słów, aby mu mówić o jednookim. Był za tępy, aby cokolwiek pojąć. Musiałem sam załatwić sprawę.

– Te zdjęcia to prawda czy lipa? – zapytałem.

– Prawda. Wykonujcie zadanie!

Zabrałem fotografie. Odmeldowałem się. Wyszedłem przed sztab.

A że źle życzą mi tylko przyjaciele i wrogowie, zaś reszta trzyma ze mną, to pomyślałem, że przed akcją dobrze będzie się wzmocnić.

Ruszyłem do baru.

                               ***

Polska knajpa jest zjawiskiem znacznie bardziej godnym uwagi niż polskie służby specjalne. Po drodze spotkałem najstarszego żołnierza w moim plutonie, jedynego czterdziestolatka w kompanii, jeszcze przedwojennego oficera. Namierzony przez Smiersz w akcji „Burza” zdołał zachować życie.

W Wojsku Polskim zrobiono go nawet kapralem.

Przekonany, że niektóre owoce dojrzewają gnijąc uczył się od nich. Był zdania, że starość się Panu Bogu nie udała. Był też swoistym rekordzistą, niezwyczajnym nawet jak na ludową armię. Pięć razy degradowano go za fantazję w walce, w tym trzy razy do szeregowca, i pięć razy awansowano, też za fantazję w walce.

Ale nigdy już nie otrzymał stopnia oficerskiego. Miał parszywe pochodzenie. Jeszcze gorsze od mojego. Mimo to – tak uważałem – był materiałem na człowieka.

                               ***

Kapral był dotknięty kretynizmem, swoistym rodzajem boskiego natchnienia. Ział świętym ogniem oburzenia na przełożonych i polityków za wydawanie głupich, albo bardzo głupich poleceń i rozkazów oraz na kucharzy, odmawiających mu repety przy obiedzie.

Przyjaźniłem się z nim. Ucieszony ze spotkania, zaproponowałem kieliszek.

– Potrzebuję twojej rady – wyjaśniłem.

– Nie udzielam już rad. Wprawdzie niektórzy jeszcze mnie o nie proszą, ale i tak nikt ich nie słucha. Osły chciałyby, żebym sam stosował się do rad, które niegdyś udzielałem innym, azali to niemożliwe, ponieważ ja już jestem inny – odpowiedział przekraczając próg knajpy.

                               ***

Ponura speluna pasowała do tego ponurego zakątka świata, o którym nawet pan Bóg zapomniał. W przeciwnym razie nie mógłby patrzeć na to, co się na tej ziemi wyprawia.

Nad barkiem wisiało hasło: „Bądź sobą, wybierz perłę”. Dwóch mocno skaleczonych osobników krążyło na czworaka koło przewróconego stolika. Pewnie szukali swojej towarzyszki, która z nimi balowała, ale zauważywszy, że ten duet ma już dość przysiadła się do innej ferajny.

Postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że skaleczeni wiodą życie przypodłogowe.

                               ***

Kapral rozejrzał się po pomieszczeniu. Wzrok jego spoczął na kilku dziewczynach okupujących dwa stoliki. Rzucił im przeciągłe spojrzenie w nadziei na jakieś zdarzenie.

Ale nie trwało to długo. Pewnie przypomniał sobie, że większość rzeczy, jakie mogą się mężczyźnie zdarzyć, ma już za sobą. Wrócił do rzeczywistości, rozejrzał się za flaszką. Spostrzegłem Szamka. Dosiedliśmy się.

Piliśmy w milczeniu. Poziom perły w litrowej butelce opadał niczym barometr zwiastujący zbliżanie się huraganu.

– Hej, chłopcy, dosyć tego! – powiedziała bufetowa, podchodząc do naszego stolika. – Zaraz zamykamy.

– Nie bądź taka nieużyta! Daj jeszcze buteleczkę – poprosił Szamek.

– Obrócimy ją szybko – obiecał kapral obrzucając ją przeciągłym spojrzeniem, ale moralnie obojętnym.

– I trzeba będzie osła, aby was zawlókł do domu – bufetowa pozostała nieugięta.

                               ***

Szamek nie dawał za wygraną. Wymógł na dziewczynie, aby zaprosiła nas do siebie. Po godzinie wyszliśmy przed bar. Stanowiliśmy dobraną paczkę. Można nas było określić mianem aspołecznej ferajny. Cóż, jaka rzeczywistość taki Moulin Rouge.

Mimo nocy było dosyć jasno. Człapaliśmy po mokrym miasteczku brodząc w kałużach i błotnistej breji. Buty raz po raz osuwały się po wyboistych koleinach. Gdzieś na końcu miejscowości szczekały psy. Po łemkowsku, oczywiście. Jeszcze dalej pobrzmiewała niezbyt intensywna strzelanina.

Spojrzałem na brnącą obok mnie dziewczynę. Księżyc odbijał się w jej oczach. Były elipsowate, zielone, jakby się napiła likieru miętowego. I powinny być ładne.

Łagodne, dobre, ciepłe oczy sennej łani. Ta kobieta, jak żadna inna, nadawała się na księżycową kochankę. Tak, gdyby nie okoliczności, w których przyszło nam żyć.

                               ***

Białogłowa na szczęście mieszkała blisko. Stara z zewnątrz buda kryła w sobie przyjemną niespodziankę. Wnętrze było urządzone z przepychem, jakiego nie powstydziłby się niejeden salon w stolicy. Na ścianach wisiały kopersztychy starych mistrzów. Zauważyłem nawet miedzioryt Albrechta Durera. Kultura od progu zwalała z nóg.

Już w przedpokoju było tak czysto, że aż odstręczająco. Zezuliśmy buty i zostawiliśmy je w pobliżu progu. Znalazły się kapcie dla całej trójki. Powinienem się był zastanowić, skąd i po co tyle bamboszy w tym domu, skoro dziewczyna mieszkała sama.

Ale nie zastanawiałem się. Miewam takie zaćmienia, gdy znajduję się w towarzystwie kogoś, kto ma oczy jak gwiazdy i figurę, do której trudno coś dodać czy ująć.

Dostaliśmy cwibak z bakaliami i francuski koniak w kryształowych kieliszkach. Kapral wlał swoją porcję do gardła jak wiejski prostak, choć w jego żyłach płynęła błękitna krew. Otrzymał też staranne wychowanie. Ale czniał je. Frontowa wojaczka przekonała go do lekceważenia zasad dobrego wychowania.

Gospodyni przyniosła patefon i zaproponowała tańce. Przyssała się do Szamka wlokąc go w najbardziej ciemny kąt pokoju, do którego z trudem docierało światło świec w srebrnych lichtarzach. Potem przyszła kolej na mnie.

Po Ordonce był Fogg. Gdy ze zdartej płyty doleciał charkot czerwonych maków już nikt nie tańczył.

                               ***

Wolno sączyłem koniak, rozmyślając o czekających mnie rano wyprawach, aby dostarczyć fotografie do rozrzuconych po górach batalionów. Znowu pomyślałem o jednookim. Czy wiedział, że tu jestem? Jeżeli tak, to zapewne zechce na mnie zapolować.

Tylko kapral zdawał się być wolny od wszelkich trosk dnia codziennego. Leżał na brzuchu w erotycznej pozycji na pokrytej cielęcą skórą kozetce, mrucząc w takt znanego przedwojennego przeboju. Głos Mieczysława Fogga dochodzący z płyty mieszał się z jego pijackimi jękami, brzęczeniem, gwizdaniem, trzaskaniem, furczeniem, mlaskaniem.

Gdy igła patefonu dobiegła do końca płyty, dziewczyna niechętnie wypuściła swoje łupy. Dolała koniaku i nagle zasmucona usiadła pod oknem. Zapytałem, co ją gnębi.

                               ***

Niespodziewanie zaniosła się płaczem. Nikt z nas nie przeszkadzał jej. Ostatecznie kobiety również mają prawo do nieskrępowanego wyrażania swoich uczuć. Dawno wywalczyły namiastkę emancypacji. Na razie do płaczu. Ale nie rezygnują, walczą o dalsze poszerzenie praw.

Oddaliśmy się drugiemu ulubionemu zajęciu po wojowaniu, czyli piciu. Po kwadransie gospodyni doszła do normalnej „rozrywkowej” formy, ale i tak widać było, że coś ją gryzie. Koniak i dopalające się świece skłaniały do zwierzeń.

– No co jest, siostro? – zapytał Szamek.

– Pochodzę niedaleko stąd – zaczęła.

– To jeszcze nie grzech – przerwał podoficer. – Ja pochodzę z daleka i wcale się nie martwię tym, że nie mogę tam wrócić. Nie mogę i nie chcę.

Wiedziałem, że jego rodzinny dom był na wschodzie. Oddalony o dwieście kilometrów stad. Od granicy, którą, po zwycięskiej dla nas wojnie arbitralnie wyznaczył Stalin. Kapral miał tam niegdyś mająteczek. Dwa tysiące hektarów.

                               ***

Choć nikt z nas nie przepadał za sentymentalnymi opowiastkami romantycznych panienek, pozwoliliśmy bufetowej wyżalić się. Zrobiło się jakoś ckliwie.

Rychło się jednak okazało, że nasza gospodyni bynajmniej na miano romantycznej panienki nie zasługuje. Była srodze doświadczoną przez los pragmatyczką. Jej eksperiencję kształtowała wojna, a po wojnie nadal nosiła patriotyczną koszulkę z duchem Konrada.

– W tym roku odwiedziłam rodzinny dom.

– Też to będę musiał kiedyś zrobić – wtrącił Szamek. – Wyszedłem z chałupy w 1941 roku. I zapomniałem się pożegnać. Gnębi mnie to do dziś.

                               ***

Milczałem. Na ten temat nie miałem nic do powiedzenia. Polowałem na moment, kiedy będę mógł opuścić towarzystwo, nie okazując się niegrzecznym.

Od niechcenia przerzucałem album ze starymi fotografiami. Jego właścicielka musiała pochodzić z dobrej rodziny. Widać to było ze zdjęć. Powozy, stroje, zagraniczne wyprawy, chyba nawet Paryż. Dlaczego taka kobieta zadaje się z takimi ponurakami, jak my? – przemknęło mi przez myśl. Czyżby się nas bała?

                               ***

Przed oczami stanęła mi scena sprzed końca wojny, ale już na terenie Niemiec. Pluton żołnierzy – dwudziestu kilku samców spragnionych kobiety. Samotna, bezbronna, młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Niemka. Postraszyli ją, że zabiją dziecko, gdy ich nie zaspokoi.

Jej zgoda.

Długa kolejka do parszywej przyjemności. Przy którymś tam kolejnym kliencie kobieta leżąca jak kloc drewna, bez siły. Niezadowolenie korzystającego. Pomysł: dwie łopaty od węgla podłożone pod jej pośladki i dwóch najbliższych z kolejki „pompujących”, aby używający miał większą przyjemność. I nasze z Szamkiem nadejście, złapanie za pistolety. Rozpalone twarze tych, którzy nie zdążyli jeszcze skorzystać i tępa obojętność tych po akcie.

Tamci nie sięgnęli po broń. Powiadomieni żandarmi nie chcieli interweniować.

– Co tam jedna baba więcej czy mniej? Zresztą nic jej się nie stało. Najwyżej znielubi tę robotę – odpowiedział ich dowódca na nasze żądanie ukarania winnych.

                               ***

Nagle przestałem myśleć o minionych sprawach, wróciłem do dnia dzisiejszego. Na ostatniej stronie albumu leżało kilka nieprzyklejonych zdjęć, na jednym z nich…

Poznałem swojego okaleczonego jeńca. Ten człowiek wyraźnie mnie prześladował. Był do mnie przyklejony jak guma do żucia do podeszwy buta. Co za zbieg okoliczności? A może to celowa robota? Zauważyłem, że gospodyni bacznie mnie obserwuje.

                               ***

Z obojętną miną odłożyłem album, upiłem koniaku. Cień rozczarowania przemknął po twarzy bufetowej. Na szczęście nie musiałem nic mówić. Moi współtowarzysze zdawali się być lepiej wychowani ode mnie, bawili damę.

– I co, domu nie było? – wtrącił kapral.

– Jeszcze był. Właśnie kończył się palić.

– O, przepraszam – podoficer przypomniał sobie o lepszych manierach.

– Nie musisz przepraszać. Nie o dom chodziło – powiedziała gospodyni.

                               ***

 Bufetowa wspominała na głos:

– Do dziś boję się zamknąć oczy. Widok, jaki mi się jawi, jest nie do zniesienia. Ojciec z matką leżeli na podwórzu rozcięci siekierą ciesielską na połówki. Wzdłuż. Ale najokrutniejszym widokiem było dziecko. Nadziane na zostawioną zapewne specjalnie jedyną w płocie sztachetę.

Kobiet przerwała, jakby zastanawiając się, czy ma dokończyć wspomnienia.

Zaprawieni w żołnierskim okrucieństwie ludzie milczeli jak rażeni piorunem.

Dopiero po dłuższej chwili narratorka powiedziała dwa straszliwie okrutne zdania:.

– To była moja córeczka. Jej oczka patrzyły na mnie szeroko otwarte.

                               ***

Kobieta zerwała się gwałtownie z fotela i wybiegła do sąsiedniego pokoju. Kryształowy kieliszek wolno toczył się po perskim dywanie. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodziło szlochanie. Tak przejmującego nigdy nie słyszałem. Zerwaliśmy się na równe nogi i trwali w bezruchu.

– O, kurwa! – powiedział Szamek. – Nie wytrzymam. Zbieramy chłopców i idziemy.

– Możesz na mnie liczyć – wyraził gotowość kapral.

Twarze pałały. Oczy rzucały złe błyski. Byli gotowi mordować i mścić się.   

Oto, co mogą słowa.

                               ***

Zastanawiałem się, jak ich powstrzymać, gdy w drzwiach pojawiła się gospodyni. Po jej twarzy ściekały kropelki łez, ale nie rozmazywały makijażu. Tusz był dobry.

Miałem ochotę podejść i scałować te łzy. Coś mnie jednak powstrzymało. Każdy gest przy dramacie tej kobiety mógł się wydać kabotyński.

– Przepraszam was, chłopcy – zmusiła nas do zajęcia miejsc, dolewając koniaku. – Przepraszam i dziękuję, że jesteście ze mną. Muszę tkwić wśród ludzi, aby nie zwariować. Zostańmy przyjaciółmi.

Mimo, że żołnierz w ładnej kobiecie nigdy nie szuka przyjaźni a kochanki, kiwnęliśmy głowami na znak zgody.

                               ***

Bufetowa zaskoczyła nas po raz kolejny. Zmieniła płytę. Z patefonu popłynęła szybka południowoamerykańska melodia. Kobieta rzuciła się w dziki pląs.

 Po kilku minutach opadła wyczerpana na kozetkę dysząc ciężko, niczym zziajany bernardyn w upalny dzień. Na ten widok też poczułem się zmęczony.

Czułem, że nie wszystko jest w porządku. W opowieści wyczułem jakiś nieuchwytny fałsz. Jakieś udawanie. Czyżby to była gra? Jeżeli tak, to była to gra najwyższego lotu, której nie powstydziła by się nawet Mieczysława Ćwiklińska..

Wstałem i pożegnałem się.

Gospodyni zadowoliła się uszczuplonym łupem, odprowadziła mnie na próg, podała rękę, nadstawiła policzek. Pocałowałem ją delikatnie, charytatywnie.

 

Oniriada

Marzenia senne przekazują wiedzę o tajemnicach życia wewnętrznego i odsłaniają przed snącym utajone elementy jego osobowości.

Przez pół nocy nielegalnie uwalniałem w całej wsi psy przykute łańcuchami do bud. Zdenerwowało to kmiotków. Ścigali mnie z widłami i siekierami. Rejterując znalazłem schronienie w pustostanie służącym dzikim gołębiom. Po drabinie wdrapałem się na strych. Położyłem się płasko na zafajdanych przez ptactwo deskach. Przez dziury w dachu obserwowałem niebo. Gołębie przyjęły mnie gościnnie. a prześladowcy przeoczyli kryjówkę. Może dlatego, że byłem bliżej Boga. Ogarnęła mnie pustka wszechświata, w którym, być może, znane naukowcom uniwersalne prawa fizyki tacą znaczenie. Pustka to nie to samo, co nicość. Początek wszechświata, zbudowanego w 68 procentach z ciemnej energii, o której nie wiemy nic więcej prócz tego, że ona istnieje; w 27 procentach z ciemnej materii, o której wiemy niewiele więcej i tylko 5 procentach z tego, co wiemy, bo to jest zwykła materia, z której zbudowane są gwiazdy, Ziemia i my sami. Początek ukryty jest o 14 mld lat świetlnych od nas. Mój anioł stróż, ten bezpłciowy ptak darował mi nożyczki, bym mógł w przyszłości przykrawać swoje aspiracje do spokojnego życia, w której miłość i empatia zastąpią filozofowanie i wojowanie. No to przykrawam już teraz. Leżę koło dawno przebrzmiałej miłości. Nic to, że nie skonsumowanej. Słynne non possumus kardynała Stefana Wyszyńskiego, przydatne tu do wyrażenie tego, co mi w platońskiej duszy grało. Szukam gorących źródeł naszej miłości i rozważam, czy kobiety mają duszę. Okazuje się, że nie mają. Tak ustalono w 585 r na synodzie w Macon. Z tego nie ma wyjścia. Zrozumiałem, że miłość jest czasowym obłędem, na który lekarstwem jest małżeństwo lub, jak w moim przypadku, odizolowanie pacjenta od czynników chorobotwórczych. I miłość, niby mara, znika. Rozproszyła się jak mgła na Kasprowym bo miłość i modlitwa są nieopisywalne. Nie da się ich opisać ani słowami, ani gestem, ani niczym innym. Teraz leżę obok siebie. Egotysta i narcyz o kiepskim guście. A mogłem koło bufetowej o zielonych oczach. Gdybym się zabrał do tego z innej strony. Otwieram puszkę z Pandorą. Jest to patent Kiszczaka, który był wprawdzie nieco głupszy od Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy Czeka (czerezwyczajka), ale o niebo mądrzejszy od feldmarszałka armii ugandyjskiej i dyktatora Ugandy Idiego Amina, o którym historycy pisali, że brakowało mu szarych komórek, a z którym Kiszczaka porównywali jego konfratrzy. Zauważam, że Kiszczak komórek szarych miał w nadmiarze, ale jaki z nich robił użytek, to już inna sprawa. Kiszczak, oprócz Pandory uganiał się za skarbami III Rzeszy. Wówczas przypominał gnoma, karłowatego chochlika zamieszkującego wnętrze ziemi i sprawiającego specjalny nadzór nad podziemnymi skarbami. Były minister nagminnie mylił Pondorę z puszką Pandory. Razem z Pandorą wylatują bezrozumne stwory. Może to zombi? Tak, to one. Mają paskudne twarze. Brzydkie charaktery. Wyskakują z puszki i bełkocą. Gwarą cyborgów przytaczają rozkaz. Chcą mnie anihilować. Muszę zabić ich pierwszy. To wojna po wojnie. Po wojnie w Bieszczadach, a szczególnie po akcji „Wisła” zostały tylko popioły, i tylko czasem błyśnie wśród popiołów łza raniąca oko, albo pragnienie by zresetować pamięć. Ciekawe, jaką intelektualiści nadadzą nazwę temu, co teraz robimy? No, ale czniam intelektualistów, bo zoczyłem w Warszawie pod wieszcza pomnikiem, pod którym spotykał się „Kuroń z niejakim Michnikiem” Bolka Nasielskiego trzymającego w rękach jedną ze stu milionów rolek papieru toaletowego inkrustowanego portretem jego konfrata – Jerzego Urbana. Bolek! Dlaczego kazałeś to wydrukować? Bierz rolkę i spierdalaj do Jurka. On ci wyjaśni. Lecę. Eks-rzecznik rządu Jaruzelskiego śmieje się. Adwersarze wycierają sobie moim nazwiskiem gęby. Teraz mogą wycierać także dupy. Ich gęby i dupy są nierozróżnialne. Masz tu zszywkę „Nie” i zapieprzaj na ulicę Broniwoja wymienić „Urbanówkę” na „Testament Józefa Piłsudskiego” w opracowaniu Cieślikowskiego, któremu pomagałeś w tym niecnym procederze. Mieszkanie pułkownika. Niedaleko Komendy Głównej MO i mój dymiący mózg po spotkaniu z Urbanem. Pukanie do drzwi. To zombi UB krzyczy Cieślikowski. Salwuję się ucieczką przez okno. Spadam z 6 piętra. Ubeckie zombi dopadają mnie. Anihilują. Pakują do grobu. Żywię się ziemią pod ziemią. Jak dżdżownica. Wydaję pod ziemią „Czerwoną Krowę” i powtarzam Hrabalowe, że ten świat jest piękny do obłędu. Nie żeby taki był, ale ja go takim widzę. Cdn.

 

W ŁAPACH SMIERSZU I INFORMACJI WP

Przyglądając się naszej pospolitości dostrzegam, że w przemówieniach-orędziach J. Kaczyńskiego podmiot nie zgadza się z orzeczeniem i nie jest to tylko wykładnia gramatyczna. Ostrzegam, że sytuacja w Kraju Pieroga i Zalewajki łatwo może przerodzić się w to, co znamy z przełomu XVIII i XIX wieku  pod nazwą wojen wandejskich! A więc JE Ojcze Ojczyzny Prezesie PiS, wicepremierze i szefie Komitetu ds. Bezpieczeństwa Jarosławie Kaczyński Kochany – paskudnie się bawisz!!! A teraz następny kawałek: Kto zabił? Desperata 2. Być może dostrzeżecie w książce sytuacje mogące się łatwo powtórzyć tu i tera. No to ad rem: Po raz pierwszy stanąłem przed sądem polowym. Wkrótce zobaczyłem karną kompanię. Informacja WP nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Uważano widocznie, że zasłużyłem na kulkę, ale wyrok sądu polowego musiała respektować. Dowódca kompanii otrzymał odpowiedni instruktaż. Wiedział sporo o mnie i moich zwyczajach. Pierwsze słowa, jakie usłyszałem po przyjściu do karnej kompanii, brzmiały:

– Stopień, imię i nazwisko.

– Porucznik Zenon Góral.

– Lubicie wódkę?

– Tak jest.

– Jaką wódkę znacie?

– Znam dwa rodzaje wódki: dobrą i bardzo dobrą.

Powiedziałem krótkie zdanie rozwinięte, bo pamiętałem szkolną naukę, aby odpowiadać całymi zdaniami.

– To od dziś zapomnijcie, że coś takiego jak wódka w ogóle istnieje. Zrozumiano?

– Tak jest! Już zapomniałem, panie kapitanie.

– Zawsze tak łżecie?

– Nie. Tylko w rozmowie z przełożonymi.

Zamiast reprymendy kapitan się tylko uśmiechnął. Potem porozmawialiśmy szczerze o życiu i wojnie. Kapitan był dwa razy starszy ode mnie. Kilka razy odniósł rany. Miał wielką jajowatą głowę i ostry, sterczący jak dziób messerschmitta nos, wyłupiaste oczy przykryte grubymi szkłami krótkowidza, obwisły podbródek i zapadnięte policzki. Wydał mi się sympatyczny. Obejrzał mnie dokładnie oczami, w które nieraz zaglądało nieszczęście. Potarł w roztargnieniu brodę – jak człowiek zastanawiający się, czy nie powinien się ogolić – i zrobił mnie dowódcą plutonu.

– Dlaczego ja?

– Bo masz talent, synu. Bo widzisz, w życiu istnieją sprawy ważne i mniej ważne, pilne i niepilne, z sensem i bez sensu. Nasza jest ważna, ale bez sensu. Ale jeżeli chcemy uratować nasze dupy, musimy sprawić, aby miała sens. A do tego potrzebuję ludzi takich jak ty.                                    

Oprócz talentu miałem jeszcze dwadzieścia kilka lat. Byłem w kwiecie wieku. Podczas wojny pospiesznie dojrzałem, ale nadal niechętnie zabijałem ludzi. Poza tym dosyć miałem dowodzenia innymi. Bałem się odpowiedzialności za innych. Marzyła mi się rola wolnego strzelca. W karnej kompanii było takich kilku. Pewnie dlatego powiedziałem:

– Nie nadaję się na pozytywnego bohatera.

Popatrzył na mnie zdziwiony, jakby z żalem, że nie mogę zrozumieć prostych spraw i wyjaśnił:

– Pozytywnych bohaterów nie musi się tworzyć. Wystarczy ich mianować…

Wszystko to przelatywało mi błyskawicznie przez mózg. Rozmyślania przerwał łącznik. Kazał zameldować się do dowódcy kompanii. Nie chciało mi się wstać, ale musiałem. Szamek zapytał:

– Dokąd idziesz?

– Poszukać wodza. Stęsknił się za mną.

– Może ma jakieś pomyślniejsze wiadomości, może coś wymyśli.

– Na pewno, że pójdziemy do nieba.

– Na ten spacer chciałbym iść w większym towarzystwie. Złożę wizytę zabitym, może mają granaty, nie są im już potrzebne.

Drogę na stanowisko dowódcy przebywałem już wielokrotnie. Za każdym razem wyglądała inaczej. Przybywało lejów po pociskach, połamanych drzew i trupów. Śmierć stała się obiegową monetą wojny.  Początkowo grzebaliśmy zabitych. Teraz już nie. Nie miał kto tego robić. Pozostali przy życiu, zmęczeni, apatyczni, niezdolni do czegokolwiek, czekali na śmierć. Ale chyba nie bali się. Wiedzieli, że ze strachu przed śmiercią można nawet stracić tchnienie i ducha wyzionąć. A duchy, w myśl teorii Heinricha Heinego, boją się równie mocno jak my. Dla żołnierza to byłby dyshonor. Kapitan, którego zawsze traktowałem z należytą atencją po raz pierwszy nie wstał, gdy składałem meldunek. Leżał na boku i był zajęty umieraniem. Popatrzył na mnie i słuchał, jakby nie bardzo wiedział, o co chodzi. Dopiero po dłuższej chwili powiedział cichym głosem:

– Jesteś ostatnim oficerem w mojej grupie.

– Przedostatnim – sprostowałem. – Ty jesteś ostatnim. Dowodzisz przecież.

– Mylisz się, ja już się nie liczę. Popatrz.

                                      ***

Spojrzałem na jego dłoń, którą oderwał od brzucha. Czerwone kropelki krwi błyszczały na niej jak rosa w porannym słońcu.

– Brzuch? – zapytałem.

Kiwnął głową. Próbował nadrabiać miną. Tylko oczy, zimne, szare, lekko zamglone nie miały w sobie nic dziecinnego. Te oczy długo patrzyły na wojnę, widziały wiele śmierci. Pouczał nas zawsze, że prawdziwy żołnierz powinien się kierować dwoma uczuciami: oczarowaniem walką i strachem, że przed śmiercią nie zdąży zabić tylu wrogów, ilu powinien. Teraz jego twarz przypominała buzię dziecka, któremu odebrano ulubioną zabawkę bo zrozumiał, że nie zdąży wyprawić na tamten świat tylu wrogów ilu by chciał. Sądziłem, że lekkomyślnie, jak zawsze, wystawił się na strzał. .Aby go pocieszyć, próbowałem żartować.

– Kto cię prosił, abyś stawał na drodze lecących pocisków? Kule tego nie lubią – powiedziałem.

– To nie kula. To odłamek szrapnela.

Taka rana w naszych warunkach oznaczała koniec wojaczki i życia. Kapitan też to zapewne wiedział. Ale mimo to próbowałem go pocieszać.

– Nie śpiesz się tak z umieraniem. Przetrzymamy jakoś. To nielogiczne, aby umierać tak blisko od Berlina.

– To, co się tu dzieje, jest również nielogiczne. Ale zostawmy to.

Powiedział to posępnie z zimowym tonem, w którym było słychać śnieżyce, płacz wiatru i bólu. Odpoczął chwilę i wydał ostatni rozkaz:

– Przejmujesz dowodzenie! Jeżeli dotrwacie do nocy, jedyną waszą szansą jest uderzyć na fryców.

– Tyle razy próbowaliśmy. Tylko ludzie szybciej giną.

– To nie ma znaczenia. I tak zginą. Jutro, najwyżej pojutrze. Lepiej zginąć w walce, niż leżeć i czekać jak owca na zarżnięcie, jak ja.

– Nie mamy nic do stracenie oprócz życia. Spróbujemy.

– Trzeba wykonać żołnierski obowiązek do końca. Właśnie przyszedł na to czas. Wiesz jak bardzo nienawidzę wojny. Walczyłem, by przyczynić się choć trochę do jej końca. Tak, nienawidzę wojny i polityków, których głupota, łatwowierność, chciwość i ambicja doprowadziły do sytuacji, w której wojny nie dało się uniknąć.

Kapitana szanowali jego żołnierze. Za osobiste zaangażowanie w to, co robił i czułość dla ludzi. Za nieustanne oscylowanie między sprzecznościami wojny, między ochroną życia podwładnych, a obowiązkiem żołnierskim nakazującym często iść w łapy śmierci. Był jednym z tych dowódców, którzy prowadząc ludzi do ataku nie wysyłał podwładnych przodem. Mówił: „Hej, chłopcy! Za mną! Musimy skopać wrogom dupy!”. Teraz zamilkł. Mówienie sprawiało mu widoczną trudność. Zbierał myśli i siły. Dopiero po chwili dokończył niespodziewanie: 

– Ale kiedy już mamy tę wojnę, możecie zrobić tylko jedną rzecz. Musicie ją wygrać. Niestety, już beze mnie.

Spojrzałem na niego uważnie, aby zorientować się, czy wierzy w to, co mówi. Już dawno wiedziałem, że o obowiązku można mówić wówczas, gdy nic człowiekowi nie grozi, gdy jesteśmy bezpieczni. Takie ględzenie jest dobre na zajęciach, spotkaniach i wówczas, gdy innych wysyłamy na śmierć. Teraz zrozumiałem, że można o tym mówić również wówczas, gdy nic nam już nie może pomóc.

– Dobrze. Zrobię to. Spróbujemy jeszcze raz i jeszcze… A co z tobą?

– Mam pistolet i dwa granaty. Gdy dopisze mi szczęście, zabiorę w swoją ostatnią drogę kilku fryców dla towarzystwa.

– Opatrzyć ci brzuch?

– Po co? Aby więcej bolało? Gdy się nie ruszam, jest dobrze.

– Wykrwawisz się.

– To najlżejsza śmierć.

Coś się we mnie buntowało. Chciałem coś zrobić. Nie wiedziałem co. Nie byłem jeszcze przyzwyczajony, żeby nie pomagać ludziom wymagającym pomocy. Tylko co zrobić? Odejść, aby nie patrzeć na kapitana, z którego uchodziło życie? Wróciłem do Szamka. Rzuciłem się bezwładnie obok niego na leśne poszycie, jak człowiek pogodzony z własnym losem. Nie wiem, jak długo leżałem w odrętwieniu, zapomniawszy o zmęczeniu, bólu i głodzie. Było mi dobrze. Nagle zrobiło się mroczno i jeszcze posępniej, mimo że do zachodu słońca brakowało jeszcze godziny. Byliśmy głodni. Do picia mieliśmy deszcz. Szamek, do którego obowiązku należała aprowizacja naszej grupki oświadczył, że na kolację musimy się obejść niczym. Pocieszyłem go, że takie nic da się prędko przygotować i będzie wyjątkowo lekkostrawne.

Do monotonnego huku strzelającej artylerii dołączył nowy głos. Przyszła burza z piorunami, wyrwała mnie z letargu. Chmury rozpuściły deszczowe włosy sięgające koron drzew. Krople wody dopiero po kilku minutach zaczęły spadać na nasze twarze, przynosząc orzeźwienie. Zdecydowałem się spróbować jeszcze raz.  Przełamując niechęć wstałem, poprawiłem pistolet i granaty.

– A ty dokąd? – zapytał Szamek. – Zatęskniłeś za spacerem?

– Za lepszym towarzystwem. Pójdę po języka.

– Zwariowałeś! Po co ci on?

– W nocy mam zamiar pożegnać to parszywe miejsce. Chcę wyprowadzić oddział z kotła.

– Mam iść z tobą?

Wolałem pójść sam. Burza ułatwiła mi zadanie. Poczołgałem się w kierunku stanowisk Niemców. Czekałem na okazję. Fryce również nie czuli się najlepiej w tym lesie. Nie bardzo wiedzieli, gdzie się znajdujemy. Pozbijani w grupki, ubezpieczeni dyżurną bronią maszynową, czekali nie wiadomo na co. Przecież i wśród nich nie było już entuzjastów wierzących w wygranie wojny. Chcieli tylko przeżyć. Nie tęskno im było pchać się pod nasze lufy. Zorientowałem się, że wyjęcie choć jednego z nich jest niemożliwe. Musiałem cierpliwie czekać. Po godzinie przywieziono szkopom spóźniony obiad. Zupę. Jej zapach dobiegał do mojego stanowiska, skręcając mi kiszki i powodując ciągły napływ śliny do ust. Byłem głodny. Ostatnie porcje chleba zjedliśmy dwa dni temu. Do picia mieliśmy deszczówkę. Smakowała jak najsłodszy nektar.

Już chciałem odejść, aby nie drażnić uczucia głodu, gdy pomyślałem, że być może po posiłku któryś z żołnierzy odejdzie od grupy za swoją potrzebą. To była moja szansa. Nie myliłem się. Po dalszych kilkudziesięciu minutach oczekiwania usłyszałem trzask łamanych gałęzi, a potem zobaczyłem niewielkiego żołnierza Wehrmachtu idącego w moim kierunku. Miał może metr siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i dwadzieścia kilka lat. Na wycofanie się było za późno. Zaczaiłem się za grubym pniem sosny. Niemiec doszedł do mojego drzewa, na szczęście zatrzymał się z przeciwnej strony, odpiął pas i spuścił spodnie. Nie mogłem pozwolić na resztę; nie chciałem, aby śmierdział w czasie transportu. Puknąłem go w głowę granatem z drewnianą rączką. Capnąłem za kołnierz i powlokłem do swoich żołnierzy. Wolno kapiące krople dostały gwałtownego przyśpieszenia. Deszcz zacinał coraz mocniej. W artylerzystów jakby piorun strzelił. Pracowali na zdwojonych obrotach. My zbieraliśmy plon ich pracy. Taszczyłem swojego jeńca z trudnością. Na szczęście nie był zbyt tłusty i ciężki – znak, że w Wehrmachcie nie przelewało się w ostatnim okresie. W połowie drogi jeniec zaczął się ruszać, a potem wierzgać nogami, usiłując kopnąć mnie w twarz. Puknąłem go drugi raz tym samym granatem i już bez przeszkód dotarłem do Szamka.

– Przyniosłeś mi buty, jak widzę – przywitał mnie podwładny i uwolnił fryca od obuwia. – Są w sam raz – cieszył się przymierzając buty.

Niemiec nie ruszał się. Udawał martwego. Szamek walnął go ręką po twarzy, aby wróciło mu życie. Gdy to nic nie dało, bez żalu poświęcił deszczówkę zbieraną w rozciągniętą pałatkę na wieczorny posiłek, To poskutkowało. Jeniec otworzył oczy. Miał chytrą twarz o złych rysach. Wyczytałem w nich, że jej właściciel wyraźnie tęsknił za jakimś świństwem. Aby mu to wyperswadować, przypomniałem puknięcia w głowę i zapytałem, czy wie, za co dostał. Niepotrzebnie przeszedłem na język Goethego, bo jeniec znał polski. Potrząsnął przecząco głową.

– Pierwszy raz dostałeś, abyś był grzeczny, a drugi raz za to, że nie nosisz hełmu. A teraz możesz dostać po raz trzeci, jeżeli nie będziesz mówił prawdy. Zadamy ci kilka pytań. Odpowiesz – będziesz żył. Nie odpowiesz – spotka cię przykrość.

– Nie strasz go! Frycuś będzie grzeczny. No nie? – powiedział Szamek przeciągając koło jego szyi zdobycznym bagnetem i kłując go szpicem lekko w policzek.

Żołnierz próbował zerwać się na nogi. Nie zdążył, nadział się czołem na ostrze bagnetu podstawionego przez Szamka. Taki bagnet, zwany niegdyś mizerykordią jest dobrym argumentem za pomocą którego prawdziwy żołnierz przypominał pojmanemu wrogowi, że jest śmiertelny. Niemiec nareszcie zrozumiał, w jak trudnej jest sytuacji. Nie chciał umierać. Wolał mówić, ale próbował się wykręcić nieprawdą. Przyłapawszy go raz i drugi na kłamstwie, zwróciłem mu uwagę, że nie mamy czasu. Gdy to nie poskutkowało powiedziałem Szamkowi, aby na początek wyjął mu oko.

Jeniec stal się jednookim. Rozmawiałem z nim w trzy oczy. Wkrótce wiedziałem, co chciałem. Informacji nie mogłem sprawdzić, ale ufałem w miłość Niemca do drugiego oka. Zapewne nie chciał go stracić w tak głupi sposób i to pod koniec wojny. Po godzinie miałem opracowany plan. Poszedłem do kapitana. Nie chciałem go zostawić na pastwę Niemców. Gdy stanąłem nad nim z pistoletem, próbował się jeszcze uśmiechnąć. Mimo bólu powiedział:

– Nie rób tak parszywej miny. Nie musisz tego robić. To jeszcze nie koniec świata.

– Dla mnie nie. Dla tych, których zabito, koniec.

– Dla mnie też koniec.

Nie przyszedłem, aby go, pocieszać. Był żołnierzem, rozumiał sytuację.

– Nie musisz mnie zabijać – poprosił. – Urządzimy to inaczej. Zamocuj w ziemi pod moim ciałem granat i przywiąż zawleczkę do munduru w taki sposób, aby zrobić szkopom niespodziankę. Gdy stracę przytomność i odwrócą mnie, aby zobaczyć czy nie żyję, odbezpieczą granat i pójdą do piekła..

Zrobiłem, co kazał i odszedłem bez słowa. Życzył mi powodzenia. Wiatr wołał nas na wędrówkę. Zebrałem pozostałych przy życiu ludzi. Byli wśród nich ciężko ranni. Chyba zrozumieli, co do nich należy. Gdy odchodziłem od nich, aby jeszcze porozmawiać z jeńcem, usłyszałem za sobą kilka dźwięków, powstających przy strzałach z najbliższej odległości. Z tyłu głowy miałem porzekadłu: „Bardziej boli zły sąsiad niźli rany”. Mój plan był prosty. Jeden z nas musiał zakraść się w pobliże punktu amunicyjnego, w którym Niemcy zgromadzili duże zapasy min, granatów, naboi, gdyż rano szykowali się do decydującej rozprawy z nami, i  próbować wysadzić wszystko w powietrze.

Gdyby się udało, wybuch powinien zaskoczyć przeciwnika i choć na parę minut zmniejszyć jego czujność. Chciałem to wykorzystać na wyrwanie się z okrążenia. Miałem prawo przypuszczać, że nikt nie będzie nas ścigał. Lasy bowiem były duże, a na ich obrzeżach czaiły się zarówno nasze jak i niemieckie siły, z przewagą tych ostatnich. O dwudziestej drugiej pozdejmowałem ubezpieczenie. Zapytałem, kto pójdzie na ochotnika wysadzić punkt amunicyjny. Nikt się nie zgłosił. Wyznaczyłem ostatniego żywego człowieka ze swojego plutonu zdolnego do takiej zabawy. Przed opuszczeniem grupy Szamek odwołał mnie na bok.

– Chcesz mi dać w mordę? – odezwałem się pierwszy.

– Nie. Na twoim miejscu zrobiłbym to samo.

– Więc czego chcesz, do diabła?

Podał mi zdjęcie dziewczyny, o której tyle razy rozmawialiśmy. Było wymięte, wskutek wielokrotnego oglądania, jak kawałek irchy.

– Weź to. Jeżeli przeżyjesz, odeślij je. Na drugiej stronie napisałem adres. Dołącz list, ale sam go napisz.

– Co mam napisać? O twojej miłości czy bohaterstwie?

– Napisz jej prawdę. Napisz jej, jak bardzo żałowałem, że nie zdążyłem jej zerżnąć.

Odszedł kilka kroków i oddał mocz. Był gotów do wykonania zadania. Odwrócił się, ale w mroku nocy i tak nie widziałem jego twarzy. Nie wiedziałem więc, czy chciał jeszcze coś powiedzieć. W ostatnim momencie rozmyślił się i bez słowa ruszył w kierunku Niemców. Usiadłem, czekając na wybuch. Myślałem o wojnie i kochaniu. To racja, że przed bitwą i miłością dobrze jest opróżniać pęcherz.

Najpierw usłyszałem pojedynczą serię z broni maszynowej. Po chwili las rozświetlił się blaskiem, któremu towarzyszył przeciągły huk, jakby w niebie przestawiano meble, nie dbając o uszy sąsiadów na ziemi. A potem niespodziewanie zapadła cisza. Podniosłem się i powiedziałem swoim, że na nas już czas. Szliśmy gęsiego, popychając przed sobą uwiązanego na sznurku jeńca. Spełniał rolę przewodnika i tarczy. Wiedział, w kogo trafi pierwszy strzał, dlatego wolał unikać swoich. Z całego serca życzyłem mu, aby mu się to udało. Ruszyłem trzeci z kolei, mając wszystko i wszystkich na oku. Cisza nie trwała długo. Przerwał ją pojedynczy strzał. Zawtórował mu drugi. W odpowiedzi ktoś pociągnął serię z broni maszynowej. Ktoś inny też dał znać, że czuwa. Powoli włączyły się wszystkie środki ogniowe znajdujące się w promieniu kilku kilometrów. Las rozbrzmiewał kanonadą jak na początku bitwy, kiedy ludzie, nie zmęczeni jeszcze, byli pełni entuzjazmu. W powietrzu bzykały pociski smugowe niczym robaczki świętojańskie, rozrywały się granaty i pociski artyleryjskie. Szliśmy przez to piekło nie strzelając, ale nie dbając o przesadną ostrożność. Nie było na to czasu ani potrzeby. Raz po raz któryś z nas obrywał przez przypadek i zostawał. Tak musiało być.

Wreszcie wszystko pozostało za nami. Nie napotkaliśmy Niemców. Maszerowaliśmy, utrzymując jednostajne tempo, ciągle przez las, który zdawał się nie mieć początku, ni końca. Gdy zaczęło świtać, nakazałem postój. Moi ludzie, zobojętniali, padali pokotem na ziemię. Zwyczajnie, tam gdzie kto stał. Tylko prowadzący jeńca nie zmienił pozycji. Trzymał pepeszę, której lufa była wycelowaną w głowę Niemca. Sprawdziłem stan żywych. Razem z przewodnikiem zostało nas dwunastu. Niektórzy byli ranni. Należało się nimi zająć. Musiałem to zrobić sam. Właśnie kończyłem opatrywać ostatniego kontuzjowanego, gdy usłyszałem zbliżające się pojedyncze kroki. Wziąłem nóż i poszedłem na spotkanie nieznajomego. Nie musiałem nikogo zabijać, wracał Szamek. Był zmęczony po wykonaniu zadania. Nasze spotkanie graniczyło z cudem. Wprawdzie wiedział od jeńca, jaką drogą pójdziemy, ale nie przypuszczałem, że nas znajdzie w tym lesie i że będzie mu się chciało dołączyć do grupy. Samotnie miał większe szanse przetrwania.

– Cieszę się, że jesteś. Nie lubię pisać listów – przywitałem go.

Uśmiechnął się w odpowiedzi. Dziwne, nie było po mm widać tego, co przeszedł. Mało tego, przyniósł kilka paczek sucharów będących w naszych warunkach na wagę życia.

– Ilu zostało? – zapytał.

– Tuzin.

– Z Niemcem?

– On jest trzynasty.

– To źle dla niego? Zabijesz go? – Popatrzył mi w oczy.

– Dotrzymał słowa – wyprowadził nas. Ja też dotrzymam, będzie żył.

– Bez oczu i języka, aby nas nie sypnął? Czytałem „Krzyżaków”. Czy tak?

Szamek wziął mi zapewne za złe drastyczne zmuszenie jeńca do współpracy zaraz po jego złowieniu.

– Nie jestem zbójem. Musiałem tak zrobić. Odpowiadałem za ludzi. Musiałem mu udowodnić, że nie żartuję.

– Co dalej?

– Wciąż jeszcze nie lubię zabijać ludzi. Puszczę go. Niech idzie w swoją stronę.

– Może sprowadzić na nas nieszczęście, przywlec nam na łeb zgraję swoich kompanów.

– Może może? Ale chyba nie zrobi tego po tym, co przeszedł i widział. Zapewne też chce żyć. W pewnych warunkach ludzie zdolni są do porzucenia wszystkich ideałów. Szkop zadekuje się. Przeczeka najgorsze. Będzie unikał swoich i naszych. A po wojnie będzie cieszył się wolnością.

– A my?

– Wrócimy do swoich.

– Aby znowu iść na rozpoznanie walką. Dziwne, ale nie spieszy mi się do tego.

– Szamek, jesteśmy żołnierzami – przypomniałem.

Jakby to w tej sytuacji miało jakiekolwiek znaczenie.

– Desperat, życie jest piękne. Koniec wojny blisko. Las duży. Może by w nim trochę posiedzieć? To zdrowsze niż wojowanie – kusił.

– Musimy robić swoje – powiedziałem, podchodząc do jeńca.

– Jesteś cyniczny, a równocześnie naiwny. Rozumiesz wszystko, a równocześnie nie rozumiesz niczego. To cię może kiedyś drogo kosztować – tłumaczył Szamek.

– A mimo wszystko zrobię to, co powinienem.

– Jesteś idiotą i największym skurwysynem, jakiego znam – usłyszałem. – A jednak cię lubię. I pójdę z tobą – dodał ciszej.

Niemiec z niepokojem obserwował moje ruchy. Gdy wyjąłem nóż, usiłował krzyknąć. Ale nie zdążył. Nie leżało w moim zwyczaju pozwalanie takim typom na zrobienie czegokolwiek wbrew mojej woli. Zakryłem mu dłonią usta, tłumiąc krzyk. Pilnujący go człowiek zamknął oczy. Nie wiedział, co chciałem zrobić. Przeciąłem sznurek krępujący ręce jeńca i powiedziałem, zwalniając mu usta:

– Żegnaj, frycu. Zrobiłeś swoje. Obiecałem ci życie.

– I dziękuję za buty – dodał Szamek.

Powoli przerażenie, malujące się na twarzy Niemca, ustępowało miejsca zdumieniu.

– Jak to, nie zabijesz mnie? Darujesz mi życie? – wyszeptał, dotykając ręką opaski na oku, wykonanej z kawałka koszuli.

Nie tłumaczyłem mu, że jest sam sobie winien, i że od początku nie chciałem go krzywdzić, bo i tak by nie uwierzył. Nie powiedziałem mu nic więcej. Klepnąłem go tylko w ramię i pchnąłem przed siebie. Nie miał trudności z wyborem kierunku marszu. Każdy był dobry, gdyż oddalał go od nas, i jednocześnie każdy zły, bo wiódł w nieznane. Gdy wpadnie w ręce swoich, uznają go za dezertera i rozstrzelają. Gdy spotka naszych potraktują go jak szpiega i też rozstrzelają. Jedynym ratunkiem dla niego było uniknięcie spotkania z kimkolwiek. Szamek podzielił suchary. Ktoś przyniósł wodę z pobliskiego strumyka. Po raz pierwszy od trzech dni miałem coś w ustach. Gdy zjadłem, powróciło zmęczenie. Oczy paliły, a ciało było jak z drewna, nieposłuszne woli. Mimo to wstałem, zebrałem swoją dwunastkę i powlekliśmy się przed siebie. Szukałem gęstego lasu. Najlepiej dzikiej kniei. Po godzinie znaleźliśmy taką. Weszliśmy w ciszę ciszy, w zieloną zieleń. Zaszyliśmy się w niej jak wilki. Spaliśmy. Śniliśmy o końcu wojny. Obudziła nas kanonada.     Artylerzyści wymieniali ostatnie strzały na dobranoc. Miało to dla nas pewne znaczenie, pozwalało zorientować się, w jakim miejscu się znajdujemy. Byliśmy w środku walczących stron. Należało dowiedzieć się, która jest nasza. Po dwóch dniach przedzierania się przez las meldowałem dowódcy swój powrót. Był jednym z tych straszliwie spostrzegawczych facetów, stale mających za złe wszystko to, co robili jego podopieczni. Gdy skończyłem, powiedział:

– A więc wróciliście. Żywi. Kto by pomyślał?!

Pokręcił głową niezadowolony i dodał:.

– Poszło sprawozdanie o waszej bohaterskiej śmierci. Był rozkaz z dywizji, odczytany przed frontem.

– Przykro mi, że zawiedliśmy kolektyw, nie dając się zabić.

Dowódca nie zwrócił uwagi na moje słowa. Rozważał widocznie, co ma uczynić dalej. Był jednym z tych ludzi, którzy nigdy nie powinni się byli urodzić, a umrzeć też nie chcieli. Myślałem o jedzeniu i odpoczynku. Zostawiłem inne zmartwienia przełożonym. Otrzymaliśmy wzmocnione porcje obiadu i dwadzieścia cztery godziny na odpoczynek. Spałem dwadzieścia godzin. Cztery poświęciłem na rozmyślanie. Do końca pobytu w karnej kompanii zostało nam czternaście dni. Czy nas odeślą z powrotem do niej? Podobne myśli nurtowały Szamka, bo pod koniec owej wypoczynkowej doby zapytał:

– Co ci stary powiedział?

– Że nasz powrót przyprawia go o ból głowy.

– Ma przez nas bezsenne noce?

– I złe sny. Musi wysłać nowe sprawozdanie z przykrą informacją o naszym powrocie. Wolałby nas wpakować do gablotki egzotycznych okazów żołnierzy, którzy dali się zabić. I wkurwia się, że się tam zmieścić nie chcemy.

– Co z nami zrobią?

– Zobaczymy.

Nasza ciekawość nie była wystawiona na ciężką próbę. Gdy przyszedł łącznik z powiadomieniem, abym zgłosił się do dowódcy, zrozumiałem, że podarowana doba była potrzebna nie nam, a przełożonemu, niezdecydowanemu co z nami zrobić. Na szczęście samo życie podpowiedziało rozwiązanie. Któryś z naszych pododdziałów złowił dziesięciu Niemców. Podjęto decyzję, aby odstawić ich do sztabu. Wypoczęty i odświeżony zameldowałem się przełożonemu. Spojrzał na mnie ze wstrętem. Jego gęste, krzaczaste brwi zwisały nad zapadniętymi policzkami jak bocianie gniazdo na starym żaglowcu. Zapytał:

– Jesteście, poruczniku, pewni swoich ludzi?

– Jestem.

– Można im powierzyć odpowiedzialną misję?

– Można.

– Odprowadzicie jeńców do sztabu armii.

– Tak jest! Kiedy mam to uczynić?

– Natychmiast. I pamiętajcie: odpowiadacie za to głową.

Nie uważałem wprawdzie, aby dziesięciu byle jakich hitlerowskich zbirów było warte tyle, co ja, ale nie chciałem dyskutować z przełożonym. Odmeldowałem się regulaminowo. Wydałem odpowiednie polecenia. Pobraliśmy amunicję. Pokwitowałem profosowi odbiór jeńców. Pamiętając, że krótkie mowy pamięta się najdłużej wygłosiłem trzydziestosekundowy „spicz” do fryców, jak powinni się zachowywać i ruszyliśmy zostawiając za sobą macierzysty oddział. Tym samym zdjęliśmy kłopot z głowy jego dowódcy. Odeszliśmy w samą porę. Właśnie rozpoczynano przygotowania do kolejnego natarcia i jego organizatorzy uważnie rozglądali się za ochotnikami na pierwszą linię. Na szczęście byliśmy już poza zasięgiem ich władzy. Myślałem, że jakoś to będzie. Szliśmy przez pasmo wzgórz ku gasnącym blaskom na zachodzie, skąd dochodziła przeciągła kanonada. Przypomniałem sobie słowa wieszcza Adama: Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie,/ Ja z synowcem na czele, i jakoś to będzie. Chodziliśmy tak od sześciu dni, odmierzając życie krokami wzdłuż wrogiego kraju, wciąż podążając za słońcem i sztabem armii niczym wędrowne ptaki lecące na wyraj. Ptaki szukając swych gniazd ptaszyły świergotliwie, a my szukaliśmy jedynie szansy przeżycia. Unikaliśmy ludzi, którzy wydali nam wojnę. Wbrew Niemcom cało przeszliśmy przez piekło. Czasami ich spostrzegaliśmy przed sobą. Wtedy zaszywaliśmy się głębiej w lasy, aby przeczekać. Plan nasz był prosty: przeżyć czternaście dni i wrócić do normalnego pododdziału. Szansą było prowadzenie jeńców. Dowódca nie określił czasu, w jakim mieliśmy wykonać zadanie. Doszliśmy do wniosku, że powinniśmy to zrobić w ciągu dwóch tygodni.

    Więc krążyliśmy po lesie bezwiednie, we dnie i w nocy. Początkowo prowadził nas anioł stróż. Szczęśliwie unikaliśmy kłopotów. Niestety, w siódmym dniu anioł zaspał. Zatrzymała nas Informacja WP grasująca razem ze Smierszem. Którzy tylko czyhali na takich jak my. Powoli wpadaliśmy w czeluść tego sowieckiego kontrwywiadu znanego w historiografii jako „śmierć szponom”.

Na domiar złego tą złowrogą komórką sowiecką dowodziła Natasza Murawiowa. Natasza wprawdzie urodziła się na Litwie jako „niemowlę płci żeńskiej”, ale wyrósł z niej temperamentny rudy babus w stopniu kapitana o wyglądzie mocno pogrubionej choleryczki. Obce jej były jakiekolwiek człecze uczucia. Stało się jasne, że opuścił nas anioł stróż, ale nie Informacja WP i Smiersz. Zauważyłem, że Natasza miała duże, smutne, lekko zamglone oczy i układne maniery kobiety mającej za sobą przejście przez wiele łóżek. Na stopień kapitana należało sobie zasłużyć. A kobiety w wojsku mają znacznie cięższe życie niż mężczyźni. Cdn. (Kto zabił. Desperat 2)

[książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: e-mail:  s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 12 631-32-50; 502-149-666;].

 

W ŁAPACH SMIERSZU I INFORMACJI WP

Kto zabił. Desperat 2. Kropili po nas swoi i Niemcy. Walili z dział i moździerzy. Czailiśmy się w lesie w małych grupkach, skupieni wokół sosnowych i świerkowych pni, dających schronienie przed odłamkami. Liczyliśmy wybuchy i nasłuchiwaliśmy wycia przelatujących nad czubkami drzew pocisków. Nie było nas dużo. Ze stu pięćdziesięciu chłopa, którzy weszli do lasu, wytłuczono tylu, że zostało pół setki. Ale teraz umieraliśmy wolniej. Po prostu trudniej było nas trafić. To tak jak przy grze w kręgle – pierwsza kula robi duże spustoszenie w słupkach, ale następne nie mogą już być takie celne, bo słupków ubyło.

                                               ***

     Granaty i pociski macały nas wśród drzew i bagien. Na ten ogień nie było żadnego lekarstwa. Był to ogień nękający. Długi i przeraźliwy, jak ból zęba. Pociski padały w zależności od fantazji artylerzystów, którzy mieli do ostrzelania kilkadziesiąt hektarów lasu. Robili to rzetelnie od kilku dni. Artylerzyści myśleli, że piorą po Niemcach. Była to swoista bagnisto-lesista-artyleryjska muzyka wojny. Pan Bóg im to chyba wybaczy? Apostolstwem Boga jest patrzenie przez palce na ludzkie pomyłki. My nie bardzo kwapiliśmy się do wybaczania. W tych warunkach byliśmy niewybaczalni. Wiedziałem, że do zidentyfikowania Boga potrzebny jest diabeł, to chyba jasne, nie? Wszak Jekyll nic nie znaczył bez Hyde’a. Z diabłem mieliśmy do czynienie na co dzień. Ale dlaczego Bóg nas na moment opuścił i to w tak ciężkim położeniu? I dlaczego pozwolił diabłu pokierować czynami artylerzystów?

                                               ***

     Dwa dni temu około południa nieprzyjaciel odciął nam drogę od wschodu i północy. Wieczorem zrobił to samo od zachodu i południa. Pułapka zamknęła się. Nasi nie wiedzieli, czy jeszcze żyjemy. Wedle wszelkich reguł taktycznych naszą kompanię należało skreślić ze stanu. Więc artylerzyści prali po lesie, nie biorąc pod uwagę, że my nie stosowaliśmy się do żadnych reguł wymyślanych przez teoretyków wojskowości. Niemcy widząc jak nasi piorą, prali też. To nas uchroniło przed ostatecznym wyduszeniem przez przeciwnika. Żaden niemiecki pododdział nie chciał pójść pod podwójny ogień.

                                               ***

     Minęły dwie kolejne doby walki. Najbardziej ospałej walki, jaką znałem. Noc była chłodna. Powietrze wydawało się coraz bardziej wilgotne. Siedziałem oparty o pień poharatanego odłamkami drzewa obok Szamkowskiego. On jeden pozostał z mojego plutonu żywy, był dowódcą pierwszej drużyny. W porannej mgle wyglądał jak zjawa. Szczupły, ascetyczny, drobny – wydawało się, że byle przeciąg wywieje go z lasu na otwartą przestrzeń, gdzie czatowali snajperzy.    Szamek nie robił wrażenia mężczyzny, tylko dużego dziecka, któremu nagle wyciągnęły się nogi; twarz pozostała dziecinna, rzadki zarost przypominał brodę młodego chłopca. Dziw, że dotarł aż tutaj.

                                               ***

     Teraz siedział z podkulonymi nogami. Wydawało się, że nawet oddychanie sprawia mu ból. Może dały znać o sobie poobijane od ciągłych upadków żebra, a może bolały poobdzierane do żywego mięsa dłonie i kolana – cena, jaką przyszło płacić za kilometry przebyte czołganiem?  Zdzichu miał na głowie wypłowiałą rogatywkę, spod której wystawały długie, zupełnie nieżołnierskie włosy, które dawno nie widziały nożyczek. Drelichowy, kiedyś zielony mundur, teraz był w strzępkach, a o kolorze lepiej nie mówić. Był tak wychudzony, że musiał się bardzo starać, żeby rzucić cień. Ale ten dylągowaty przystojniak, elegancki pomimo nędzy, nad którą zdawał się przelatywać jak rajski ptak, miał wszelkie cechy brata łaty: pogardliwy stosunek do otoczenia, bystrą orientację w gąszczu konfliktów, w jakie co krok wpadaliśmy oraz radosną umiejętność używania życia i apetyt na wszelkie doznania, o których obecnie mógł tylko marzyć.

                                               ***

     Dziewczynki i niebezpieczeństwo, awantury i karkołomne wyprawy poza linię frontu po języka – wszystkiego zaznał. Nie pomijał żadnych okazji do nowych przeżyć. W każdym środowisku poruszał się z nieodstępną miną ostatniego wykolejeńca, trwoniącego własny talent i czar osobisty.       Ale teraz miał chyba powyżej uszu tej zabawy. Spostrzegł widocznie, że go obserwuję, gdyż powiedział:

     – Wiesz, co jest moim największym kłopotem?

     – Skąd mam, u licha, wiedzieć?

     – Martwię się, że nie udało mi się pozbawić cnoty mojej dziewczyny.      Próbowałem kilka razy, ale zawsze bez powodzenia.

     – Dziwne kłopoty w tej sytuacji. Za chwilę możemy nie żyć, a tobie chce się o tym mówić.

     – Chce mi się nie tylko mówić.

     – Co ci to pomoże?

     – Nam już w ogóle nic nie pomoże. Więc chociaż porozmawiajmy.

     – Nie potrafiłeś tego załatwić jak mężczyzna?

                                               ***

     Pominął moje pytanie milczeniem. Kontynuował:

     – Mimo że była feministką, wyemancypowaną jak jasna cholera, wspomniałem jej o tym delikatnie w pierwszym liście napisanym z frontu. W drugim wyłożyłem sprawę wprost.

     – I co? – zapytałem, aby coś powiedzieć.

     – Odpisała: „Żałuję, ale…”

     – Mówią, że życie składa się z żalu za straconymi okazjami. Zresztą miłość unika wyemancypowanych kobiet domagających się równouprawnienia. Cóż mówić o żądaniach feministek, skoro nawet Pan Bóg jest mężczyzną. A żar miłości? Toż to bzdura! To ckliwe opowieści dla sentymentalnych kabotynów. Wszystko zanika. Ogień wygasa, kwiatki więdną, para uchodzi, co dopiero miłość.

     – No właśnie.

     – Widzisz, Szamku, wedle mojej teorii, mężczyźnie w postępowaniu z kobietami, dzielą się na tych, którym lepiej wychodzi rozbieranie kobiet i tych, którzy wolą kobiety ubierać. Coś mi się zdaje, że należysz do drugiej grupy. Zgadłem?

     – Może masz rację.

     – Nic straconego. Wrócisz. Odrobisz zaległości. Mężczyźni będą w cenie. Co prawda najlepszych wybiją, albo już wybito, więc nawet pokraka będzie mogła przebierać i wybierać białogłowy wedle uznania. To jedyna korzyść z wojny dla mężczyzn.

     – Dla tych, którzy przeżyją.

     – Tak.

     – Kiedy to nie jest takie proste.

     – Gdyby wszystko było proste, nigdy nie wymyślono by koła.

     – Ty sobie żartujesz, a ja nie mogę przestać myśleć o tym. Przez to zostałem tchórzem i trafiłem do tej kompanii.

     – Ty tchórzem? – zdziwiłem się. – Wiem o tobie wszystko…

     – Nikt nie wie o mnie wszystkiego. Nawet ja sam. Nie mam upodobania do siebie samego.

                                               ***

     Zastanowiło mnie to stwierdzenie. Było podobne do zapisu Listu św. Pawła do Rzymian mówiącego, że „Chrystus nie miał upodobania w sobie samym”. Znałem Biblię, bo kiedyś byłem ministrantem, ale tego passusu akurat nie rozumiałem.  Dopiero w wiele lat później znalazłem u Kierkegaarda wyjaśnienie tego tajemniczego zdania, którym chyba bezwiednie, posłużył się Szamek, by oddać stan swojej duszy. Boże! Jak ja mało wiedziałem o ludziach. Wiedziałem, że jestem taki, jaki jestem. Może nie głupi, ale głupi.

                                               ***

     Gdy tak rozmawialiśmy, od ubezpieczenia przyszedł sygnał o zbliżającym się nieprzyjacielu. Sprawdziłem amunicję w pistolecie maszynowym. Dotknąłem granatów poupychanych w kieszeniach, chcąc się przekonać, czy łatwo je wyjąć. Pociski artyleryjskie przestały padać. Widać artylerzystom przywieziono śniadanie.

     – Desperat… – zaczął Szamek.

     – Co?

     – Za co tu trafiłeś?

     – Przecież wiesz. Nie masz lepszych zmartwień? Szkopy zaraz tu będą.

     – Jeszcze nikogo nie widać. Niewiele możemy zrobić.

     – Tak. Nie mamy nawet gdzie wiać. Nie wiemy, gdzie nasi, a gdzie Niemcy.

     – Dlatego nie wiejemy. Czekamy. Może na śmierć?

     – Nie. Czekamy na starcie. Może decydując. To może być starcie śmiertelne. Boisz się śmierci?

     – Tak.

     – Ja nie. Mężczyzna, który boi się śmierci jest żywym trupem. Ale tak, w pewnym sensie masz rację. Czekanie przed walką jest zawsze najtrudniejsze i najnudniejsze. Ja nudę staram się zabijać myśleniem o dziewczynie.

     – A ja – myśleniem o śmierci.

     – Myśl lepiej o łąkach, kwiatach, dziewczynach, miłości…

     – Będzie mi lżej umierać?

     – Nie o to chodzi. Człowiek w chwilach ostatecznych powinien mieć ładne myśli.

                                               ***

     Odciągnąłem suwadło. Wydało mi się, że w prześwicie drzew mignęło kilka sylwetek. Szamek zmienił pozycję z siedzącej na leżącą, poszedłem za jego przykładem. Reszta kompanii zrobiła zapewne to samo. Nie widziałem tego dokładnie. Czekaliśmy, aby walczyć, choć znaleźliśmy się w sytuacji najbardziej beznadziejnej ze wszystkich, w jakie kiedykolwiek się władowaliśmy. W takich momentach człowiek robi rachunek sumienia. Chce czy nie chce, przez głowę przelatują mu obrazy z minionego życia. Dzieciństwo, szkoła, początek młodości i wojna. A jeżeli o mnie chodzi, to jeszcze ta głupia fanfaronada, po której nadano mi przydomek „Desperata” i za którą złapałem dwa miesiące karnej kompanii. Postanowiłem wtedy, że potrafię zrobić porządnie to, o co mnie posądzano, że nie potrafię.

                                               ***

     Ci, którzy mi ten wyrok zafundowali, nie znali wypadku, aby ktoś przeżył takie sześćdziesiąt dni. Nie potrzebowali mnie nawet degradować, zostawili mi porucznikowski stopień, aby mieć czystsze sumienie. Z dowódcy kompanii zrobiono mnie dowódcą plutonu i wysłano do przodu. Stało się to niewiele dni temu. Coraz wyraźniej widziałem zbliżające się sylwetki Niemców. Wybrałem pierwszego, podtatusiałego faceta z brzuszkiem, skradającego się od drzewa do drzewa w moim kierunku. On mnie nie znał. Ja jego też. On nic mi nie zrobił. Ja jemu też. On chciał mnie zbić. Je jego też. Musiałem go tylko uprzedzić.

                                               ***

     Mogłem go już kropnąć, ale wolałem nieco poczekać. Niech jeszcze trochę nacieszy się leśnym powietrzem – pomyślałem. Właściwie to powinien czuć do mnie wdzięczność za darowane sekundy. Szkop nie mógł mnie widzieć. Przed jego wzrokiem broniła mnie sterta liści z powbijanymi gdzieniegdzie gałązkami. Ale w końcu musiałem go zabić. W przeciwnym wypadku on zlikwidowałby mnie. Spojrzałem na ostatniego swojego żołnierza. Przestał chyba myśleć o dziewczynie i zmarnowanej okazji, gdyż pokazał dwa palce, co oznaczało wzięcie drugiego Niemca na cel. Skinąłem głową i pociągnąłem za język spustowy, leciutko, aby zmarnować tylko jeden nabój. Wystarczyło. Zawsze strzelałem dobrze.

                                               ***

     Drugiego w podobny sposób załatwił Szamek. Reszta atakujących zaległa. Odżałowałem granat i rzuciłem go w ich kierunku, aby nie czuli się zbyt bezpieczni na naszym terytorium. Trafiłem dobrze, w faceta niosącego minę. W górę poleciało trochę porozrywanego ludzkiego mięsa, strzępy mundurów i oporządzenia. Tu i ówdzie słychać było pojedyncze strzały. Nasi nie chcieli tracić amunicji, a szkopy zbyt wariacko atakować. Interesy obu stron ograniczyły się do chwilowego utrzymania status quo. Fryce zapewne sądzili, że i tak nas mają i zmasakrują.

                                               ***

     I wówczas artylerzyści znowu przypomnieli sobie o swojej powinności, ze zdwojoną energią odrabiając zaległości. Niemcy zaczęli się wycofywać. My nie mieliśmy dokąd. Przekręciłem się na plecy. Patrzyłem na usychające korony drzew, aby nacieszyć się zielenią i błękitem, a może też… zobaczyć te kilka kilogramów żelastwa, przybywające, aby mnie zabrać z tego świata.

– Lubisz drzewa? – zapytał Szamek.

– Tak, kiedyś chciałem nawet zostać leśnikiem. Ale teraz już nie. Ostatnio las napawa mnie lękiem. Za długo w nim przebywałem.

– Te drzewa umierają i dlatego wyglądają tak pięknie, jak nigdy przedtem.

– Ludzie umierają gorzej. Widziałeś, ile nienawiści w oczach mieli ci, którzy tam leżą? – pokazałem w kierunku zabitych.

                                               ***

Była okazja aby chwilkę pomilczeć. Przerwał ją Szamek pytając:

– Desperat, nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Ach tak. Za co trafiłem w to parszywe miejsce? Cóż, przyjacielu, ściągam na swoją głowę gromy przełożonych jak piorunochron.

– Słyszałem o tym i owym, a najwięcej o ogniu. To prawda?

– Z czym?

– Z tą wioską.

– Prawda.

– Opowiedz, jak było.

– Zwyczajnie. Trzy doby w polu, na deszczu, w marszu, z potyczkami. Wiesz jak to jest? Zwyczajnie. Kwatermistrzostwo zostało daleko z tyłu. Transport nawalał. Moi ludzie ledwo trzymali się na nogach.

– Wtedy zdobyliście tę wioskę.

– Tak, wzięliśmy ją z marszu, a zatrzymaliśmy się dopiero na jej końcu. Te dranie walili do nas prawie z każdego okna. Parszywe hreczkosieje miały więcej broni i amunicji niż cała armia naszego generała. Uspokoiliśmy ich. Potem popiliśmy trochę i chłopcy, prawdziwe ancymonki, podpaliły starą szopę na skraju gumna, aby się ogrzać i wysuszyć.

– Od szopy zapaliła się stodoła – domyślił się.

– A od stodoły dom – wyjaśniłem.

– A od domu cała wioska.

– Ładne to było. Spaliło się wszystko co do deseczki. Krótka historia, prawda?

– Mogłeś przecież wytłumaczyć. To był przypadek.

– Nie mogłem. Prokurator mnie nie lubił, a ja nie jestem gadułą.

– Desperat. Wydaje mi się, że cię rozgryzłem.

– Czyżby?

– Ty masz cholerny żal do ludzi. Zawiodłeś się na nich, co?

– Nie masz racji. Chyba jej nie masz – powiedziałem bez przekonania. – To fakt, zawiodło mnie wielu, a ja chciałbym być trochę mniej zawodnym od tych „zawodników”.

– Zostańmy przyjaciółmi.

– Na jak długo?

– Do końca.

– O, to możemy. Nie zdąży nas ta przyjaźń zmęczyć. To nie potrwa długo.

                                               ***

Przed oczami stanęły mi obrazki sprzed kilku miesięcy. Pierwsze spotkanie z człowiekiem mającym później decydować o moim losie. Był niedostępny wszelkim przejawom szlachetności. Będąc wcielonym tchórzem, szanował tylko tych, których się bał. Odznaczał się wszystkimi wadami swojej klasy. Był pewny siebie, apodyktyczny i głęboko wierzył, że zawsze ma rację. Starał się robić wrażenie, że wszystko już przemyślał i rozstrzygnął. Wysłuchiwał z nieukrywaną niecierpliwością tego, co mówili inni, po czym obwieszczał swe ostateczne sądy, przydatne w danej sprawie jak futra w Kongo. A przy tym był skromny i muszę przyznać, miał ku temu powody. Nie było między nami miłości. W ogóle w całym oddziale nie było nikogo, poza nielicznymi sztabowymi lizuskami, kto chciałby powiedzieć o nim choć jedno dobre słowo, kto chętnie podałby mu rękę.

                                               ***

W naszej kompanii znano mnie z demokratycznych poglądów. Często przychodziło do politycznych rozmów, bo o czym żołnierz może rozmawiać w polu? Albo o sposobie na przeżycie najbliższego dnia. Albo o dziewczynach. Albo właśnie o polityce, o tym jaka będzie przyszła Polska. Nie miałem złudzeń. Uważałem, że z chwilą powstania państw wszystko jest polityczne, zaś polityka to zlepek kłamstw, uników, nienawiści, zdrad i schizofrenii. Ludzi, których znałem dzielono na prawicowców i lewicowców. Prawicowców zlikwidowano wcześniej albo przerobiono na delatorów. Mnie ustawiono bardziej na prawo od lewicowców z dawnego Pepeesu, którzy w tej armii byli jeszcze tolerowani. Po opróżnieniu z Niemców Polski dowiedziałem się, że jednym z najlepszych takiej proweniencji żołnierzy był pierwszy dowódca Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie mjr Bogdan Ginter. Gdy dostał zadanie uwinął się w kilka dni. Zorganizował pododdział. Przepędził niedobitki hitlerowców. Oczyścił teren z band rabunkowych i szabrowników. Pokazał Czechosłowakom gdzie ich miejsce (mieli ochotę zająć większą część Karkonoszy i Gór Izerskich, wprowadzając do górskich schronisk wojsko). I naraził się funkcjonariuszowi Informacji WP, który tak, jak wszyscy funkcyjni w tej służbie był oficerem NKWD pełniącym obowiązki Polaka. Ginter poszedł w odstawkę. Miał szczęście. Nie represjonowano go zbytnio.

                                               *** 

Poza tym po tym, co przeszedłem na Syberii miałem skrywany seksualny stosunek do Sowietów. Po prostu pierdoliłem ich. Ale z tym się akurat nie afiszowałem.

                                               ***

W jednej z takich rozmów, zahaczających o politykę i przyszłość Polski po wojnie, powiedziałem o jedno słowo za dużo. W pułku uchodziłem za poliglotę, który lepiej zna języki obce niż swój własny. Zawsze czytałem książki i to, co mi wpadło w ręce, więc wiedziałem, że ideowych komunistów polskich znajdujących się w Sowietach wyrżnął Stalin w czasie wielkiej czystki KPP. Zostały niedobitki. Przeglądałem też ulotki rosyjskie, nienieckie i zachodnie. One także coś niecoś pojaśniały.

                                               ***

Wykorzystywaliśmy każą wolną chwilę aby się rozerwać, odsapnąć od żołnierki i zabijania. Na takie dictum facktum najlepsza była diabelska berbelucha. Siedzieliśmy pociągając z gwinta po kilka bulgotów. Nie zdając sobie sprawy do kogo i co mówię nieco śmieszkowałem. Wiedziałem w jakiej sytuacji się znajduję. Byłem przekonany, że mając tyko jedno życie powinienem się trzy razy zastanowić komu i co mówię. I zapomniałem o tym. Powiedziałem komilitonom, że polscy komuniści dzielą się na dwie kategorie. Pierwszą stanowią ezoterycy, których ideologie rozumieją sami ezoterycy, i to zaledwie częściowo, oraz na nekromantyków, których nie rozumie nikt. Widać ktoś doniósł gdzie trzeba o moim mędrkowaniu. Albo napisał meldunek, co na jedno wychodziło. A że we współczesnym świecie nikt tak nie ceni słowa tak bardzo jak służby specjalne i generałowie, zostałem wezwany przed oblicze najwyższego. W naszym wypadki było to dowódca dywizji w stopniu generała. Jego paradność działała na żołnierzy jak marsz żałobny dętej orkiestry dywizyjnej. Dowódca był purytaninem komunistycznym, osobą cnotliwą o nieskazitelnym bolszewickim życiorysie. Stale dręczył go lęk, że ktoś, gdzieś tam może być szczęśliwy nie będąc „przynależnionym” do tej gildii. Dwieście procent generałów była przynależna do stalinizmu i leninizmu. Myślałem, że głupiej nie można. Pożyłem i przekonałem się, że można. W tej materii moje zaufanie do generałów jest nieograniczone.

– Nieradzieckie stanowisko zajmujecie. To podłe. To niedopuszczalne. To barbarzyńskie. Świat chcecie zmieniać – usłyszałem. – Nowego ładu wam się zachciewa. Niedobrze! Oj niedobrze!

– Nie chcę zmieniać świata. Ale niech świat nie próbuje zmieniać mnie. Nie dam się.

– Ano zobaczymy, zobaczymy.

                                               ***

Po wojnie owego dowódcę dywizji rozstrzelano za nieprawomyślność i przyjmowanie od podwładnych haraczy zdobywanych w czasie akcji. Po 1956 r. uznano, że oskarżenie było zbyt pochopne i generała rehabilitowano. Czego dowodzi rehabilitacja? Że ojczyzna ciągle kocha ubite potomstwo.

                                               ***

Po raz pierwszy stanąłem przed sądem polowym. Wkrótce zobaczyłem karną kompanię. Informacja WP nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Uważano widocznie, że zasłużyłem na kulkę, ale wyrok sądu polowego musiała respektować. Cdn. (Kto zabił. Desperat 2)

[książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: e-mail:  s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 12 6313250; 502149666;].

KTO ZABIŁ? DESPERAT 2

Przedsłowie czyli sen. Rozumiem, dlaczego większość ludzi przypisuje nikłe znaczenie swoim snom. Są dla nich zbyt lekkie, a ludzie na ogół utożsamiają się z tym, co ma ciężar. Łzy są poważne, można je zbierać w słoiku. Ale sen, podobnie jak uśmiech, to czyste powietrze. Sny i uśmiechy szybko przemijają. Co jednak, jeśli twarz przeminie, a przetrwa uśmiech? Susan Sontak

     Będąc nadal zainteresowany procesem skretyniania społeczeństwa odkurzyłem Desperata. Dopisałem to i owo. Napisałem tylko to, co powinienem napisać wiele lat temu. W pisaniu przyświecało mi zdanie, że czas i przestrzeń są formami istnienia próżni. I rozumiałem przez to, że istnieje coś, co z definicji istnieć nie powinno, a istnieje i na dodatek, wszystko goni, mknie, pędzi falami znikąd do nikąd. Język z trudem opisuje to, co widzi – wobec niewidzialnego jest całkowicie bezradny. A ja chciałem zrelacjonować działania służb specjalnych, które w przeważającym stopniu są niewidzialne.

     A, że nikt nie uniknie historii, nawet gdyby bardzo się starał zrelacjonowałem więc tylko te wątki, które przyszły do mnie, nie ja do nich. Co prawda, w swojej zarozumiałości chciałem splagiatować Waltera Benjamina, marzącego o napisaniu książki złożonej z samych cytatów. Ale nic mi z tego nie wyszło. Więc skoro Benjaminowi się ta sztuka nie udała, to dlaczego miało się udać mnie? Musiałem się zadowolić rozwiązaniem połowicznym – mikroskopijnym przedstawieniem problemu oddziaływania służb specjalnych na życie każdego z nas. Popełniłem przy tym grzech przeciwko ósmemu przykazaniu mówiącemu: nie bądź leniwy i nie wyręczaj się cytatem.

Byłem leniwy. Kolejne rozdziały opatrzyłem mottami, a kończyłem, za radą psychiatry dr Jolanty Biełousz zapisem snów zaznaczonych jako „oniriada. Te zjawy, ułudy, zapisy Morfeusza przedstawiałem językiem ulicznym, skrótowym, dalekim od retorycznych norm, często „od czapy”, bo sny takie są. Każdą „oniriadę” (o ile nie podpisano inaczej) otwiera zdanie z książki Alice Robb Siła snów oznaczone kursywą.

     Ośmielam się wspomnieć również o moich braciach mniejszych, czyli menażerii, która bynajmniej dzika nie jest. Jest po prostu inna. Inspirowałem się także książką Ewy Lipskiej Droga pani Szubert wprowadzając do oniriad niektóre element śnione pod wpływem twórczości poetki, pamiętając jednak, że już Sokrates uważał, że należy się wystrzegać złych snów. Wtórowali mu inni wielcy filozofowie, w tym I. Kant pragnący wznieść fundament moralności ważnej nie tylko dla człowieka, ale dla każdego rozumnego stworzenia.

     Wierzę także noblistce Oldze Tokarczuk, że sny oddają inną prawdę o człowieku niż jawa, podobnie jak wierzę Erichowi Frommowi twierdzącemu, że: marzenia senne są znaczącymi i ważnymi wyrazami każdej aktywności umysłowej w stanie snu, oraz, że: Sen i jawa są dwoma biegunami ludzkiej egzystencji. Życie na jawie odznacza się działaniem, sen jest od niego wolny. Motta z poszczególnych rozdziałów czytane razem powinny dać wyobrażenie o celach i metodach stosowanych przez służby specjalne, a oniriady o  sposobie, w jaki mój mózg reagował w czasie snu na to, co zapisałem w książce. Powstała całkiem nowa książka. Nadałem jej tytuł Desperat 2. Nie wiem, czy zdołacie się doszukać w książce odniesień do poezji, literatury pięknej i filozoficznej oraz kilku analogi do aktualnych wydarzeń. Jeżeli tak, to nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione.

Oniriada. Potęga Boga i moc boga są straszne. „Dowiesz się o tym jeszcze więcej. Jesteś już w drugim czasie. Pierwszy czas został przezwyciężony. To jest czas panowania Syna, którego nazywasz Bogiem Żab. Potem nastąpi trzeci czas, czas rozdzielenia i zrównoważonej władzy”. Moja duszo, dokąd poszłaś? Czy poszłaś do zwierząt? Łączę górne z dolnym. Łączę Boga i zwierzęta. Jedna część mnie jest zwierzęciem, druga Bogiem, a trzecia człowiekiem. Pod tobą wąż, w tobie człowiek, nad tobą Bóg. Po drugiej stronie węża znajduje się fallus, a dalej Ziemia, dalej Księżyc, a potem zimno i pustka przestrzeni kosmicznej. Carl Gustav Jung. Z lasu wychodzą kombatanci i koledzy wojska. Skacząc na jednej nodze z palem w uchu wytrząsają z siebie to, co napieprzyli im politycy i mówią, że Kraj Rad… Ja przerywam i Barańczakowo: Raj Krat. Oburzają się. Zaczynam się poważnie obawiać, czy aby nie ulegam coraz modniejszemu kulturalizmowi. „Kult kultury”, a więc respekt dla autonomii wartości kultur tradycyjnych tkwi jak zadra w mojej duszy. Teoria dwóch wrogów! A przecież jest globalizacja i takie reminiscencje nie mają sensu. Ale większość komilitonów jest zgodna: historię WP należy napisać od nowa z ujęciem tradycyjnych polskich wartości. I śnię na jawie, że jestem cesarzem Qin Shi i dowodzę  8,1 tys. Tarakotową Armią, wyposażoną w broń i sprzęt bojowy, co pochłonęło prawie całe zapasy dla żywego wojska i tak osłabiło cesarstwo, że upadło na skutek ludowego powstania. Wiec domniemuję, że to, co się dzieje z WP, to nic dobrego. I jak zawsze wymądrzam się nieprzyzwoicie i nawołuję świat, aby obrócił się do Polski dobrą stroną i dal odpór Putinowi, który jest cieniem zwiędłego Imperium Zła i który fałszywymi oskarżeniami chce nas zepchnąć na pozycję antysemitów i agresorów, którzy odpowiadają za wybuch 2 wojny światowej. I przypominam komilitonom, że zło w naszej armii zaczęło się już w Sowietach, gdy Armia Czerwona zasiliła Polskie Siły Zbrojne w ZSRR ponad 21 tysiącami oficerów i generałów, którzy obsadzili najważniejsze stanowiska. Nieco inna była sprawa w MBP. Sowietów było tam dziesięć razy mniej niż w wojsku, ale stanowiska piastowali ważne, że ho, ho! Kontrowersje budzi sprawa oceny Rokossowskiego. Zgadzamy się, że jako żołnierz był znakomitością, acz doktryna sowiecka była zbrodnicza i Rokossowski ją realizował perfekcyjnie. Była dwunasta w południe – świeciło słońce, przyleciał Immanuel Kant, król filozofów. Król – nie tylko dlatego, że mieszkał w Królewcu, ale dlatego, że jego imperatyw moralny stał się podstawowym prawem milionów ludzi. Walnął we mnie: „Postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz zarazem chcieć, żeby stała się  powszechnym prawem”. Potem dołączyła inna mądra głowa, często wypowiadająca się o snach, zwana „wiedeńskim szarlatanem”, o którego teorii krążyły legendy, a H.P. Lovecraft, uważający, że sny to jego prywatne terytorium, mawiał: że Freudowska teoria, to symbolizm infantylny. Zygmund Freud wyglądał jakby kogoś oczekiwał. Jakoż i zjawił się jego uczeń Carl G. Jung. I Freud posmutniał, jakby na wspomnienie roku 1913, roku rozstania z Jungiem, który Kantowskie kategorie i Freudowskie teorie zmienił na swoje archetypy. Przestań truć o filozofach – wtrącił Bartoszewicz. – Zajmij się lepiej Amerykańcami. Przecież kowboje za najwybitniejszego dowódcę II światówki uznali tego tandeciarza i bandytę Gieorgija Żukowa. Spuścili w niebyt naszego Rokossowskiego. Znudzeni komilitoni usiłują wydrapać mi oczy. Salwuję się ucieczką. Nie wiem gdzie bym doszedł, gdybym nie obudził się.

PROLOG 

     Potwory istnieją, ale jest ich za mało, aby mogły naprawdę stać się zagrożeniem. Dużo niebezpieczniejsi są funkcjonariusze gotowi uwierzyć i wykonywać rozkazy bez zadawania pytań. Primo Levi

     W kwietniu 1945 r. w rejonie Siekierki – Gozdowice Odra wyglądała niczym jezioro opasane umocnieniami przeciwpowodziowymi. Poldery były zalane od wałów do wałów, a na przeciwległym brzegu czaiła się dobrze zorganizowana obrona niemiecka. To było najgłupiej wybrane miejsce nadające się do forsowania. Rozpoczęliśmy forsować rzekę 16 kwietnia. Gehenna. Pontony desantowe zaczepiające o zwalone drzewa i chaszcze, nie mogły wystartować. Barki desantowe wpadały na przeszkody, posuwające jak żółwie pod zmasowanym ogniem obrony niemieckiej. Trwało to i trwało. Szeregi żołnierskie topniały jak śnieg na wiosnę. Po wydostaniu się na drugi brzeg odwróciłem głowę. Rozlewisko. Z czubkami krzaków i drzew wystającymi z wody, przypominało rżysko z tym że zamiast żeńców i snopków zboża leżeli martwi żołnierze. I postanowiłem wszędzie, gdy tylko będę mógł, dawać świadectwo prawdzie. I patrząc na trupy popatrzyłem w górę. I wyszeptałem: Jeśli zapomnę o nich. Ty Boże na niebie, zapomnij o mnie. I pomyślałem, co będzie za kilka dni? I przed oczyma jawił mi się rozdział z podręcznika medycyny sądowej poświęcony robakom gnieżdżącym się w trupach, a przytoczony w Zapiskach dla zjawy przez Jerzego Stempowskiego: Muchy składają w trupach larwy, których wydzielina rozpuszcza tkankę. Potem przychodzą chrząszcze żywiące się larwami i pozostawiające tylko kości oraz kawałki wysuszonej skóry. Po nich zjawiają się muchy plujki, oczyszczające kości i zagrzebujące w ziemi niestrawione resztki trupa.  

Spoglądając na pobojowisko, czułem się jak wyrzutek społeczeństwa usiłujący pozostać przy życiu z rzezi, jaką za sprawą germańskiego boga wojny Odyna, urządzili nam Hitler ze Stalinem.

Z mojej kompanii, którą dowodziłem, zostało 15 żołnierzy.

Ci, którzy przeżyli byli tak poobijani jak łososie przebijający się przez przeszkody, aby złożyć ikrę. Ale my chcieliśmy tylko dojść do Berlina.

Ci, którzy nie przeżyli…Odra unosiła niektórych. Innych zatrzymywały chaszcze i wystające z wody gałęzie. Nie grzebano nikogo. Nie miał kto tego robić. Wkrótce zluzowano nas. Mogliśmy odpocząć.

                                 ***

Pomiędzy Neu Rudnitz a Karlstorf leżałem ze Zdzisławem Szamkowskim, zwanym Szamkiem oraz Robin Hoodem XX wieku. Otulały nas tumany mgły. Z rzeki dochodził fetor trupów i ryb. Świecił obrzmiały Księżyc. W jego blasku widzieliśmy nie fantomy, a pływające realne, wzdęte trupy, spuchnięte, czerniejące, gotowe strzelić strumieniem zgnilizny. Byliśmy przykryci tylko pałatkami. Obok nas biwakowali inni kamraci. Frajda, że przeżyliśmy sprawiła, że nie chcieliśmy już się mścić i zabijać. Nagle zachciało się wszystkim żyć. Rozmawialiśmy o tym, jak wyjść cało z nieciekawej sytuacji. Szamek, gad i podlec, któremu wadliwy wzrok kazał widzieć wojnę, juści taką, jaka ona była, a nie taką, jaką widzieli generałowie i politycy legł obok. Był komilitonem hożym, skorym do bitki i wypitki, człowiekiem wielkiego i prostego serca, odznaczał się końskim zdrowiem, ruchliwością pcheł i determinacją gladiatora.

Ten świszczypała gdyby był bardziej wierzący, mógłby w przyszłości zostać klerykiem-anachoretą. Był u mnie dowódcą plutonu, ale rozpoczynał żołnierkę później ode mnie. Zapytał niespodziewanie, czy bitwa pod Lenino, w której brałem udział, była bardziej krwawa od tego, co właśnie przeszliśmy? Czy ostatnia bitwa miała jakiś sens? I na koniec: czy powinniśmy się bić, czy raczej dekować się, skoro zakończenie wojny widnieje na horyzoncie?

Uważałem, że bitwy, które stoczyliśmy (wprawdzie u boku Armii Czerwonej, która zachowywała się jak się zachowywała, nieraz bardzo paskudnie i okrutnie, bo im na to Stalin nie tylko pozwolił, ale wręcz rozkazał), ale już na ziemiach polskich, a więc pod Studziankami, o Warszawę, o przełamanie Wału Pomorskiego i teraz w operacji berlińskiej, w której właśnie bierzemy udział, sens miały i mają jak najbardziej, bo nie tylko wywalają okupantów niemieckich z ziem polskich, ale wiodą prosto do Berlina.

Inną sprawą była strategia stosowana przez Armię Czerwoną. To strategia zbójecka. Sowieci szli naprzód rżnąc wszystko i wszystkich. Szczególnie okrutny był los kobiet. Za armią szedł Smiersz i Oddziały Zaporowe. Kto zwlekał, ginął z rąk własnych. Mówi się, że te dwie formacje zlikwidowały od 200 do 300 tysięcy czerwonoarmiejców. Na rujnację zasłużyły nie tylko wielkie aglomeracje, takie jak Gdańsk, Szczecin czy Wrocław. Szlak sowiecki znaczyły zrujnowane miasta i miasteczka. Na przykład w Nysie zostało tylko 25 procent zabudowań…                                     

I kolejna uwaga odautorska: oto Armia Czerwona, straciwszy 600 tysięcy poległych na naszej ziemi żołnierzy przepędziła Niemców z Polski, ale równocześnie oddała nas w jasyr komunizmowi w wersji stalinowskiej. Tak, za pomoc w przepędzeniu Niemców z Kraju Pieroga i Zalewajki przymusowo odsprzedaliśmy wolność. Odziedziczyliśmy zrujnowany, wyszabrowany kraj, który trzeba było odbudować. Zrobiliśmy to. Kto tego nie rozumie jest po prostu świnią. Żołnierzy sowieckich prawdopodobnie nie obchodziło ani wyzwalanie, ani zniewalanie Polski, bo to sprawa polityków. Była przecież Jałta, Teheran, Poczdam.  Żołnierze chcieli dojść do Berlina. A innej drogi, jak przez Polskę nie było. Chociażby z tego powodu poległym należy się nasz szacunek. Tak, prości żołnierze Armii Czerwonej przynieśli nam wolność od Niemców, ale nie przynieśli nam wolności, bo sami jej nie mieli.

I ostatnia uwaga: Jak było z pomocą Zachodu? Czy bez wsparcia Sowieci osiągnęli by Berlin? Wedle źródeł amerykańskich pomoc USA dla Sowietów w czasie II wojny światowej (Ustawa Lend-Lease !941 r.) wynosiła: 15 000 samolotów, 700 000  samochodów ciężarowych, 51 000 samochodów terenowych, 7 000  czołgów, 35 000 motocykli, 27 okrętów wojennych, 2 000 radarów, 1966 lokomotyw, 11 075 wagonów i niezliczoną ilość sprzętu i wyposażenia. Trudno powiedzieć czy te ustalenia dotyczą nadawcy, czy odbiorcy pomocy Zachodu. Transporty szły drogą morską. A na oceanach i morzach grasowali marynarze grossadmirała Karla Donitza i lotnictwo marszałka Rzeszy Hermana Goeringa siejąc spustoszenie w konwojach aliantów. Wydaje się, że dla frontu północno-wschodniego, decydujące znaczenie miały, rozpoczęte już pod koniec sierpnia 1940 r. bombardowania strategiczne prowadzone przez lotnictwo Wielkiej Brytanii i USA na niemieckie cele cywilne i wojskowe. Dezorganizowało to zbrojeniowy przemysł hitlerowski oraz uniemożliwiło dokończenie prac na nowymi broniami niemieckimi, w tym skonstruowanie bomby atomowej. Dzisiejsza Rosja neguje te ustalenia. Rosjanie wierzą, że bez pomocy Zachodu pokonaliby Hitlera. Można wierzyć, albo nie. Ale nie da się ukryć, że wkład Sowietów w rozgromienie Trzeciej Rzeszy był decydujący.

                                          ***

Więc nic to, że od dawna żyjemy w cieniu śmierci. Musimy zabijać albo zostać zabitymi. Dlaczego? Aby w pokoju żyć mogły przyszłe pokolenia.

A następnie popuściłem wodzy fantazji oddając się wspomnieniom, która od dawna leżały mi na wątrobie. Przez moje życie przesunęła się galeria obrazów i typów, które tylko Szekspir zdołałby ogarnąć. Otaczała mnie nikczemność i wzniosłość, głupota i rozum, odwaga i tchórzostwo. Dawno zrozumiałem, że głupota to boski dar i talent, który wypełnia umysł człowieka energiami twórczymi generowanymi przez wadliwy narząd myślący czyli mózg. Wszystko to sprawiało, że czułem się jak kot na pustyni podczas gradobicia.    

                                 ***

Po 17 września 1939 r. duża część Polaków, w tym i ja, została wywieziona na Sybir. Gen. Władysławowi Andersowi udało się wyprowadzić część z nich na Bliski Wschód. Żołnierze mogli ginąć w cieplejszym klimacie. Pozostali Polacy musieli wierzyć w to, co chciał Stalin i być zadowolonymi, że mogą u boku Armii Czerwonej bić Niemców. Ja się „na Andersa” nie załapałem.

                                 ***

     – Widzisz, Zenku – mówiłem raczej do siebie niż do swego towarzysza – ci, co nie chcieli wierzyć w kłamstwa Stalina, przestawali żyć. Nie wiemy nawet, gdzie są ich groby. Myśl o tym powoduje wymioty duszy. W czasie działań dojrzewają złe uczucia. Wzmaga się nieludzkość. Więc prawdopodobnie nigdy nie uda się ustalić, ile osób musiało rozstać się z tym światem, gdyż odmówiło złożenia przysięgi o dochowaniu wierności Związkowi Sowieckiemu. Niektórzy na własną rękę kombinowali, w jaki sposób urwać się spod kurateli NKWD panoszącego się w PSZ w ZSRR pod postacią Informacji WP.

     – Jak wiesz, w czasie bitwy pod Lenino byłem jednym z adiutantów gen. Berlinga. Widziałem nieco więcej niż inni.  Zdeterminowana część żołnierzy I Dywizji im. T. Kościuszki (od 400 do 600 kościuszkowców) wybrała przejście na stronę Niemców. Wybór między Hitlerem a Stalinem nie był żadnym wyborem. Oba były złe. Ale pozostanie przy Stalinie było odrobinę lepsze – gwarantowało, o ile się przeżyje, powrót do ojczyzny.  A jaka ona będzie? Bóg raczy wiedzieć. Bo Bóg to ktoś, kto wie wszystko. Podejrzewam, że ma gotową odpowiedź na każde pytanie i potrafi przewidzieć przyszłość Polski.

     – Spójrz, Szamku, w niebo. Spójrz na gwiazdy. Są to oczy Boga. On spogląda na Ziemie i wszystko widzi. Nie wiem tylko, kogo Bóg wyznaczył na reżysera spektaklu pt. II wojna światowa – szatana czy Ducha Dziejów? Nie wiem też, czy Bóg wybaczy głupocie? Cynizmowi? Zdrajcom?  Chyba wybaczy. Tak, jak tym ludziom wybaczał w przeszłości. Tak będzie również w przyszłości.  Obowiązkiem Boga jest wybaczanie. Wybaczając, ratuje również swoją skórę. Bo przecież to on rządzi światem. A kto rządzi – odpowiada.

                                   ***

     Wbrew temu, co mówili propagandyści byłem zdania, że bitwa pod Lenino była elementem w planach Stalina zmierzających do dalszego osłabienia żywiołu polskiego. Kierowanie bitwą przez dowódcę 33 Armii gen. Wasilija N. Gordowa, któremu podporządkowano polską dywizję, było z wojskowego punktu widzenia skandaliczne, a z ludzkiego – nieludzkie. Wiedziałem to dobrze, bo tam byłem. Natomiast co na ten temat sądził Stalina mogłem tylko antycypować. Być może było to zgodne z jego planami.

     Dowódca dywizji gen. Z. Berling miał potężnego kaca. Obrzucił w  duchu „mięsem” dowódcę 33 armii gen. Gordowa, ale na polu walki bał się pisnąć słówko przeciwko zbójeckim poleceniom tegoż Gordowa. Wszystko to sprawiło, że żołnierze 1 Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki zrozumieli, jak wygląda piekło. I słowa Z. Berlinga podczas zdejmowania go z dowódcy 1. Armii WP: …można zadać sobie w tej sprawie tylko dwa pytania: czy Gordow był zbrodniczym głupcem, czy też głupim zbrodniarzem.  W tamtych warunkach zarówno Gordow jak i Berling musieli wiedzieć, że wykonanie zadania jest absolutnie niemożliwe. Więc dlaczego posłano ludzi na rzeź? Z. Berling ruszył całym impetem. Słowa Gordowa do Berlinga, kwitujące szaleńcze natarcie kościuszkowców: Gratuluję wam natarcia waszej dywizji. Jak długo wojuję, takiego uderzenia dawno nie widziałem. Pozdrówcie waszych żołnierzy.  Nie wiem, czy gen. Berling polecenie wykonał. Nawet jeżeli wykonał, wielu jego podwładnych nie mogło słów pochwały Gordowa usłyszeć. Blisko 3 tys. żołnierzy leżało doskonale martwych (lub zaginionych) z twarzą w błocie nad brzegiem bagnistej Miereii tak jak moi żołnierze teraz w rozlewiskach Odry. Ich ciała czekały, nieraz bardzo długo, aż przyjdą grobołazi, aby ich pochować z zbiorowych mogiłach. Insynuacje pod adresem Gordowa, które słyszałem na własne uszy: Z. Berlinga: oby wielka choroba stoczyła twoje jądra synu hieny i szakala i obyś gnił do śmierci i nie mógł skonać. I gen. Wojciecha Bewziuka: Bodaj sukinsyn srał drutem kolczastym do końca życia! nie zmieniły mojego przekonania.

     Bitwa pod Lenino była jeszcze jedną zbrodnią Stalina na narodzie polskim. Świadczy o tym również robienie bohaterów na siłę. Cudowne zmartwychwstanie Juliusza Hibnera, którego podwładni zostawili rannego na polu walki meldując do sztabu, że zginął, odznaczonego „pośmiertnie” Orderem Virtuti Militari V klasy i Orderem Lenina oraz nadaniem mu tytułu Bohatera Związku Radzieckiego. Straty dywizji: jedną trzecią stanu osobowego. I gratulacje, i skrzynie odznaczeń…                  – Wiedz, Szamku, ja także wówczas dostałem blaszkę i awans na dowódcę kompanii – powiedziałem komilitonowi. – Co prawda wolałbym dostać Order Andrieja Pierwozwannogo uprawniający do odwiedzania damskich łaźni i kąpielisk bez przeszkód, a zamiast dowództwa kompani przydział do kwatermistrzostwa.

     A następnie dalej, raczej do siebie niż do komilitona uzewnętrzniałem się. Wiem jedno: w czasie wojny dusza dziczeje, człowiek zwięrzęcieje. No, nie. Przepraszam braci młodszych za faux pas. Niepotrzebnie obrażam zwierzęta. Nigdy nie słyszałem, aby jakieś stado owieczek rzucało się z nienawiścią na drugie stado. Taki dictum jest możliwe jedyni w wypadku personifikacji. Na przykład w konfliktach religijnych. Wojny religijne są zazwyczaj jeszcze krwawsze niż nasza. Choć to trudne do wyobrażenia.

    Z pojęciem wojny wiąże się umiłowanie kraju i przyjaźni. Tymczasem takie pojęcia, jak przyjaźń, ojczyzna i patriotyzm doszczętnie splugawiło swoją działalnością kierownictwo ZPP (Związek Patriotów Polskich). Ono było gorsze niż targowica, będąca majstersztykiem zdrady narodowej. To był spisek zawiązany przez zdrajców przedstawiających się jako najgorliwsi patrioci. Kierownictwo związku potrafiło zgwałcić każdą ideę zmierzającą do niepodległości Polski. Ojczyzna to język i mity, i ziemia i groby, a nie kłamstwa propagandy. W odróżnieniu od szeregowych członków ZPP, z których większość nosiła w sercach miłość do Polski to, co wyprawiało naczalstwo ZPP trudno nazwać inaczej niż skandalem i zdradą interesów Kraju Pieroga i Zalewajki. Uczestnicząc w tej hucpie człowiek wstydził się, że bywa patriotą. Ilekroć myślałem o tych sprawach jawiło mi się przed oczami zdanie E.M. Fostera: (…) gdybym musiał wybierać  między zdradą swego kraju a zdradą przyjaciela, mam nadzieję, że starczyłoby mi odwagi, by zdradzić swój kraj.

                                      ***

    Po bitwie odwiedziły nas dwie zołzy. Dwie niekłamane Erynie. Dwie działaczki ZPP z przewodniczącą Związku Wandą Wasilewską i Irena Sz., skazana na długoletnie więzienie wyrokiem sądu Polskiego Państwa Podziemnego za kolaborację z Sowietami (wyrok miał byś wykonany, gdy Polska odzyska niepodległość). Erynie ZPP, w odróżnieniu od Erynii mitologicznych, zrodzonych ze spadającej na Gaję krwi z wykastrowanego Uranosa, były zrodzone z woli Stalina. Owszem, też były inteligentne, a przeto szalenie niebezpieczne. Były osobami ziejącymi nienawiścią na wszystkich i wszystko, co nie komunistyczne. Dla Wandy i Ireny dobrobyt osób wskazanych przez Stalina był ważniejszy niż dobrobyt wszystkich Polaków w kraju, w Sowietach i na Zachodzie. Irena, w latach siedemdziesiątych przeszła na dobrą stronę mocy. Wanda nie. Pozostała w Sowietach. Wasilewska, nie bez pomocy Berlinga wgramoliła się na samochód i palnęła mowę. Stojąc na masce samochodu wołała do żołnierzy, że generał Berling jest dzieckiem światłości, a Anders to pełzający robal. Miażdżyła prawdę niczym Stalin ludzkie kości. Wychwalała znój kościuszkowców. Podkreślała genialność dowódców sowieckich. Nie miała słów uznania dla swego kochanka Stalina, dzięki któremu wielu naszych rodaków zwiedziło Syberię, a część użyźniło gościnną ziemie sowiecką i jesteśmy tu gdzie jesteśmy, a nasza przyszłość będzie świetlana.

    Wanda, nałożnica Stalina, umiała mówić pięknie. Zmiarkowałem, że w miarę jak patriotycznieją szarże odpatriotyczniają się prości żołnierze. Po skończony przemówieniu Wasielewska, z pomocą dowódcy 1 Dywizji im. T. Kościuszki, spuściła się na ziemie i pomaszerowała z przyjaciółką do specjalnego namiotu, gdzie zażyły po kwaterce  boskiej obrazy i pozbytkowały nieco z generalicją.    

     – Desperat – poprosił mój towarzysz, zmieniając temat mojej opowieści – kto jest gorszy? Hitler czy Stalin?

     – Nie wiem. O ile Stalin, mimo alkoholu, podejmował decyzje strategiczne w oparciu o koncepcje wypracowane przez marszałków, to Hitler, tak słyszałem, pod koniec wojny nie liczył się ze zdaniem fachowców, a decyzje o znaczeniu strategicznym podejmował pod wpływem kokainy i innych środków odurzających aplikowanych mu przez osobistego lekarza.

     – A jedna ludzie za nimi poszli do końca…

     – Tak poszli. I to jest dziwne. Dla mnie niewytłumaczalne. Może propaganda? Może pranie mózgów?

     – Jak wygląda prawdziwy Aryjczyk?

     – Prawdziwy Aryjczyk powinien być blondynem jak Hitler, wysokim jak Himmler, niebieskookim jak Hess, nieśmiałym jak Goebbels i szczupłym jak Goering.

     – A Człowiek Radziecki?

     – Prawdziwy Człowiek Radziecki to blondyn jak Stalin, wysoki jak Stalin, niebieskooki jak Stalin, nieśmiały jak Stalin, szczupły jak Stalin i empatyczny jak Stalin.

     I tak się uzewnętrzniałem, iż nie zauważyłem, że obok nas żartko usadowił się stuk oficera obiektowego z Informacji WP. Nie był to jakiś delator z cenzusem po kursie kontrwywiadowczym w Kujbyszewie. Ale zwyczajny podpierdalacz prymitywny. Był to późniejszy dowódca strażnicy Jakuszyce, sąsiadującej ze strażnicą Orle, a potem robiący karierę w dowództwie WOP jako płk mgr Wojciech Uć.  Stuk miał niewielki kajet i stale coś w nim notował kopiowym ołówkiem, który stale ślinił. W związku z tym miał język fioletowy jak szata hierarchy i pseudonim „Biskup”. „Pisarstwo” „Biskupa” nie miało nic wspólnego z przypadłością logofilii autora. Było to wykonywanie zadań oficera Informacji WP polegające na ordynarnym podpieprzaniu żołnierzy kto, kiedy i co powiedział czy zrobił? „Biskup” pasł się na tym procederze. Ciągle rozglądał się za szpilkami, aby przytwierdzać do munduru nowe odznaczenia i nigdy nie był wyznaczany do niebezpiecznych zadań.

     Nie byłem fizjonomistą. Obca mi była sztuka określania charakteru drugiej osoby ma podstawie podobieństw i różnic między czyjąś twarzą, a moją,  która jest wyznacznikiem doskonałości. Stąd moja pomyłka. Zresztą jak się ma dwadzieścia kilka lat, tak jak „Biskup” wówczas, można mieć czarną dusze i wstrętny charakter, a twarz anioła. Dopiero po czterdziestce w twarzy odbija się dusza i aura postaci. Zauważył to już Leonardo da Vinci. Toteż Uć brzydł z każdym dniem. Już jako dowódca Jakuszyc jego morda była pokarbowana  jak gąsienica czołgu, a w dowództwie WOP wyglądał jeszcze gorzej. Co by jednak nie powiedzieć o podłości „Biskupa” w jego donosach bił puls skrywanej historii żołnierskich mas.

     Zostaliśmy aresztowani i postawieni przed sądem polowym. Było to już drugie takie doświadczenie. Przewodniczący sądu odczytał ze zrozumieniem fragment donosu z kajetu „Biskupa”, który, co oczywiste, sensu żadnego nie miał. Było w nim tyle łgarstw, że aż papier się zaczerwienił. Rozprawa trwała kwadrans. Najdłużej zajęło odczytanie meldunku kapusia. Prokurator, rozgarnięty jak kupa siana jąkał się, malowniczo kalecząc język polski. Zażądał kary śmierci. Sąd się z nim zgodził. Czułem się jakby mnie ktoś wymazał błotem i wykąpał w szambie.    Ułaskawił nas dowódca 1. Armii WP generał Stanisław Popławski. Był sowietczykiem skalpelowo czystym, jednak nad wyraz grzecznym i biegłym w sztuce obłudy. Może spodobała mu się ironia, z jaką mówiłem o aryjczykach, a indoktrynacja polityczna nie pozwoliła mu dostrzec przekąsu przy charakteryzacji Człowieka Radzieckiego? Popławski zamienił nam karę śmierci, a raczej ją przedłużył na dalsze dwa miesiące pobytu w karnej kompanii. Było to zdublowanie pobytu w tym pododdziale. Takie coś nie powinno się zdarzyć w porządnej armii. Ale u nas zdarzyło się. Myślę, że nie był to wyraz altruizmu generała, a przekonanie, że w karnej kompanii przeżycie dwóch tygodni jest bohaterstwem, a miesiąc graniczy z cudem. I cud się zdarzył.  Opowiem jak było. Oniriada. Żyjemy w świecie zbudowanym na snach. Od zarania dziejów na całej kuli ziemskiej sny fascynują i wskazują drogę. Traktujemy je jako zwiastuny przyszłych zdarzeń i jako ślady przeszłości, jako przesłanie od bogów i sygnały z wnętrza ludzkiej jaźni. Elity ZPP!!! Jak było? Wystarczy pożywić się Julianem Stryjkowskim. Ale sen skręca na Wańkowicza. Moja menażeria, spora, chcąc mi towarzyszyć w podroży spytała, w jakim celu jadę do luminarza polskiej literatury. Aby porozmawiać o wojnie – odpowiedziałem. A Fe! Zakrzyknęły zwierzaki. Nawet lew był zniesmaczony tematem. Zostawiłem ich w domu. Z Krzysztofem Kąkolewskim i Stanisławem Szałapakiem, który był jeszcze w stanie embrionalnym i dysertację na dziennych studiach podyplomowych o reportażu u K.K. miał jeszcze przed sobą jedziemy do Melchiora Wańkowicza. „Stary Żubr” jest serdeczny, a nawet wylewny. I powiedziałem, że moim zdaniem są takie miejsca, które mnie i moim komilitonom mogłyby wytoczyć proces.  To Lenino, Monte Casino, Wał Pomorski, rejony Odry i Nysy Łużyckiej Bieszczady itp. Pisarz był skonsternowany. Aby pokryć faux-pas nie mogłem się nachwalić książki gospodarza „Bitwy o Monte Casino”. Dzięki panu, ta bitwa stała się „matką wszystkich bitew stoczonych przez żołnierza polskiego na wszystkich frontach drugiej wojny światowej” – mówię. Przytakuje mi Kąkolewski. Czy słusznie? – pytam. Moi rozmówcy skonsternowani zaniemówili. Podlizuję się: podziwiam pańską benedyktyńską pracę, pańską pasję kronikarską każącą panu pchać się po ogień karabinów maszynowych, bomb i granatów, by niczego ważnego nie uronić i wymieniam inne bitwy stoczone na zachodzie przez żołnierzy z polskim orzełkiem na hełmach. Czy zdobyć Ankony?,.., a bitwa pod Falaise? To chuj! Szałapak kopie nie w kostkę. A bitwy 1 Armii WP na wschodzie i w Polsce i w Berlinie i dojście do Łaby to „niczewo?”. I dalejże rozpuszczam wredny język. Taka bitwa pod Lenino. Chyba bardziej dramatyczna niż pod Monte Casino. Nie chodzi o postawę żołnierza. Ta była i na wschodzie i na zachodzie wspaniała. Chodzi o cel tych, którzy decydowali. Moja odraza do mówienia o postaciach historycznych, które decydowały o losach milionów ludzi jest wielka jak Kopiec Kościuszki w Krakowie, ale mimo to ciągnę: Obie bitwy nie przyczyniły się do wyzwolenie Polski. Obie bitwy były niepotrzebne. W wypadku bitwy pod Lenino była to decyzja Stalina, jawnie zbrodnicza. Czym się kierowali decydenci wysyłający wojsko na rzeź? Wydaje się, że w wypadku ataku na klasztor chodziło o to, aby „wola faraona była spełniona”. A pod Lenino? Było jeszcze gorzej. Chodziło o doszlachtowanie tych, którym udało się uniknąć ludobójstwa w Katyniu, którzy przeżyli GUŁAG i którzy w przyszłej Polsce mogli mieszać szyki Stalinowi. Wielką zasługą pana, mistrzu, jest to, że przedstawiając bitwę nie ukrywał pan niczego, a hasło: „Nie bądź głupi. Nie daj się zabić” powinno być rozpowszechnione po krańce świata. Oddawać własne życie za życie innych?! Czyż to nie aberracja? Pańskie hasło skłoniło mnie do rozważań na temat możliwości istnienie życia pozagrobowego. Im dłużej żem na ten temat myślał, tym częściej dochodziłem do wniosku, iż życie pozagrobowe jest możliwe bądź kompletnie niemożliwe. A propos bitwy pod Lenino. Jej największą wadą jest to, że nie miała ona swojego Wańkowicza. Brutalna propaganda peerelowska sprawiła, że ludzie słysząc o Lenino spluwają przez lewe ramie i nic ich to nie obchodzi. I w tym momencie zachciało mi się sikać i powracając do krainy jawy obudziłem się. Stanąłem na nogi. I upadłem wijąc się z bólu. Kostka była opuchnięta jak bania.

Cdn. [książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: najlepiej; e-mail: s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 12 631-32-50; 502-149-666;].

 

SIĘ ZAPISAŁO

tak, książka się zapisała w mojej nieświadomości jako „Kto zabił. Desperat 2”. Przeczytajcie „Wprowadzenie III”; [książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: najlepiej; e-mail: s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 502-149-666; 12 631-32-50].

     Na początku moich dociekać pewne dziwne zjawisko, nazwane przez Carla Junga synchronią, sprawiło, że zetknęłam się z najbardziej niesamowitym (…). Nagle i niespodziewania, dokładnie w odpowiednim miejscu i czasie, pojawia się jakiś kluczowy przedmiot lub informacja, jak gdyby wszystkim sterował jakiś dżin (…).Jego relacja całkowicie zmienia pojęcie o historii…                                                                                                                          Virginia Fellows

     Bohater Desperata 2, porucznik Zenon Góral jest postacią złożona z kilku moich konfratrów. Funkcjonariusze wywiadu francuskiego Yvonne Bassaler, Andre Robineau, mjr Humm, konsul Rene Bardet jak i oficerowie Henryk Pachówka – rozpracowujący szpiegów francuskich, oraz Henryk Wendrowski – prominentny żołnierz AK, a następnie MBP, MWS i dyplomata, dość szemrana postać. Wacław Ptasiński, Damian Kozak, Zbigniew Skoczylas i Ryszard Bartoszewicz – dowódcy strażnic Orle, Przesieka i Kamieńczyk, Jerzy Polak – zwiadowca Górskiego Batalionu w Szklarskiej Porębie, szef grupy zwiadu w Karpaczu, Tadeusz Steć – król przewodników i gejów sudeckich są postaciami kontrowersyjnymi, ale jak najbardziej autentycznymi.

     Za wyjątkiem oficerów francuskich, znalem wszystkich. Pozostali bohaterowie również mają odpowiedniki w rzeczywistości, ale z różnych względów zmieniłem ich nazwiska i niektóre szczegóły mogące pomóc w ich identyfikacji.

                                                           ***

     Opisane wydarzenia, w szczególności działalność wywiadu francuskiego, akcje sabotażowe w Elblągu w Zakładach Mechanicznych im. gen. Karola Świerczewskiego i w piechowickiej „Karelmie” zwanej przez tubylców „Dynamitką” są zasygnalizowane tylko fragmentarycznie, bo nigdy nie zostały w pełni wyjaśnione i do dzisiaj nie wiadomo czy były to rzeczywiste akcje sabotażowe, czy też gry bezpieki, które wymknęły się spod kontroli.

     W Elblągu, być może Nemezis, bogini przeznaczenia, kobieta bez winy i wstydu sprawiła, że w nocy z 16 na 17 lipca 1949 r. spłonęła hala „turbinowa”. Hala miała wymiary: 210 m długości, 56 m i 23 m wysokości i 222 tys. m sześciennych kubatury. Było w niej 166 obrabiarek i wiele innych maszyn,15 tys. stalowych łopatek do 5. turbin i sporo innego prawie gotowego sprzętu przygotowanego do transportu. Za wyjątkiem drewnianego poszycia dachu wszystko było było metalowe, a paliło się niczym stosy, na których w średniowieczu palono czarownice. Stopione było nawet szło okienne. Zniszczenia były ogromne. Do oceny przyczyn pożaru nie dopuszczono fachowców. Wszystko wzięła na siebie bezpieka. Jak w ukropie uwijał się ppłk Jozef Światło, zastępca Dyrektora Departamentu X płk. Anatola Fejgina.

     Łowcy szpiegów z Urzędu Bezpieczeństwa zwęszyli szanse powiększenia łupów. W stan oskarżenia postawiono 150 osób, które z sabotażem miały tyle wspólnego, co wilki z gwiazdami. Wydano trzy wyroki śmierci (w ramach prawa łaski zamieniono je na dożywocie), a kilkadziesiąt ludzi skazano na długoterminowe więzienie. Jeden z podejrzanych, Henryk Zając, który mógł coś wiedzieć na temat manipulacji władz, niedługo po aresztowaniu został znaleziony martwy w celi pełnej więźniów. Orzeczono samobójstwo. Sekcji zwłok ani dokładnego śledztwa nie przeprowadzono. Pikanterii dodaje fakt, że jeden z więźniów obecnych przy wyprowadzaniu się ofiary w zaświaty stwierdził, że Zając umierając krzyczał: -Ja nie chcę umierać.

     Mimo to ludzie uwierzyli w zamach samobójczy i w to, co mówili rządzący. Bo tak już jest, że na ogół ludzie ufają władzy, która mówi, co mówi. W samobójstwa podejrzanych tłuszcza też wierzy jak najbardziej. System był prosty: władza (czyt.: propaganda) mówiła to, co „ustaliła” bezpieka i inne służby specjalne oraz tzw. wymiar sprawiedliwości. A bezpieka „ustalała” to, co żądała władza. Natomiast wszelkie inne służby robiły tak samo. „Ustalały” to, co żądała władza. Wiele wskazuje na to, że nie jest to jeszcze epoka miniona. W wypadku H. Zająca o samobójstwie ofiary orzekł „szef” wymiaru sprawiedliwości Peerelu minister Henryk Świątkowski, zaś „hersztem” był minister bezpieczeństwa publicznego gen. Stanisław Radkiewicz otoczony kastą brutalistów resortowych.

                                               ***  

     Zbrodnia służb specjalnych popełniana w majestacie władzy, która nie jest postrzegana jako zbrodnia, to zbrodnia doskonała. „Wyjaśniacze” tych zbrodni nie potrafią rozwiązać żadnej z tych spraw bez stworzenia dziesięciu innych problemów i niewiadomych, które mają jeden cel – unikanie prawdy. Daje to znakomitą okazję pisarzom do spekulacji: jak było? Ale znakomicie zaciemnia fakty.    Chciałbym wiedzieć, kto rozkazywał „szefowi” oraz „hersztowi” przy sprawie elbląskiej. Można domniemywać, że potężny to musiał być naczelnik, skoro był władny zlecić co najmniej dwom resortom – sprawiedliwości i bezpieczeństwa, aby zapadło takie, a nie inne rozstrzygnięcie.     Czy był to prezydent Bolesław Bierut? Miał przecież na „szefa” i „herszta” pierwszorzędne haki, tak zresztą jak na wszystkich innych. A jak nie miał, to kazał dorobić. Wszyscy musieli jeść mu z ręki.

     Tu anegdotka. Do Bieruta, będącego jednocześnie przewodniczącym Komisji Biura Politycznego KC PZPR ds. Bezpieczeństwa Publicznego, przychodzi jego prawa ręka, czyli Jakub Berman i pyta, komu dać medal za „załatwienie” sprawy elbląskiej? B. Bierut rzuca trzy nazwiska: Grzegorz Korczyński, Michał Rola-Żymierski i Józef Cyrankiewicz. J. Berman na to: pierwszy to alkoholik, drugi złodziej, a trzeci bije żonę. Wot durak – komentuje Bierut – innych działaczy nie mamy.      

     A „Szef” przy sprawie elbląskiej, broniąc się postępował jak ten kucharz z bajki Kryłowa, który wstydził kota („herszta) pożerającego skradzionego kurczaka: A Waśka słuszajet da jest (a kocur wysłuchuje tego wszystkiego o swoim bezeceństwie, wcinając z apetytem kurczaka).                                       W Piechowicach było trochę inaczej. Na zapleczu „Dynamitki”, na obszarze kilkunastu hektarów było rozmieszczonych kilkadziesiąt niemieckich, solidnie zabezpieczonych wielkich żelbetonowych piętrowych bunkrów z materiałami wybuchowymi, wielkokalibrowymi pociskami artyleryjskimi i bombami głębinowymi. Był to rejon specjalny ciągnący się od południowo-wschodniej strony Piechowic, aż po północno-zachodni Sobieszów. W tym obiekcie był też, wyraźnie oddzielony, specjalny bunkier z jakąś dokumentacją. Prawdopodobnie dotyczącą tajnych broni Hitlera.

                                               ***

Z początkiem lat pięćdziesiątych polskie i sowieckie służby specjalne sprawujące nadzór nad zakładem wyznaczyły odpowiednią ekipę i zaczęto opróżniać pierwsze bunkry. Dzień w dzień formowano samochodowe transporty specjalne. Ładunki wywożono do lasu w kierunku zachodnim.

     W połowie drogi z Piechowic do Szklarskiej Poręby, koło nieistniejącej już opuszczonej leśniczówki, samochody przejeżdżały przez drewniany most na rzece Kamiennej i po około 2 km, w zalesionej dolinie niedaleko Michałowic i Śnieżnych Kotłów, transporty rozładowywano, a ładunki detonowano. Powstawały widoczne do dziś leje o głębokości ponad dwudziestu metrów. Miejscowa ludność nadała temu rejonowi nazwę „Sowieckie Doły”.

                                               ***

     Ten nieskomplikowany proceder trwał około pół roku. Gdy zaczęto dobierać się do specjalnego bunkra, nastąpił wybuch. Słup dymu nad „Karelmą” widziany był nawet z Jeleniej Góry. Szczątki ciał i niedopałki szpargałów rozrzucone były w promieniu kilku kilometrów. Słyszałem wybuch. Widziałem dym zakrywający niebo nad Piechowicami i Sobieszowem. W „Karelmie” służby specjalne nie miała już nic do roboty. Podejrzani wysadzili się sami. Ogień spopielił dokumentację. Chodziły słuchy, że hieny ludzkie ściągały z leżących na polach urwanych rąk obrączki, a T. Steć miał się pożywić jakąś nadpaloną dokumentacją, którą ponoć zhandlował Niemcom.

     Takie pogłoski rozgłaszał m.in. Leszek Krzeptowski, fotograf i przewodnik sudecki z Piechowic, ponoć wrogi przyjaciel Stecia. Znając obu panów napisałem „ponoć”, bo choć fraternizacja mogła wyglądać tak jak wyglądała, to było dla mnie jasne, że była to konfraternia pozorna, gdyż jeden o drugim zbyt dużo wiedział, aby przyjaźń mogła być tym, co się pod tym pojęciem kryje.          Tu wspomnę, że choć kruk krukowi oka nie wydzióbie, to bardzo lubi, by ktoś inny to zrobił. Właśnie temu służą plotki, a obecnie tak modny hejt.

                                               ***    

     Nikt z wyznaczonej ekipy nie przeżył wybuchu. Zabitych pochowano uroczyście na miejscowym cmentarzu w zbiorowej mogile. Opowiadano, że zginęło pół setki ludzi. Służby przyznały się do dwunastu trupów.

     Również śmierć kpt. Polaka oraz poszukiwania skarbów poniemieckich miały miejsce i po dziś dzień nie zostały w pełni wyjaśnione. Aby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do meldunków dziennych MSW, Sztabu Generalnego WP i Dowództwa WOP. Przestudiować około 500 tomów akt dotyczących wywiadu francuskiego, do 1990 r. znajdujących się w w Biurze „C” MSW czy obszerną dokumentację z poszukiwania skarbów, m.in. z wielkiej akcji poszukiwawczej w Sudetach Zachodnich.

     Operację sudecką zarządzili generałowie: Wojciech Jaruzelski, Florian Siwicki i Czesław Kiszczak. Powołano specjalny pododdział wojskowy wyposażony w sprzęt saperski, dynamit, trotyl, a nawet dwa czołgi. Pododdział był dowodzony przez pułkownika Bogdana Chrobota, a nadzorowany przez szefa WSW gen. Edwarda Poradkę. Ryto i kopano. Odkrywano i wysadzano skały i drzewa. Odpryski skal bryzgały wokoło. Świerki wylatywały w górę jakby niebo chciały przedziurawić. Rujnowano przyrodę. Także na terenie Karkonoskiego Parku Narodowego. Echo po wybuchach z rejonu Dużego Stawu i z Kozackiej Doliny niosło się aż do Jeleniej Góry. Muflony, jelenie, rysie, lisy i wszelkie stworzenia żywe wiały na czeską stronę. Wrony zdublowały wysokość lotów i krakały niemożebnie jakby apokalipsę chciały obwieścić. Znaleziono wówczas tzw. skarb Piastów Śląskich, składający się ze złotych, srebrnych i wykonanych z brązu monet. Skarby archeologiczne, w myśl prawa, powinny trafiać do placówek muzealnych. Ale nie trafiły.

     Generałowie W. Jaruzelski i Cz. Kiszczak powzięli decyzję, aby skarb przehandlować na Zachód metodami właściwymi służbom specjalnym. Tak się też stało. Była to tajna, nie pierwsza ani nie ostatnia, państwowa kontrabanda. Zainteresowani mogą też śledzić dzisiejsze doniesienia medialne o poszukiwaniach tzw. złotego pociągu. Częściowo z udziałem wojska.

                                               ***

     Prawdą natomiast jest, że Sowieci wywieźli z terenów dzisiejszej Polski i z sowieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech w powojennych latach m.in. wszystkie fabryki zbrojeniowe, a poza tym: 60 tys. fortepianów, 46 tys. radioodbiorników, 190 tys. dywanów, 940 tys. sztuk mebli, 265 tys. zegarów ściennych i stołowych, 74 wagony z materiałami budowlanymi, 1,2 miliona płaszczy męskich i damskich itp., w sumie 400 tys. wagonów, 2885 całych fabryk, 96 elektrowni i 300 ton tlenku uranu potrzebnego do produkcji broni atomowej itp. A były jeszcze trofea indywidualne milionów żołnierzy Armii Czerwonej. Sam marszałek Gieorgij Żukow zgromadził dobytek z trudem mieszczący się w 7 wagonach, Były tam m.in. cenne meble i 55 bezcennych obrazów. Skórki norek, soboli, małp, lisów, fok, karakuły. Bele materiałów i 44 kosztowne dywany. 7 skrzyń z porcelaną i kryształami.

                                                ***

     Za jedną z najpilniejszych spraw J. Stalin z Ł. Berią uznali uruchomienie kopalni uranu w Polsce, Czechoslowacji i na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej. Uran był potrzebny Stalinowi do produkcji pierwszej sowieckiej bomby atomowej. Jeszcze przed zakończeniem działań wojennych do ZSRR ściągnięto 39 niemieckich naukowców zajmujących się pierwiastkami rozszczepialnymi. Na niemieckich naukowców polowały wywiady Wschodu i Zachodu. Intensywnie poszukiwano ukrytej dokumentacji dotyczących tajnych broni. Na tym tle także w Polsce dochodziło do rywalizacji wywiadów zachodnich, m.in francuskiego, brytyjskiego i amerykańskiego. Kontrwywiad MBP jak i Informacja WP, a następnie WSW, pracujące pod nadzorem sowieckim, miały pełne ręce roboty.

                                                ***

     Osobny rozdział to łowienie ukrywających się naukowców z różnych dziedzin, w tym specjalistów od tajnych broni i skarbów oraz funkcjonariuszy wywiadu hitlerowskiego. Tym swoistym szabrem zajmował się oficjalnie Główny Zarząd Dóbr Zdobycznych Armii Czerwonej dokumentujący trofea państwowe, no i oczywiście NKWD. Specjaliści tego zarządu działali tajnie na terenach III Rzeszy, w tym na terenie Sudetów Zachodnich już od początków 1944 r. Znamienny jest fakt, że w żadnym niemieckim ani sowieckim dokumencie nie ma najmniejszej wzmianki o złotym pociągu z Wrocławia, ani z żadnego innego miasta. Bo złotego pociągu nigdy w Sudetach Zachodnich nie było.            Było za to sporo innych skarbów i dokumentacji naukowej. Jedno z ostatnich znalezisk różnych szpargałów miało miejsce w pod koniec lat 60. w zamku Czocha. Były tam prawdziwe rarytasy: plany dotyczące różnych zbrojeniowych zakładów rozmieszczonych w Sudetach Zachodnich, korespondencje naukowców, jakieś notatki, zapiski fachowe itp.

     Jednym z najporządniejszych oficerów obiektowych WSW jakich znałem, obsługujących Wojskowe Domy Wypoczynkowe w Szklarskiej Porębie, w tym zamek Czocha był kapitan Leonard Kaczorkiewicz ksywka „Dzidziuś”. Przydybał mnie kilka razy na tak zwanym niepartyjnym zachowaniu, ale nigdy nie zrobił z tego użytku służbowego. Jeszcze gdy „Dzidziuś” był zwykłym dowódcą plutonu w szkole podoficerskiej to przekomarzałem się z nim często usiłując przekabacić go na swoją stronę. Okazał się moim niewypałem pedagogicznym. „Dzidziuś” przycupnął na chwilę w linii po czym okazał się być stachanowcem WSW, następnie biednym wyrobnikiem bezpieki i przepracowanym leniem Biura Studiów MSW. Jako prawy pilnowacz interesów Rzeczypospolitej Ludowej  odesłał, uszczuplone nieco znalezisko z zamku Czocha do szefostwa WSW w Warszawie.

     To szefostwo przypominało czarną dziurę. Materiały przesyłane przez „Dzidziusia” zniknęły na amen. 

 

 

SIĘ ZAPISAŁO

tak, książka się zapisała w mojej nieświadomości jako Kto zabił. Desperat 2. Rzecz dotyczy rozważań kto anihilował, kto anihiluje i kto będzie anihilował niewygodnych ludzi? oraz walki z politykami, „Firmą”. używkami, pornografią i „dobrą zmianą”. Jeżeli chcecie wiedzieć kto w tym towarzystwie był draniem? kto jest draniem? kto będzie draniem? przeczytajcie. [książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: e-mail: s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 502-149-666; 12 631-32-50].

                Dziennikarz, pisarz Stanisław J. Szałapak o tej książce pisze tak: Zastanawialiście się kiedyś, jak się pisze prawdziwą książkę o manipulacjach służb specjalnych dotyczących ludzi władzy? To bardzo proste. Wszyscy wiedzą, że takiej książki nie można napisać. Ale zawsze znajdzie się jakiś wariat, który tego nie wie. I on właśnie napisze.

Takim wariatem jest pułkownik Henryk Piecuch. Jak sam twierdzi, jest człowiekiem wykształconym bez swojej woli. Pobierał nauki w Liceum Pedagogicznym w Szklarskiej Porębie, w Szkole Oficerskiej Wojsk Ochrony Pogranicza w Kętrzynie i w Wojskowej Akademii Politycznej w Warszawie. Skończył dwa trzyletnie „dokształty” na WUML-u (wydziały: historyczno-filozoficzny oraz etyki i religioznawstwa). Od 1959 do 1994 r. służył w Wojskach Ochrony Pogranicza i Straży Granicznej. Popełnił 80 książek i ponad 4 tys. materiałów prasowych (vide: Wikipedia), namalował kilkaset obrazów i wykonał kilkadziesiąt rzeźb. Większość prac rozdał bądź spalił. Był: wykładowcą (m.in. historii filozofii na WUML), kaskaderem w filmach, ratownikiem GOPR, organizatorem i opiekunem kół Straży Ochrony Przyrody w WOP, prezesem Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego, drwalem, instruktorem narciarstwa i taternictwa. Uprawiał: lekkoatletykę, pływanie, narciarstwo, pięciobój nowoczesny, dżudo, boks, szermierkę, żeglarstwo, alpinizm i szybownictwo. Pasjonuje się czytaniem i nicnierobieniem. Niech punktem wyjścia dla tej krótkiej analizy powieści „Desperat 2” będzie cytat z wykładu noblowskiego Olgi Tokarczuk:

Ogólne skomercjalizowanie rynku literackiego doprowadziło do podziału na branże – odtąd odbywają się targi i festiwale literatury takiej czy siakiej, zupełnie osobno, tworząc klientelę czytelników, którzy chętnie zatrzaskują się w kryminale, fantasy czy science-fiction […]. Coraz częściej gatunkowe dzieło przypomina foremkę do ciasta, która produkuje bardzo podobne rezultaty, ich przewidywalność uważana jest za cnotę, ich banalność za osiągnięcie. Czytelnik wie, czego ma się spodziewać i dostaje dokładnie to, co chciał.

Zawsze intuicyjnie byłam przeciwko takim porządkom, ponieważ prowadzą one do ograniczania wolności pisarskiej, do niechęci wobec eksperymentu i transgresji, która jest istotną cechą tworzenia w ogóle. I zupełnie wykluczają z procesu twórczego wszelką ekscentryczność, bez której nie ma sztuki. Dobra książka nie musi się opowiadać za swoją gatunkową przynależnością. Podział na gatunki jest wynikiem skomercjalizowania całej literatury i efektem traktowania jej jako produktu do sprzedaży z całą filozofią brandu, targetu i tym podobnych wynalazków współczesnego kapitalizmu.

       Czy tak jak chce O. Tokarczuk, „Desperat 2” przekracza granice gatunku? Jak daleko przekracza te granice? W jaki sposób to robi i dlaczego? Jakie osiąga literackie cele przekraczając te granice?  Twórczość H. Piecucha najłatwiej zrecenzować zastanawiając się nad stylem jego dzieł literackich. „Pisarz to styl”; styl to osobowość pisarza; to jego narzędzie jako rzemieślnika i artysty. Piecuch operuje słownictwem, pojęciami, wyrażeniami, zwrotami z wielu dziedzin – płaszczyzn życia, nauki i sztuk pięknych. Niektórych czytelników razić może nadmierna liczba cytatów i kryptocytatów. Ale ta pisarska metoda ma głębokie uzasadnienie (kłania się tu Herman Melville i jego „Moby Dick). Przeczytajcie „Desperata 2”, a przekonacie się sami, w jakim kierunku zdąża autor, czy pisząc o Peerelu nie przedstawia czasami sytuacji w erze „dobrej zmiany”. Czerpiąc z wyżyn kultury, nawiązując do mitologii greckiej i rzymskiej; rozległego kontekstu Starego i Nowego Testamentu, Koranu i Tory; na różne sposoby do światowego dorobku literatury, ale i muzyki klasycznej i malarstwa, (np. do Hieronima Boscha) – do dziedzin mniej wzniosłych, potocznych, aż po rozmowy żołnierzy i polityków, ofiar i katów: dowcipne, ale częściej dramatyczne – ukazuje, w jakim kierunku zmierza współczesny świat. Żeby to osiągnąć Piecuch skutecznie dopasowuje formy językowe do swoich literackich potrzeb. „Bo chodzi o to, by język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. Język w „rękach” Piecucha jest jak plastelina – aż po takie przekształcanie wyrazów, że stają się neologizmami; np.: agnorant – kontaminacja aroganta z ignorantem; scyniczniony – od cynika; grypowanie – chorowanie na grypę; współmordy (użyta forma: współmordów) – wspólnicy mordów.

„Desperat 2” ma najwięcej cech gatunku powieści sensacyjnej. W swoisty sposób opisuje dzieje polskiego Bonda oraz dziewczyn Bonda. Tylko że… Tak jak chce Olga Tokarczuk – pisarz daleko przekracza granice gatunku. Związane jest to po pierwsze ze stylem – językiem książki. Proponuję wykonanie swoistego eksperymentu. Weźmy 100 popularnych książek szpiegowskich z ostatniej dekady. Obliczmy, ile statystycznie taka książka zawiera pojęć (jaka jest bogata językowo). Następnie ustalmy liczbę pojęć w „Desperacie 2”. Okaże się wtedy z pewnością, że do uzyskanej dla książek szpiegowskich liczby musimy dopisać nie jedno zero, ale dwa zera.

            „Desperat 2” przedstawia skomplikowaną grę wywiadów. Trzeba podkreślić, iż tak naprawdę nie jest to sensu stricte sensacyjna powieść szpiegowska, ale swojego rodzaju reportaż. Taki reportaż, jaki często uprawiał Melchior Wańkowicz: z mozaiki prawdziwych faktów komponował książkę. Autor w „Desperacie 2” u większości postaci nawet nie zmienił imion i nazwisk. Po co bowiem wymyślać wydarzenia, jeśli życie robi to znacznie lepiej i prawie zawsze zaskakuje. Dlatego w „Desperacie” jest tyle suspensów.

W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że swojego rodzaju alter ego H. Piecucha jest główny bohater powieści, porucznik Zenon Góral. (Zachęcam do zajrzenia do Wikipedii, by zapoznać się z hasłem „Henryk Piecuch”).

            „Desperat” – por. Zenon Góral przeżywa – również dosłownie: udaje mu się ujść z życiem, wręcz nieprawdopodobne (ale prawdziwe) przygody.  Dzieje książki „Desperat 2” też wydają się nieprawdopodobne. „Wybucha” „Solidarność: Pisarze rzekomo mają wyciągać ze swoich szuflad książki, które potajemnie pisali. Te słynne szuflady w większości przypadków okazały się puste. Ze swojej szuflady Piecuch wyciągnął 10 książek i wydał już w 1990 r.

            W 2019 r. H. Piecuch sięgnął do maszynopisu wydanego przed 40. laty „Desperata”. Przywrócił wykreślone przez cenzurę fragmenty (3/4 książki zostało przez GUKPPiW skasowane), przeredagował i uzupełnił książkę o zdobywaną przez dziesięciolecia wiedzę, gromadzone archiwalia oraz życiowe doświadczenie i potraktował jako konspekt całość. Tak powstał „Desperat 2”, absolutnie nowa powieść. Wstęp do „Desperata 2” może stanowić samodzielną całość. Autor opisuje w nim sytuację na progu II wojny światowej. Analizuje, jakie znaczenie miał pakt Ribbentrop – Mołotow na sytuację w Europie, a jaką napad Hitlera i Sowiety na Polskę. Podaje, jakie znaczenie miała pomoc Zachodu dla ZSRR i jakie „łupy” sowieci zgromadzili po wejściu w 1944 r. na ziemie polskie; np., ile pociągów ze zrabowanymi dobrami w Polsce: całymi fabrykami, maszynami, skarbami kultury, fortepianami, futrami. zostało wywiezionych do ZSRR. Jest to wiedza szczególnie przydatna wobec agresywnej polityki Rosji.

            Pisarz w wątkach fabularnych, retrospekcjach i opisach stara się likwidować białe plamy polskiej historii, stara się przezwyciężać stereotypy i mity historyczne, jakie wciąż pokutują w naszym społeczeństwie. Piecuch przedstawia prawdę o przebiegu bitwy pod Lenino (Desperat stwierdza: Lenino nie miało swojego Wańkowicza), o forsowaniu Odry przez I Armię WP, o walkach w Bieszczadach itp. Takie, wręcz reporterskie opisy, znaleźć można tylko w „Desperacie 2”.

Piecuch upomina się o właściwą – sprawiedliwą pamięć dla tych Polaków, którzy w 1940 roku zostali zesłani na Sybir. Przypomnijmy, na Syberię wywieziono od 800 tys. do 1,8 mln Polaków – od profesora wyższej uczelni po gajowego; czyli tzw. wrogów ludu. (Dane niestety są nieprecyzyjne). To nie od zesłańców zależało, czy wracali do Polski z armią Andersa, czy Berlinga.

Główny bohater powieści „Desperat 2” – Zenon Góral, po 17 września 1939 r. zostaje wywieziony na Syberię. W 1943 r. został wcielony do 1 Dywizji Piechoty gen. Berlinga. Przechodzi szlak bojowy od Lenino do Berlina. „Głaska” go „Smiersz”, UB oraz Informacja WP. Cudem unika śmierci: dwa razy trafia do karnej kompanii, staje przed plutonem egzekucyjnym. Po wojnie walczy w Bieszczadach w trójkącie śmierci, gdzie traci przyjaciela. Zna języki obce, więc zostaje skierowany do wywiadu wojskowego. Walcząc z różnymi wywiadami staje się podwójnym agentem. Ma wytropić generała francuskiej brygady SS działającej na terenie Polski. (Sprawa delikatna i dyskretnie została załatwiona, w imię przyjaźni z de Gaullem). Podąża tropem skarbów III Rzeszy i dokumentów hitlerowskich z prac nad tajnymi broniami. Niszczy mit tzw. złotego pociągu, którego w Polsce nigdy nie było, był natomiast sabotaż w piechowickiej „Karelmie”, zwanej „Dynamitką”. 

Francuzi po wojnie starali się umniejszać polski potencjał przemysłowy. 17 lipca 1949 r. doprowadzili do wybuchu w fabryce turbin okrętowych w Elblągu. Do tego dnia zakład skutecznie konkurował z francuskimi fabrykami. Sprawców ówczesne władze znalazły błyskawicznie, ale nie Francuzów: surowo ukarano 200 pracowników fabryki turbin. Chyba mało kto zdaje sobie sprawę z takiej gry wywiadów. Taka wiedza jest odległa od obowiązujących – modnych stereotypów. Poza tym w PRL-u była to tajna wiedza, a w III Rzeczypospolitej prawie nikt jej nie wydobył na światło dzienne. Jeśli chodzi o „mody” na fakty historyczne, Zachód najpierw był zły, a następnie dobry. Piecuch zdaje się nam uświadamiać, że ocena nie może być tak jednoznaczna, szczególnie jeśli chodzi o służby specjalne. Wciąż przecież trwa brutalna dyskusja, że polski majątek został wyprzedany. Czyli ten majątek miał wartość: wartość miała fabryka w Elblągu. Zdaje się tłumaczyć H. Piecuch.

            Porucznik Zenon Góral, dobrze wykształcony, salonowej ogłady nie wyzbył się nawet na froncie, wysportowany – przyciąga do siebie najpiękniejsze kobiety. On jednak dąży do stabilizacji. Interesuje go wyłącznie jedna pani – Mirella, również szpieg. Nieobce mu są sprawy nie tylko damsko-męskie czy homoseksualne, ale także pedofilskie.

Nie jest to jednak powieść o Bondzie, seksie i zdradach, ale o przyjaźni i o tragicznej roli kobiet w służbach specjalnych. Porucznik Góral traci kolejnego przyjaciela (który popełnił przymusowe samobójstwo) – kapitana Jerzego Polaka. Przyjaźń okazuje się najwyższą wartością. Góral wręcz samobójczo stara się wymierzyć sprawiedliwość. Ryzykuje nawet miłość. Bez przywrócenia ładu moralnego, w tych niemoralnych – stalinowskich czasach, nie mógłby dalej żyć: musiał spełnić swój obowiązek.

Czy „Desperat 2” kończy się po hollywoodzku – happy endem? I tak, i nie. Autor nie rozstrzyga tego. Czytelnik sam musi wybrać. Książka na swój sposób niesie dużą dawkę humoru; dominuje sarkazm, sporo też jest ironii. Główny bohater, który jednocześnie jest narratorem, w tych trudnych czasach musi przecież ratować się – dystansując się do rzeczywistości. W „Desperacie 2” Henryk Piecuch wypełnia białe plamy. Demaskuje mity, zakłamania i stereotypy historyczne. Ukazuje mechanizmy dyktatury, mechanizmy funkcjonowania służb specjalnych. Przedstawia nagie – reporterskie fakty tego świata czasów wojny i tego powojennego, zdegenerowanego świata, okaleczonego wojną. Ale świata, z którego wyłania się miłość i w którym walczy się o przyjaźń – wyłania się potrzeba ładu moralnego. (Porucznik Zenon Góral stwierdza: „I zdawałem sobie sprawę, że miłość w czasach zarazy roznoszonej przez służby specjalne nie ma sensu”).

Opis faktów oraz mechanizmów rządzących rzeczywistością to jedno „skrzydło” powieści, a drugim jest oniriada. Każdy rozdział kończy się oniriadą: opisem snów: sny najskuteczniej demaskują wszelkiego rodzaju kłamstwa i ukazują prawdę – wręcz piekielną. Piekielną dosłownie: oniriady w swojej nieograniczonej, nieskrępowanej wszelkimi normami ekspresji przenoszą nas w rzeczywistość obrazów Hieronima Boscha. Odkrywanie własnej duszy – zdaje się tłumaczyć Bosch; podróż w głąb swojej osobowości – stwierdza Piecuch to niebezpieczne przedsięwzięcie, ba – wręcz dantejskie: jeśli sięgniemy do innych znawców podświadomości. Oniriady są ważnym odkryciem Piecucha. Jak w swym noblowskim wykładzie stwierdziła Olga Tokarczuk: Możliwe jest nawet, że nasz umysł wyewoluował ku opowieści jako procesowi nadawania sensu milionom bodźców, które nas otaczają i nawet podczas snu wciąż bezustannie i niezmordowanie snuje swoje narracje.

Marzy mi się język, który potrafi wyrazić najbardziej niejasną intuicję – powiedziała Olga Tokarczuk, odbierając Nagrodę Nobla. Piecuch, odkrywaną przez siebie pisarską prawdę przedstawia również poprzez opis snów, za pomocą oniriad. Warto tę powieść czytać – dla: przyjemności, bo przecież po to istnieje literatura piękna; dla pogłębienia wiedzy, wywabiania białych plan; dzięki oniriadom – dla penetrowania swej podświadomości. Warto czytać ją w kontekście współczesności – by lepiej zrozumieć mechanizmy turbulentnie dziejącej się rzeczywistości.

            Olga Tokarczuk jako pisarka przekracza artystyczne granice i zachęca do tego innych pisarzy. Przedstawiła to w noblowskim wykładzie. Henryk Piecuch postępuje w identyczny sposób. A czyni to za pomocą niezwykle bogatego instrumentarium: języka, który tworzy jego unikatowy styl. (Należy powtarzać w nieskończoność: pisarz to styl).

Począwszy od języka, a przechodząc przez wszystkie warstwy jego powieści – Henryk Piecuch stworzył, jak chce tego Tokarczuk, dzieło, które wymyka się wszelkim gatunkowym kwalifikacjom. Na zakończenie rada dla bardziej wytrwałych czytelników „Desperata”: Książkę radzę czytać kilkakrotnie, nawet wielokrotnie. Zawiera bowiem wiele poziomów, artystycznych warstw, a pisarz operuje subtelnymi środkami: niuansami, ćwierćtonami. Żeby więc dokładnie zwiedzić ten obiekt sztuki, by w pełni rozsmakowywać się w jego walorach – najlepiej robić to dokładnie.

            Szanowny Czytelniku! Po pobieżnej, ale najlepiej po uważnej – wnikliwej lekturze „Desperata 2” na pewno stwierdzisz, że tak jak chce noblistka Tokarczuk, choćbyś nie wiem jak się starał, podobnej książki nie znajdziesz. „Kto zabił. Desperat 2” wyszedł z gatunkowej sztancy – „foremki na ciasto”. „Desperat 2” jest unikatowy, niepowtarzalny – jedyny. 

Informacje o autorze recenzji: Stanisław J. Szałapak, dziennikarz, krytyk literacki, autor książek „Jedzie, jedzie straż, „Dziewczyna z Nowolipek oraz dysertacji „Dążenie do celu”. Pracował m.in. w „Sztandarze Młodych”, „Argumentach” czy w magazynie „Technologie i Przemysł”. Przeszedł przez wszystkie szczeble kariery dziennikarskiej publikując w prasie centralnej, branżowej i w lokalnej. Redaktor-koordynator wydawnictwa Stowarzyszenia Elektryków Polskich. Jest członkiem Centralnej Komisji Wydawnictw SEP. Obecnie pracuje nad biografią zawodowego żołnierza AK porucznika (majora) Władysława Koby. Uprawia wszystkie gatunki dziennikarskie. Najchętniej pisze reportaże literackie  (dyplom u Krzysztofa Kąkolewskiego na Podyplomowych Dziennych Studiach Dziennikarstwa). Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej na Wydziale Wiedzy o Teatrze. Urodził się w Zabrzu, gdzie zdał maturę. Mieszka w Opaczy.

 

 

SIĘ NAPISAŁO

Gdy patrzę na naszych rządzących wywodzących się z prostej linii z czwartorzędnych niegdysiejszych działaczy „Solidarności”, gdy widzę te pałace, które sobie pobudowali, te limuzyny którymi się poruszają, te apanaże które biorą z kasy państwowej, te butne, paskudne, brudne słowa którymi obrzucają tych, co na nich pracują to mi się igła w kieszeni otwiera.  Zacznę tedy parafrazą Marka Twaina: Sójka ma równie mało zasad moralnych, co członkowie naszych władz. Sójka kłamie, sojka kradnie, sójka oszukuje, sójka zdradza i w czterech wypadkach na pięć cofa najuroczystsze przyrzeczenia. Niegdyś z cyklu: „Tajna historia mojego życia” się popełniło książkę „WAŁESA I… KRYPTONIM „BOLEK”. OPERACJA TAJNYCH SŁUŻB MON I MSW”  [wydawnictwo CB Andrzej Zasieczny, tel. 510210234, e-majl: biro@cbwydawnictwo.pl ]. Oto jeden z podrozdziałów:

            Kościół św. Anny słynie nie tylko z pięknego położenia. To również jedno z centrów życia kulturalnego, a w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych także politycznego stolicy. W podziemiach i wieży przykościelnej i odbywały sie spotkania z ludźmi kultury, którzy albo nie mogli, albo nie chcieli uczestniczyć w oficjalnym życiu. Byłem uczestnikiem tych spotkań. Po Okrągłym Stole nieodżałowanej pamięci Stefan Melak organizował spotkania z czytelnikami. Niekiedy wychodziłem poza temat książek i wygłaszałem odczyt na zaproponowany przez Melaka temat. Właśnie w czasie jednej z takich imprez na sali ujrzałem Annę Walentynowicz, którą  poznałem we wczesnych  latach siedemdziesiątych. Po spotkaniu poszliśmy gdzieś na herbatę i pani Ania mocno na mnie natarła za to, co dotychczas napisałem o  Wałęsie. – Gloryfikuje pan “Bolka” – powiedziała. – A ja go znam. To przeciętny facet, chory z próżności. Arogancki, niepoważny, niewyobrażalnie pyszny i zarozumiały. I jest ”Bolkiem”. – No to co z tego?  Każdy ma jakieś wady – odpowiedziałem. Jak każdy gamoń, nie skojarzyłem o co chodzi. Miałem na myśli list J. Milewskiego, w którym nazwisko Wałęsy kodowano  kryptonimem “Bolek”. Dziwiło mnie to trochę, bo dotychczas osoby odpowiedzialne w “S” za łączność nazwisko Wałęsy kodowały jako “UU”, sądząc naiwnie, że specjaliści z Biura Szyfrów MSW nie znają angielskiego, w którym “W” nazywa się double ju. – Musimy porozmawiać. Nie może pan pisać nieprawdy o Wałęsie. Nie może pan stawiać mu pomnika, skoro na to nie zasługuje – usłyszałem. – Jeżeli pan pozwoli, odwiedzę pana. Wówczas pogadamy otwarcie.

            Zaprosiłem panią Walentynowicz do siebie. Po kilku tygodniach do drzwi mojego mieszkania  na 12 piętrze bloku na Ursynowie zapukała pani Anna. Otworzyłem drzwi. Stała przede mną niewysoka,  niepozorna kobieta. Lata walki zrobiły swoje, aliści miała tę samą co niegdyś uduchowioną twarz, a w oczach troskę o losy świata. Wiedziałem, że jest osobą, która nie może się nie modlić i liczyłem, że wartości chrześcijańskie, które oboje wyznawaliśmy dopomogą nam w dorozumieniu się także w kwestii oceny Wałęsy. Walentynowicz niewiele się zmieniła od czasów, gdy okazała się niezłomnym uparciuchem w czasie sierpniowych strajków 1980 r. Wspólnie z Aliną Pieńkowską okazały sie krnąbrne wobec  Wałęsy, który odgrywał rolę “wielkiego pilota” wydarzeń. Obie były desperatkami. Zmusiły lidera do zmiany decyzji oraz kontynuowania strajku. Nie pamiętam, kto jej nadał przydomek “Sumienie <S>”. Chyba stało się to później. Jednak tamten moment do dziś tkwi w mojej pamięci.

            Bez wstępnych uprzejmości Walentynowicz, z rozbrajającą prostotą i dziecinną ufnością,  wyłożyła swoją teorię na temat roli Wałęsy w czasie rewolty 1970 r. i o dekadę późniejszych wydarzeń. Było to diametralnie różne od tego, co  sądziłem o eks-prezydencie. Zresztą nie widziałem początku strajku. Do Trójmiasta przybyłem nieco później, ze Szczecina, który znałem znacznie lepiej. W obu miastach miałem kolegów z obu stron. Korzystałem z pomocy zwiadowców WOP, ale i z członków „Solidarności”, których znalem z dawnych, jeszcze szczecińskich czasów. Znałem także komendantów WUSW. W Szczecinie gen. Jarosława Wernikowskiego i gen. Jerzego Andrzejewskiego w Gdańsku. O ile jednak ceniłem  Wernikowskiego to z Andrzejewskim żyłem na wojennej stopie. Pamiętam pierwsze spotkanie. Przekazałem generałowi pozdrowienia od płk. Majewskiego,  który wiedząc, że wybieram się do Trójmiasta o to prosił. Obaj oficerowie, jeszcze w czasach gdy byli funkcjonariuszami BP realizowali różne “akcje dochodowe”. Komendant popatrzył na mnie jak wąż na żabę. Wymieniliśmy jakieś zdawkowe nieuprzejmości. Miało to ten skutek, że przy następnych wizytach w WUSW napotykałem na  trudności w otrzymywaniu materiałów dotyczących spraw o których chciałem pisać. Odniosłem wrażenie, że kindersztuba Andrzejewskiego w porównaniu z Wernikowskim ma się tak jak esprit podwórkowego grajka do Krzysztofa Pendereckiego.

            Z pobieżnych obserwacji  wynikało, że od początku rewolty dochodziło do niesnasek między Gdańskiem i Szczecinem. Szczecinianie czuli się młodszym bratem Trójmiasta. Gdańszczanie nie mogli wybaczyć szczecinianom, że ci ubiegli ich o dzień w podpisaniu porozumienia z rządem. Wałęsa się pieklił. Mówił: To świństwo. Jak się mówiło, że solidarnie, to powinno być solidarnie do końca. Były i ostrzejsze głosy. Ktoś komentował, że postępek szczecinian to: Nóż w plecy “Solidarności”.  Wyraźnie rysowała się, podsycana przez specsłużby wojna Trójmiasta ze Szczecinem. Gdańsk to był Wałęsa i tylko Wałęsa. Szczecin to Jurczyk i nikt inny. Obaj aktywiści starali się sprawiać wrażenie, że są jak papieże w Kościele (w latach 1378 – 1408 w Watykanie i w Avignon Kościołem władała dwójka papieży) taka świętość od nich biła. Nie bardzo było jednak wiadomo, który z działaczy  “S” kreuje funkcję papieża awiniońskiego a który watykańskiego. W końcu masy, media i specsłużby opowiedziały się za Wałęsą. Jurczyk został zmarginalizowany. A wówczas w Gdańsku zamustrowałem się w Kaszubskiej Brygadzie WOP.  Chciałem zobaczyć w jaki sposób strajki wpływają na poziom pełnienia służby przez WOP. Wopiści mieli dobre kontakty w portach i stoczniach. Nie było problemu w swobodnym poruszaniu się. Widziałem kwiat reporterów polskich próbujących “dać świadectwo prawdzie”. Nie znałem ich osobiście. Czytywałem ich reportaże aby się czegoś nauczyć od mistrzów. Była tam Małgorzata Szejnert, był Ryszard Kapuściński, Wojciech Giełżyński, Ernest Skalski, Mariusz Ziomecki i inni. Ich plonem była pasjonująca książka Osiemnaście długich dni (wydana w serii Ekspres Reporterów, KAW 1980). Nie mogłem nawet marzyć, że napiszę coś podobnego, pomimo współpracy z tą serią. Zresztą w Gdańsku bawiłem krótko. Szybko odwołano mnie do Warszawy i zabroniono pisać cokolwiek na temat strajku. Dopiero później gen. Jura zmienił zdanie polecając redakcji skwitowanie rewolty, o czym już wspominałem. A teraz, na Ursynowie siedziałem z bohaterką tamtych wydarzeń. – Pani Aniu, nienawidzi pani Wałęsy. Dlaczego? Nienawiść rozgrzewa serce, ale mrozi umysł. Nie otrzymałem odpowiedzi, ale i tak zapowiadała się pasjonująca konfrontacja tego, co wiedziałem z relacją jednej z najaktywniejszych  uczestniczek wydarzeń lat 80. Zapytałem o wspomniany “nóż” i o niesnaski między Wałęsą, a Jurczykiem. Zastanawiałem się ile było w tych niesnaskach działalności agenturalnej, a ile polityki związku? Wiedziałem z czyjej inspiracji przewodniczący “S” ze Szczecina mógł, w rozmowie z autorami książki Szczecin. Grudzień, sierpień, grudzień Małgorzatą Szejnert i Tomaszem Zalewskim oskarżyć Wałęsę o zdradę. Oto zapis reporterów: Wałęsa zdradza interesy klasy robotniczej! – Jurczyk podnosi głos, prawie krzyczy. – Jak tak dalej pójdzie, ta polityka ustępstw, zaprosimy w końcu ich dwóch, Wałęsę i Wądołowskiego (uczestnik wydarzeń z 1970 r. w Szczecinie i rewolty lat 80., wiceprzewodniczący regionu i komisji krajowej “S”), do nas do stoczni – niech się tłumaczą przed załogami!  Pani Ania nie chciała na ten temat rozmawiać wekslując rozmowę na Wałęsę. Oskarżała go o zdradę, która niczym zadra tkwiła w jej duszy. Jak każdy zarozumialec, coś tam bąkałem pod nosem. Tłumaczyłem, że oskarżenia niesłuszne bolą najbardziej. Powołując się na psychikę ludzi będących w strajkowym stresie przekonywałem, że każdy może różnie widzieć te same wydarzenia, różnie je oceniać, rozmaicie interpretować. Psychologia opisuje takie zjawiska. Na podparcie tych słów  wyciągnąłem kserokopię dedykacji Wałęsy dla Gierka (na książce Droga nadziei) i zacytowałem kawałek: Co do Pańskiej sugestii i zaprzeczenia, że byłem człowiekiem Kowalczyka (SB) oświadczam panu i zrobię to publicznie jak będzie trzeba, iż nigdy nie byłem i nigdy na nikogo nie donosiłem do SB. Prawdą natomiast jest iż po pamiętnym “pomożecie”, którego ja byłem współautorem, kilkakrotnie przeprowadzano ze mną przesłuchania w komisariacie i wiele ze mnie wyciągnięto, ale tylko w kontekście politycznym a nie donosicielskim (…).  W sierpniu 1980 r. ludzie Kowalczyka próbowali wydostać mnie ze stoczni pod pretekstem ważnych rozmów z Panem. Ja się zgodziłem. Oni Panu zameldowali myśląc iż uda im się mnie zastraszyć lub szantażować (tak przypuszczam). Natomiast ja po paru dniach zwłoki wzmacniając strajk, wyprosiłem tych panów ze stoczni. Tak to nie po raz pierwszy i myślę że nie ostatni rozegrałem partię pokiera.   

            Walentynowicz szybko sprowadziła mnie na ziemię. – Panie Henryku! Albo prawda, albo psychologizowanie – powiedziała. – Widzi pan, strajk sierpniowy to była dla nas najpoważniejsza w życiu sprawa. Myśmy już wówczas powiedzieli sobie: jeśli nie teraz, to kiedy? jeśli nie my, to kto? Nikt inny tego zrobić nie może. A nie można tego nie zrobić. Tyle razy już zaczynano. My również. W 1970 r.  też zaczynaliśmy. Biliśmy się jak powstańcy Spartakusa. Przegrywaliśmy jak zawsze. Okłamywano nas stale. Obiecywano złote góry. My opłakiwaliśmy zabitych. Władze urządzały fety. Tym razem powiedzieliśmy – dość tego! Jeśli tego nie zrobimy, to będzie wielkie świństwo. A  “Bolek” chciał zakończyć strajk po uzyskaniu od dyrekcji zapewnienia, że sytuacja się poprawi, że uzyskamy podwyżkę płac, że przyjmą mnie i jego do pracy, że w zakładzie powstaną  związki zawodowe na starych, ale poprawionych  zasadach. Wałęsa w gruncie rzeczy jest leniwy. A lenie zawsze wolą zwalić robotę na kogoś innego. Tak było i tym razem. Władze stoczni chciały poprzestać na obiecankach. No to my z Aliną  powiedziałyśmy “Bolkowi”: Stop, kolego! Chcemy czegoś więcej. OK? I w te pędy pobiegłyśmy na bramę, aby zatrzymać wychodzących robotników, z których część już wyszła. I Wałęsa, o dziwo! zrozumiał o co nam chodzi.

            Nie mogłem zaprzeczyć słowom pani Ani. Bełkotałem o dalekowzroczności Wodza. Mówiłem, że w 1980 r. liczyło się doświadczenie.  Bo tak w życiu jest, że dziewczyna będzie zawsze pamiętała pierwszego chłopca, rzeźnik pierwszą zaszlachtowaną świnię, agent pierwszego zdradzonego przyjaciela, a rewolucjonista  przegraną. Nie można wykluczyć, że Wałęsa w sierpniu miał przed oczami grudzień ’70 i stąd powściągliwe kunktatorstwo. Dopiero niedawno Wałęsa, w rozmowie z Magdaleną Rigamonti (Newsweek, 21-27. 11. 2011) wyjaśnił: Niebiosa mi pomagały. Podejmowałem jakąś decyzję i okazywała się fenomenalna. Na przykład o przerwie w strajku. Bo przecież w tym pierwszym komitecie byli ludzie podstawieni, nasłani. Nie panowałem nad nimi. Kiedy po dwóch dniach poddaliśmy strajk, to ci podstawieni pouciekali. I wtedy dobrałem swoich ludzi, m.in. Walentynowicz, Gwiazdów, i dzięki temu mogłem dalej prowadzić walkę. Kto chce, niech wierzy. Ja nie potrafię się do tego passusu ustosunkować. Nie wiem ile prawdy musi pozostać, a ile należy ściąć, aby opowieść była do przyjęcia. Trudno rozeznać kiedy Wałęsę ogarnął wieczny niepokój samouwielbienia. Wszystko wskazuje, że stało się to wówczas, gdy Wódz, który jeszcze nie wiedział, że jest wodzem przełamał się pod wpływem Pińkowskiej oraz Walentynowicz i odwołał odwołanie strajku postanawiając walczyć o wszystko.    

            Walentynowicz kontynuowała: – Ciągle nas prowokowano. Pamiętam takiego kadrowca. Agenta bezpieki, jak nic. On przemawiał na strajku. Kajał się. Był w tym obrzydliwy. Nie wytrzymałam. Wskoczyłam na platformę i powiedziałam, że ten skurwysyn wyrzucił mnie z pracy, gnębił nas całe lata.  Musiałam go potem bronić, aby go ludzie nie rozszarpali. I jeszcze jedno. Wałęsa bardzo często znikał nam z oczu. Nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Pomyśleliśmy tak: jeżeli nie ma go z nami, a robiliśmy przecież coś dobrego, to może jest gdzie indziej i robi coś złego. Nas, wiedzących czego chcemy, było na początku mało. Byłam ja i Alina. Był A. Gwiazda. Najlepiej przygotowany do tego, co zamierzamy zrobić. Był B. Lis, K. Wyszkowski, B. Borusewicz, L. Kaczyński i ten okropny dyletant Wałęsa. Straszliwie sprytny. Wyczuwający nastroje tłumu. Potrafiący na poczekaniu, w zależności od sytuacji,  zmienić zdanie. Nie tracił kontaktu z ludźmi. Miał jakiś szatański instynkt rasowego populisty. Tłum mu wierzył. Szedł za nim. A nie za znacznie mądrzejszym, lepiej przygotowanym, mającym dużą wiedzę Gwiazdą. – Tak, jeżeli chodzi o radykalizm, zaciekłość, ekstremizm Wałęsa przy Gwieździe był niczym księgowy przy Alu Caponie – przyznałem. Moja rozmówczyni była w transie, ciągnęła: – Wałęsa  podczas głosowania  potrafił mierzyć czas trwania oklasków dla niego i jego konkurentów. Z takim typem Gwiazda nie miał szans. Tak zaczął się Sierpień ‚ 80. Na początku o mało nie storpedowany przez “Bolka”. Wałęsa uważał, że możemy się obejść bez pomocy innych. Bez pomocy świata. Jemu wystarczą doradcy. Mylił się bardzo. Chciał nam narzucić swoją wolę. Było coś dziwnego w jego postępowaniu. Wierząc w swoją szczęśliwą gwiazdę i kontakty, o których nic konkretnego nie wiedzieliśmy, ale się ich domyślaliśmy, dążył do arbitralnych rozstrzygnięć wedle swego widzimisię. Myśmy dążyli do rozszerzenia skali konfliktu. On do jego zwężania. Myśmy chcieli wciągnąć świat do naszej walki. On przekonywał, że to jest niepotrzebne. I tu mylił się jeszcze bardziej. Naszą szansą było rozchwianie świata w taki sposób, aby świat wsparł naszą walkę, aby nam pomógł. Wierzyliśmy, że nam się to uda. Przecież gdybyśmy byli osamotnieni, wcześniej czy później komuna by nas wydusiła.        

            Walentynowicz mnie nie przekonała. Zbulwersowałem się też  stosunkiem “Sumienia Solidarności“ do KOR-u. Wedle mnie był to stosunek bardzo wrogi. Podejrzewałem nawet wpływ ks. Jankowskiego, który uważał, że KOR to Żydzi, a Żydzi to wszystko zło o czym świadczą Protokoły Mędrców Syjonu. Zdziwiłem się, że Danuta Wałęsowa inaczej  ocenia działalność Walentynowicz pisząc: Uważam, że pani Ania  była narzędziem w rękach części, jeśli można tak określić, grupy warszawskiej. Po strajku u niej w domu mieszkał Kuroń. Odbywały się tam poufne narady tej grupy. Ona potrzebowała autorytetu, więc go znalazła. Strajk wybuchł oczywiście z powodu zwolnienia pani Ani z pracy w stoczni. Ale strajk jej nie wyniósł. Wyniósł Wałęsę. Oni, wystawiając panią Anię przeciwko mojemu mężowi, potraktowali ją instrumentalnie. A ona poczuła, że jednak coś może, ma jakiś wpływ. Wydaje się, że w ten sposób zrobili jej krzywdę. Można zadać pytanie, gdzie byłby dzisiaj Wałęsa, gdyby nie “grupa warszawska”? Czy bez intelektualistów, mających w większości rodowód z KOR-u możliwe byłoby powstanie “Solidarności”? No tak, był jeszcze Kościół! Ale czy Kościół był wstanie zbudować Wolne Związki Zawodowe?  W przymierzu z Kościołem można było co najwyżej zbudować sodalicję mariańską. Kościół nie mógł organizować strajków, manifestacji, wznosić barykad. Mógł te działania jedynie popierać. I Kościół to robił bardzo aktywnie.

            A wówczas  mówiłem pani Ani: przestudiowałem może tysiąc, może dwa tysiące różnych dokumentów służb specjalnych i  partyjnych. W żadnym z nich nie znalazłem śladów, że Wałęsa uległ namowom władz i sprzeniewierzył się ideom “S”. Jeżeli pani nie wierzy mnie, to może uwierzy pani przedstawicielom Kościoła.  Mam tu 40 tajnych dokumentów zawierających relacje z posiedzeń Komisji Wspólnej przedstawicieli rządu i Episkopatu. I co z nich wynika? Oto sprawa Wałęsy była omawiana aż 44 razy. Każdorazowo wysocy przedstawiciele Kościoła wstawiali się właśnie za Wałęsą, a nie za innymi przedstawicielami opozycji. Po razie, ale na marginesie istotnych spraw wymieniono nazwiska Bujaka i Frasyniuka i raz Jurczyka w kontekście jego przemówienia (sierpień 1980 r.), w którym oświadczył on: …że ma zapewnienie Kościoła, że nie będzie interwencji radzieckiej  Zniesmaczyło to władze straszące naród Układem Warszawskim. Moje słowa ściekały po pani Ani jak woda po kaczce.

            W późniejszym okresie było mnóstwo wizyt. W czasie prawie każdej bytności w Warszawie Walentynowicz starała się wpaść na Ursynów. Zaglądała do mnie  także wówczas, gdy przeniosłem się pod Warszawę lub do szpitala. Nieraz panią Annę, która gdzieś od lat dziewięćdziesiątych nie ruszała się bez koleżanki i współpracownicy Janiny Matusiewicz-Mirer (zginęła również w  katastrofie samolotu w Smoleńsku), podwozili do mnie jej i moi koledzy. Ale bywało, że nie bardzo już zdrowa Walentynowicz wsiadała do  kolejki WKD, przejeżdżała kilka przystanków, a później wędrowała pieszo półtora kilometra do mojej sadyby. Bardzo mnie te wizyty cieszyły, ale było mi głupio, że musiała się fatygować. Walentynowicz  telefonicznie uprzedzała o wizycie. Tak było i ostatnim razem. 9 kwietnia 2010 r.  informowała, że jest w Warszawie, jutro jedzie z prezydentem i całą delegacją do Smoleńska, ale po powrocie wpadnie, by wszystko opowiedzieć.

 

SIĘ NAPISAŁO

Przekleństwem Kraju Pieroga i Zalewajki było, jest i będzie legalne oszustwo, łamanie prawa, bezkarne złodziejstwo, szpiegostwo i donosicielstwo.

         Henryk Piecuch

 

(Oto epilog z „Noża” zob. poprzedni blog). Opisana w Bilecie do piekła gra zaczęła się dla mnie kilka lata wcześniej. Dość szybko kontrwywiad MSW wpadł na trop grupy wywiadowczo-przemytniczej działającej w południowo-zachodniej części Kraju Pieroga i Zalewajki. W ścisłym kierownictwie kontrwywiadu zapadła decyzja, aby rozpracować grupę od wewnątrz i zlikwidować całą siatkę. Rozpoczęła się żmudna robota, zakrojona na dużą skalę, obejmująca rozległy teren.

Minister spraw wewnętrznych generał Mieczysław Moczar wraz z ministrem drugiego resortu siłowego, generałem Wojciechem Jaruzelskim byli zaabsorbowani realizacją przykazania sekretarza Komitetu Centralnego PZPR Władysława Gomułki, aby dać popalić osobom pochodzenia żydowskiego. „Mietek” nie miał głowy do zajmowania się jakimiś aferami szpiegowsko-przemytniczymi.

Chwilowo interesował mnie fenomen tzw. przywódcy narodu polskiego Władysława Gomułki „Wiesława”. Polski gensek miał żonę Żydówkę, być może trochę ksantypowatą, jak twierdzili wtajemniczeni, ale żeby z tego powodu ulegać szowinistyczno-nacjonalistycznym ciągotkom?

Co prawda nie każdy, kto ma Ksantypę za żonę, musi być koniecznie Sokratesem, ale jakiś logiczny powód takiego stanowiska Gomułki musiał być. Może więc Sowieci?

Nie rozwikłałem tego problemu do dziś.

***

Minister M. Moczar wyznaczył do prowadzenia gry z wywiadami swego zastępcę generała Franciszka Szlachcica. Ten z kolei uważał się za prawdziwego Polaka i nawet w niektórych wersjach swojego życiorysu podawał, że ma pochodzenie antysemickie. Wiceminister nie chciał dopuścić, aby Kraj Pieroga i Zalewajki wpadł w łapy szpiegowsko-żydowskiej masonerii, więc dał sygnał swoim pretorianom z kontrwywiadu do rozpoczęcie kilku szpiegowskich gier z wrogimi wywiadami. Pretorianie uznali, że potrzebują więcej ludzi do czarnej roboty i poprosili ministra o wzmocnienie własnych kadr oficerami z innych formacji.

  1. Szlachcic był jak piorun, sam oświetlał sobie drogę. Pomyślał chwilkę, bo myślenie było jego specjalnością i doszedł do wniosku, że generał Jerzy Fonkowicz, zajmujący się również sprawami WOP, nie wystarczy. Nie przystoi takiemu wysokiemu funkcjonariuszowi uganianie się za jakimiś agentami szpiegowsko-przemytniczymi. Zresztą Fonkowicz, ze względu na niesłuszne pochodzenie, był już przeznaczony do odstawki.

Franciszek zadzwonił więc do dowódcy WOP i poprosił o oddelegowanie do bezpieki oficera znającego południowo-zachodnią granicę kraju, najlepiej ze zwiadu.

Padło na mnie. Wylądowałem w stolicy.

***

Dziś już nie bardzo pamiętam, ile wody upłynęło w Wiśle, gdy dostałem polecenie, które dałoby się streścić w dziesięciu słowach: „Wejść do grupy. Rozpoznać ją. Zdobyć dowody i ustalić współpracowników”. Spakowałem manatki i pojechałem do Szczecina. Kolega z centrali odprowadził mnie do oszklonych drzwi portowej knajpy.

– To tych trzech przy barze – powiedział. – Dalej radź sobie sam. Powodzenia! – usłyszałem, czując lekkie klepnięcie w ramię.

Od tego momentu przez wiele dni, tygodni i miesięcy, razem z tuzinem komilitonów, takich jak ja wyrobników kontrwywiadu, realizowałem opracowany przez specjalistów MSW plan kontrwywiadowczej centrali. W wyniku naszej operacji przestała istnieć siatka wywiadowczo-przemytnicza. W wywiadach zachodnich przybyło vacatów.

Starałem się zapamiętać każdy dzień, każdy epizod.

                                                                       ***

(No i komentarz autora książki) Sine era et studio. Nie od dziś wiadomo, że historia stała się pożądanym towarem potrzebnym władzom do różnych manipulacji. Wszystko, co się wydarzyło, wpływa na wszystko, co może się wydarzyć. Na podstawie przeszłości da się ocenić teraźniejszość. Jak na dłoni widać to było w okresie zimnej wojny.

Niedawno przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” (27.05.2020) o dziewięciu wielkich białych kulach stojących na ogrodzonym polu w miejscowości Bad Albling pod Monachium i podobnej instalacji w Galbingen. Urządzenia te są uszami wywiadu niemieckiego (Federalnej Służby Wywiadowczej; BND). Wznieśli je Amerykanie w latach pięćdziesiątych. Po ustaniu działań zimnowojennych Narodowa Agencja Bezpieczeństwa USA sprezentowała obie instalacje BND. „Uszy” pozwalają kontrolować rozmowy telefoniczne na całym świecie i inwigilować łączność radiową. Pamiętam bezzwłoczną odpowiedź resortów siłowych Peerelu na instalacje amerykańskie.

Oto z inicjatywy sowieckiej i pod nadzorem NKWD i GRU nad Nysą Łużycką i Odrą zbudowano sieć jednostek mających dawać skuteczny „odpór” poczynaniom NATO. W odpowiedzi na rozmieszczenie w RFN amerykańskich rakiet balistycznych średniego zasięgu (operacyjnych) Lance, a następnie Pershing nad Nysą Łużycką i Odrą rozmieszczono m.in. dywizjony rakiet Paktu Warszawskiego. Jednostek stacjonujących na terenie Polski było sto razy więcej niż amerykańskich, ale wyposażone były w tysiąc razy gorszy sprzęt.

Tylko w samym Zgorzelcu i okolicach były: pułk obrony przeciwlotniczej z 11 Dywizji Pancernej, skadrowana brygada chemików, dywizjon rakietowy, pododdział radiokontrwywiadu z potężnymi zagłuszarkami radiowych rozgłośni zachodnich, głównie Wolnej Europy, batalion WOP dowodzony przez mjr. R. Bartoszewicza, Oddział Tresury Psów Służbowych (OTPS), duży Graniczny Punkt Kontroli, obejmujący przejście kolejowe, ruch kołowy i pieszy, 8 strażnic WOP oraz batalion rozpoznania radioelektronicznego podległy dowództwu Śląskiego Okręgu Wojskowego, zwany „amerykanami”. Długo myślałem, że nazwa ta łączyła się z amerykańskimi instalacjami w NRF. Z błędu wyprowadził mnie dowódca batalionu WOP.

– Kiedyś przyjechali do mnie płk Cz. Żmuda z Dowództwa WOP i płk R. Przylaskowski z Łużyckiej Brygady WOP. Pułkownicy kontrolowali batalion i OTPS – powiedział Bartoszewicz. – Spacerując w pobliżu kojców dla psów, spotkali żołnierza z batalionu ŚOW, wyglądającego dość nietypowo. Zawołali go. Przelaskowski skarcił go, że jest ciamajdowatym wojakiem, a Żmuda dodał: „Macie żołnierzu mundur złachany, trzymacie łapy w kieszeni, wyglądacie jak Szwejk amerykański”.

Zatrzymany, będący doktorem inżynierem, odpowiedział, że woli być ciamajdowatym Szwejkiem amerykańskim w złachanym mundurze niż pułkownikiem nadzorującym psy. Żmuda myślał, że jego słowa były obraźliwe. Było przeciwnie. Wybuchła straszna awantura, a żołnierze, na pohybel Żmudzie, ten ekskluzywny batalion nazywali od tej pory „amerykanami”.

Po 1990 roku jednostki polskie w ramach radosnej twórczości rozformowano, natomiast Amerykanie swoje urządzenie przekazali Niemcom.

Dekadę temu poprosiłem zaprzyjaźnione osoby o wytypowanie po trzech najsprawniejszych i trzech najsłabszych (w danych warunkach społeczno-politycznych) ministrów obu resortów siłowych (MON & MBP/MSW) od 1945 do 2010 roku. W tej miniankiecie udział wzięło po 50 osób reprezentujących: polityków (z wszystkich opcji politycznych), naukowców (historycy, politolodzy, socjolodzy), dziennikarzy i pisarzy oraz dwie grupy oficerów tych resortów (w rezerwie i służbie czynnej). Razem 250 osób. Oto wyniki:

MON, najsprawniejsi ministrowie: 1. W. Jaruzelski – 32% ocen pozytywnych i 23% negatywnych; 2. R. Sikorski – 22% ocen pozytywnych i 15% negatywnych; 3. J. Szmajdziński – 21% ocen pozytywnych i 11% negatywnych. Najsłabsi: 1. A. Szczygło – 33% ocen negatywnych i 16% pozytywnych; M. Żymierski – 31% ocen negatywnych i 9% pozytywnych; 3. Klich – 26% ocen negatywnych i 17% pozytywnych.

MBP/MSWiA. Najsprawniejsi: 1. K. Kozłowski – 26% ocen pozytywnych i 24% negatywnych; 2. L. Miller – 18% ocen pozytywnych i 17% negatywnych; 3. A. Milczanowski – 16% ocen pozytywnych i 6% negatywnych. Najsłabsi: 1. S. Radkiewicz – 32% ocen negatywnych i 5 % pozytywnych ; 2. A. Macierewicz – 25% ocen negatywnych i 11% pozytywnych; 3. Cz. Kiszczak – 19% ocen negatywnych i 15% pozytywnych.

Uwagi metodologiczne: każdy z respondentów mógł wytypować po trzy osoby w każdej grupie. Za pierwsze miejsce przyznawałem 3 punkty; za drugie – 2 punkty i za trzecie – 1 punkt. Maksymalna liczba punktów możliwych do uzyskania wynosiła 750 (5 ´ 50 ´ 3). Procent uzyskanych punktów w stosunku do liczby maksymalnej stanowił o miejscu kandydata.

Przyznam, że byłym zaskoczony wynikami ankiety (w której nie brałem udziału, nie chcąc sugerować się otrzymywanymi odpowiedziami). Jestem zaskoczony także strachem respondentów (większość zgodziła się odpowiedzieć na moją prośbę dopiero po zapewnieniu pełnej anonimowości i obietnicy zniszczenia wszelkich zapisków dotyczących udzielanych odpowiedzi).

Jeszcze bardziej zbulwersowała mnie słaba znajomość spraw personalnych, związanych z najnowszą historią Polski w grupie polityków, dziennikarzy i pisarzy. Przecież te osoby, oceniając to, co było w naszej historii, w dużej mierze kształtują świadomość polityczną społeczeństwa. W jakiż więc sposób mogą to robić, nie znając przeszłości?

W tym miejscu kłania się K. Marks ze swoim: „Nie wiedzą o tym, ale to robią”. A przecież w wolnej Polsce wszyscy mamy prawo wybierać. Mnie dzień wyborów jawi się tak: Wiatr wyje potępieńczo jak bestia pragnąca urodzić samego szatana, czyli kolejną Grupę Trzymającą Władzę. Psy szczekają na przykrótkich partyjnych smyczach i nawet dach z bożego przybytku odpada kawałek po kawałku. Ciemny lud, kupiwszy populizm marzy o skopaniu dup oligarchom i powszechnej urawniłowce.

Co więc robić? Iść głosować! Myśleć! Bo to nie boli! Ale pamiętać, że nawet kretyn znajdzie większego kretyna, który na niego zagłosuje.

 

SIĘ NAPISAŁO

… jest pod niebem taki kraj, że każdy kretyn mający ptasi móżdżek i zbyt słabe ręce do pchania taczek, w którym każdy łajdak, zanim zdążył innym podstawić nogę i sam wpaść pyskiem w błoto, uważa się za człowieka skrzywdzonego przez historię? Czy pani wie, że jest taki kraj, w którym złodziej staje przed sądem i skazują go, on z braku argumentów krzyczy: Jestem Polakiem! Czy pani wie, że jest taki kraj, który powinien mieć w herbie zamiast orła rozwścieczonego indyka z tubą wazeliny w szponach, na tle dwu nahajek  i bielonego klozetu z serduszkiem? Kraj, w którym słowo „polityka” od wieków równoznaczne jest ze słowem „oszustwo”.

                                                       Marek Hłasko  

Oto fragment „Od autora” powieści Bilet do piekła. Tajemnica „Zachęty” (wyd. CB, tel. 510-210-234, e-mail: biuro@wydawnictwo.pl ).

Dzięki Warszawskiemu Oddziałowi Funduszu Ochrony Zdrowia marzec 2020 roku miałem spędzić w Ciechocinku w sanatorium „Zdrowie”. Obiekt należy do Sp. z o.o. Sp.k, której prezesuje Dariusz Król, menedżer jakich mało, jakiego nie uświadczysz nie tylko we władzach państwowych, ale i w tzw. terenie.

Ciechocinek jest urokliwym, szczęśliwym miastem, a „Zdrowie” jego ozdobą. Położone w bezpośrednim sąsiedztwie Parku Zdrojowego oraz sławnej na całą Europę fontanny „Grzybek” cieszy oczy przyjezdnych. Do robiących wrażenie trzech tężni solankowych jest 1777 podwójnych kroków, do lasu pełnego wiewiórek jeszcze bliżej. Tylko do królowej polskich rzek Wisły – dwa kilometry z hakiem.

Do tężni trzeba iść na zachód, a do rzeki, meandrującej po polskiej krainie, na wschód. Przy tężniach powietrze jest słońcem, a słońce powietrzem. Do tężni chodziłem dwa razy dziennie, a do rzeki poszedłem tylko raz.

***

Patrzę w zwierciadło Wisły. Chwilę się sobie przyglądam i woń jakaś dopada mnie nieczysta. Rozważam, czy tylko dlatego, że do niedawna z tego kierunku mógł przyjść Wielki Brat miasto odwróciło się do rzeki rufą? Tego nie udało mi się ustalić. Rozgryzłem natomiast inną ciekawostkę. Ale po kolei.

Z okna swego pokoju na IV piętrze zauważyłem wiekową sosnę. Jej pień okalała gustowna, ale skromna, metalowa ławeczka z informacją, że siadywała na niej Mieczysława Ćwiklińska. Kto nie wie, jakiej klasy to była aktorka, niech spada na drzewo. Ale, broń Boże, nie na sosnę Ćwiklińskiej.

Prawie każdego dnia siadywałem na ławeczce  Ćwiklińskiej. Obserwowałem kuracjuszy. Niektórzy byli starzy i bardzo starzy. Tacy jak ja.

***

Zabójcza wiosna. Świeci słońce. Świat powoli wchodzi w stadium agonii koronawirusowej. Siedzę na ławeczce. Przysiada się do mnie prezes Król. Rozmawiamy o koronawirusie. Cieszymy się, że nasze władze, w odróżnieniu od rządzących w innych państwach, są należycie przygotowane.

Sprzętu ochronnego przed zarażeniem ci u nas w bród, hierarchowie postulują zwiększenie częstotliwości odprawiania mszy, nakazując owieczkom modły w intencji wyproszenia z naszego kraju koronawirusa, a służby specjalne w pełniej gotowości czuwając nad bezpieczeństwem obywateli.

Jednak w moim łbie kłębią się niewesołe myśli. Zastanawiam się, kim są ludzie władzy i popierający ich ludzie kościoła, ale nie tylko. Gadzi mózg sugeruje, że rodzi się nowy człowiek, nowy gatunek, jakiego nigdy dotąd w demokracjach nie było. Gatunek niewiarygodnie brutalny, kłamliwy, tępy, nacechowany złośliwością. Gatunek w równym stopniu niszczący gospodarkę, jak i kulturę, polaryzujący społeczeństwo, nie odpuszczający nawet koniom w cieszących się światową sławą stadninach, m.in. w Janowie Podlaskim.

***

Tymczasem na wieść o zagrożeniu środki dezynfekujące znikały ze sklepów jak kamfora. W sklepach, nawet w moim ulubionym Rossmannie, wywiało z półek mydło, proszki do prania, a nawet żel do czyszczenia kibli, nie mówiąc o spirytusie salicylowym.

W pierwszym tygodniu po pojawienia się koronawirusa maseczki na twarz sprzedawano po trzy złote sztuka. W drugim dniu już po dziesięć, a w trzecim po ćwierć stówy. Zgromadzone zapasy środków zabezpieczających personel medyczny przed zarażeniem znikły w ciągu tygodnia.

Rządzący nie śpiąc, nie jedząc, rozpoczęli radosną krzątaninę propagandową i narzucanie społeczeństwu mnóstwa przepisów, często niekonstytucyjnych. Przy okazji władza zwalczał głosy rozsądku, krytykujące np. zakaz wstępu do lasów i parków.

***

Przypomniałem sobie, że „czarna śmierć” (1346-1353) zabiła 50 mln ludzi, „trzecia” pandemia dżumy (1855) pochłonęła 12 mln istnień, a grypa hiszpanka (1918-1920) zaraziła 500 mln ludzi i zabiła 50 mln. Zastanawiałem się, ile ludzi zabije COVID-19.

***

Z Chin, Włoch, Hiszpanii, Francji dochodziły coraz bardziej dramatyczne wieści. Wspominając przeżyte „dżumy” – nazizm, stalinizm, stan wojenny, czyli totalitaryzmy – dodałem, że żadne zło, na które marksiści ponoć znaleźli lekarstwo, ogłaszając budowę socraju, nie może być gorsze niż sam totalitaryzm. Więc w obecnym ancien regime, powoli zmierzającym w kierunku władzy autorytarnej, także nie mam ochoty umierać i będę walczył. Ale jeżeli mój bój z koronawirusem jest przegrany, chcę przyzwoicie skończyć w wolnym kraju.

***

Dariusz Król nie podzielił mojego pesymizmu. Jako odpowiedzialny za „Zdrowie” musiał być człowiekiem rozważnym, dlatego każdy defetyzm był mu obcy.             Na zakończenie rozmowy wskazał na budynek sąsiadujący z głównym gmachem „Zdrowia”, mówiąc, że jest to „Zachęta”, najstarszy budynek medyczny w regionie, który udało mu się pozyskać dla powiększenia „Zdrowia”. Niedawno zakończono remont. Są tam niezupełnie spenetrowane piwnice, a wiedząc o moich zainteresowaniach różnymi ciekawostkami namawiał, abym zwiedził „Zachętę”. Prezes nie potrzebował powtarzać mi tego dwa razy. W te pędy pognałem do „Zachęty”.

***

W nie do końca wyremontowanej piwnicy jedna z cegieł sprawiała wrażenie, jakby ktoś coś przy niej majstrował. Podważyłem ją delikatnie. Cegła maskowała niewielką skrytkę. Był w niej tylko maszynopis książki. Podpisany, zszyty i porządnie oprawiony w dziwną skórę.

Tekst był napisany z pozycji „męskiej szowinistycznej świni”. Język autora był impulsywny, trudny do okiełzania czy kontrolowania. Ta polszczyzna to nie był jeden język. Autor używał języka zubeczonego, nakrochmalonego peerelowską nowomową i wojskowym żargonem, nierzadkie były wtręty rodem z grypsery więziennej i gwar partyzanckich. Dało się zauważyć, że była też znana od dziecka gwara kielecka i że memuarysta podlegał ciśnieniom rozmaitych czynników pozajęzykowych, zarówno politycznych, jak i obyczajowych.

***

Znałem autora. Przed laty razem wojowaliśmy w Wojskach Ochrony Pogranicza. On potem był w zwiadzie, a następnie w Urzędzie Bezpieczeństwa, potem w Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu MSW i na koniec znowu trafił do zwiadu WOP. Wtedy mieszkaliśmy drzwi w drzwi w wielkim mrówkowcu na Ursynowie w Warszawie. Autor wykładał też doraźnie w Centrum Wyszkolenia MSW w Legionowie, Akademii Spraw Wewnętrznych w Warszawie i w szkole wywiadu w Starych Kiejkutach.

Działania absolwentów tych uczelni niekiedy zahaczały o dżumę lub walkę z nią, zaś niektórzy funkcjonariusze przypominali szczury roznoszące zarazę. Zadzwoniłem do konfratra. Usłyszałem zdyszany, zmęczony, bulgotliwy głos, tak jakby ktoś spuszczał wodę z wanny. Głos dochodzący jakby spod ziemi.

Rozmówca powiedział, że mnie pamięta i że jest w szpitalu. Ma dużo czasu, ale sił mało. Mięśnie słabną, mózg mu głupieje. Jednak i z głupim mózgiem można rozmyślać i odpowiadać na głupie pytania. A jako że przez całe życie wiatr wiał mu w twarz, a deszcz siekł w plecy, więc jest znudzony i rozgląda się wokół, czy została mu jeszcze jakaś szansa zaistnienia, którą mógłby wykorzystać. No to możemy pogadać o „starych Polakach”. Po namyśle dodał, że w 1989 r. jego świat się zawalił. Do tej cezury wierzył, że każdy ma rację, kto wierzy w swoją rację, tylko ten nie ma racji, kto w nic nie wierzy. I nagle zrozumiał, że służył nie tak dobrej sprawie, jak mu wpajano. W wieku 68 lat otrzymał stopień majora i został przeniesiony w stan spoczynku. Teraz ma 96 lat i jest prawie umierający.

Mój rozmówca zaznaczył, że maszynopis jest jego pierwszym i ostatnim dziełem. Był pesymistą, uważał, że żyjemy w najgorszym ze światów. Chciał to wyartykułować na swoim przykładzie. Ja byłem optymistą, obawiałem się, że jego sąd może być prawdziwy. Swoje dzieło napisał przed laty w Ciechocinku w „Zachęcie”, następnie z okazji pobytu w tym mieście jeszcze ze dwa razy do niego zaglądał, coś tam poprawiał i schował w skrytce wykonanej własnoręcznie.

– Chciałem opisać sprawy uchodzące za nieprzyzwoite, a o których wiemy, że istnieją. Zamierzałem podać czytelnikom wszystko – jak leci. Tylko że nie zawsze leciało tak, jak sobie to wymarzyłem. Wolałem wstydliwe sprawy pomijać, a było ich sporo. I wiele mnie kosztowało, żeby to wszystko zapomnieć. Milczenie jest przecież prawdą. Tylko, że prawdą niemą. Więc rację będą mieli ci, którzy mówią – wyznał.

Autor słynący z milczkowatości tu, w manuskrypcie, jest wręcz wielosłowny. Być może przytłoczony nadmiarem zadań służbowych postanowił odłożyć wydanie wspomnień na czas późniejszy. Zachowując się jak małe dziecko, które hałasuje na pogrzebie, zamierzał maszynopis uzupełnić. Chciał usłusznić niektóre fragmenty zgodnie z zaleceniem partii i rządu.

Gdy czas emerytury nadszedł, zajął się wnuczętami i, z sukcesami, rozgrywkami brydżowymi pochłaniającymi do szesnastu godzin dziennie, więc o maszynopisie zapomniał.

***

Teraz, gdy mu o nim przypomniałem, zezwolił, abym go wydał, ale pod przybranym nazwiskiem.

– Może być nawet Zenon Góral, jak bohater niektórych twoich książek. Daj mi też stopień porucznika, którym byłem przez 30 lat – poprosił. – Moje prawdziwe nazwisko nic nikomu nie powie. Może natomiast zniesławić moją rodzinę. Wiem przecież, że treść wspomnień jest kontrowersyjna. No to jak? Wydasz?

– Postaram się. Wydam to pod tytułem Bilet do piekła.

Na zakończenie dawny kolega z żołnierskiej służby, sprostytuowany kilkuletnią pracą w bezpiece, poprosił, abym, gdy uznam to za niezbędne, dodał od siebie kilka słów.

Powiedziałem mu, że nie wydaje mi się, aby jego maszynopis był arcydziełem, na podobieństwo człowieka, który też zresztą arcydziełem nie jest, dlatego swoje wtręty poprzedzę łacińską frazą: sine era et studio, co znaczy: bez gniewu i bez upodobania; bezstronnie i obiektywnie. Rozmówca wyraził zgodę, a kończąc zapytał, co u mnie słychać.

– To samo co u ciebie… Jaruzelski nie żyje, Kiszczak nie żyje, Pożoga nie żyje… Możemy tylko powspominać – odpowiedziałem.

– Już niedługo.

Profetyczne słowa.

***

Po kilku dniach zadzwoniłem do szpitala. Kobiecy głos poinformował mnie, że mój komiliton zmarł w nocy na chorobę zwaną przez epidemiologów „przyjaciółką starych ludzi”, czyli na zapalenie płuc spowodowane koronawirusem.

***

Po dokładnym zapoznaniu się z maszynopisem zrozumiałem, że przeceniłem swoje możliwości. W zasadzie każdy większy akapit, pisany z pozycji zwiadowcy-kontrwywiadowcy i na powrót – zwiadowcy WOP – wymagałby komentarza. Na to nie byłoby mnie stać.

Ale tekst, który za wiedzą autora zachomikowałem, korcił. Dobrze odmalowywał zbójeckie obyczaje panujące w służbach specjalnych na tamtym etapie, a także obrazował stan umysłów oraz świadomość funkcjonariuszy i agentów.

Przypuszczałem, że autor miał świadomość, iż czytelnicy, znając co nieco historię, zrozumieją ukryte w tekście nawiązania oraz aluzje. Stąd też niektóre fragmenty zapisywał w „cudzysłowie” wierząc, że nikt rozumny nie będzie próbował na podstawie jego tekstów utożsamiać świata przedstawionego ze światem rzeczywistym. Dlatego przedstawiam tekst tak, jak go znalazłem, a tylko w kilku wypadkach dorzucam swoje refleksje.

Sporządziłem też wykaz wyrażeń żargonowych, który zamieszczam na końcu książki.

***

20 marca, z ponadtrzymiesięcznym opóźnieniem w stosunku do sytuacji w Chinach, w Kraju Pieroga i Zalewajki zaczęto wprowadzać w życie część wirtualnych ustaleń o których wspominałem prezesowi Królowi.

Zarządzeniem ministra zdrowia prof. Łukasza Szumowskiego wszystkim kuracjuszom nakazano opuścić Ciechocinek. W ten sposób z budynku izolowanego, bezpiecznego, w którym nad zdrowiem kuracjuszy czuwali lekarze i pielęgniarki, i z miasta, w którym nie było ani jednego zakażenia, wylądowałem w Warszewie, gdzie zakażonych były setki osób, a wykruszająca się służba zdrowia, z powodu braków środków ochrony, pracowała na najwyższych obrotach przy poważnym zagrożeniu życia i zdrowia.

***

Na początku lat dziewięćdziesiątych wydałem, na postawie rozmów z gen. W. Pożogą i innym prominentami Peerelu, książkę Pożoga. Wojciech Jaruzelski tego nigdy nie powie, w której opisałem drobne draństewka ancien reqime. Generał Jaruzelski odpowiedział na publikację własną książką Stan wojenny. Dlaczego… Oczywiście moje nazwisko generałowi nie przeszło przez usta. Natomiast na oficjalnej stronie prezydent RP nazwał mnie „hochsztaplerem piszącym książki pornograficzne”. Odpisałem JE prezydentowi, najuprzejmiej jak umiałem, że pojęcie „hochsztapler” jest kategorią ocenną i generał, jako mój szef i najwyższy zwierzchnik od 1960 r. do 22 grudnia 1991 r., ma prawo tak mnie oceniać.

Odnośnie części drugiej stwierdzenia generała wyjaśniłem, że wobec niedostępności najważniejszych archiwaliów opisałem tylko to, czego byłym świadkiem, co mi powiedzieli najważniejsi prominenci Peerelu, w tym sam W. Jaruzelski i co uzyskałem „sposobem” z różnych archiwów. Więc jeżeli generał czyny reżimu, któremu przewodził przez cale lata, uzna za pornografię polityczną, to ja się z tym w pełni zgadzam i dodam, że przecież nic gorszego Kraju Pieroga i Zalewajki spotkać nie może. No i tu się myliłem. Mogło. Udowodnił to Jarosław Kaczyński z towarzyszami.

  1. Jaruzelski grał rolę mocnego człowieka. Po przejściu na emeryturę odczuwał wyrzuty sumienia. A co robi niemoralny przywódca? Zwołuje konferencję prasową i obiecuje zbudować Eldorado.

***

W grudniu 1981 r. w stanie wojennym internowano 15 tysięcy osób i to było dla władzy kłopotliwe, bo trzeba było zapewnić noclegi i wyżywienie, zaś dla internowanych sytuacja była taka sobie. W marcu 2020 r., bez ogłaszania stanu klęski żywiołowej, internowano 30 milionów i to było dla władzy dobre, a dla ludzi niekoniecznie, bo musieli o wszystko troszczyć się sami. I można się zastanawiać, co dla ludzi było bardziej dolegliwe: wronizm gen. Jaruzelskiego czy pisizm dr. J. Kaczyńskiego?

Prezes PiS, przy pomocy premiera, prezydenta i ministra zdrowia nakazał grać z narodem w pici-polo i wrzeszczeć: „Niech żyje dobra zmiana”. Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości: u Jarosława Kaczyńskiego N. Machiavelli mógłby brać korepetycje.

***

Czym więc zakończę to przedsłowie? Oczywiście, fragmentem Dżumy A. Camusa: Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w kufrach, chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście. CDN

Feministkom do sztambucha!!! SIĘ NAPISAŁO

Nóż. Requiem dla szpiega” – Agencja Wydawnicza CB. Tel: 510-210-234 

Niepamięć w służbach specjalnych odgrywa ważną rolę – uczą specjaliści, a nauka sowiecka nie zaprzecza. Miałem się o tym przekonać w najbliższych tygodniach. Moim przełożonym był naczelnik Wydziału Niemieckiego w Departamencie Kontrwywiadu MSW Lucjan Literek. Oficer ten, z silne rozwiniętym węchem antykateksji, o urodzie botticellowskiego pedała, miał stopień pułkownika.

         W Firmie takich osobników było nie więcej niż pięć procent. Nie wiadomo dlaczego hołubił ich minister Czesław Kiszczak. Na tej podstawie złośliwcy przypuszczali, że minister jest obeznany z dwoma płciami, a kto wie, może i z trzema? Doszukiwano się w tym przyczyny zarządzenia przez szefa resortu akcji „Hiacynt” polegającej na ewidencji wszystkich homoseksualistów i zakładaniu im specjalnej dokumentacji, tzw. różowych kart. To cytat z Adama Hanuszkiewicza: „Życie jest jak transwestyta, wszystko pięknie, pięknie i nagle chuj!”.    

         Pułkownik Literek bez nauki zgłębił wszystkie nauki. Do wszystkiego dochodził własnym rozumem. Miał aspirację bycia tym, kim nie był. Ciągle coś albo kogoś udawał albo grał. Gdyby nie był tym, kim był, byłby wielkim aktorem. Mógłby grać Hamleta, króla Leara i menela spod budki z piwem. Lucjan Literek był niekwestionowanym mistrzem łgarstw patologicznych i innych kłamstw wszelakich. Nawet wpisy w dowodzie miał sfałszowane. Podawał: wzrost 195 cm, waga 65 kg. W rzeczywistości wzrost był o 5 cm za wielki, waga o 5 kg za mała. I tu profetycznie zanotowałem w pamięci słowa Jorge Luisa Borgesa: „…podjął próbę ostatniego kłamstwa. >Wasz okropny grzech nie pozwala wam ujrzeć mojego blasku…< – zaczął mówić. Nie słuchali i przebili go włóczniami”.

Pułkownik od pozostałych naczelników, zazwyczaj pogrubionych facetów o żabich proporcjach, różnił się zażyłością z Kiszczakiem, niekompetencją i nietypowym wyglądem. Był cienki jak opłatek. Był najchudszym z ludzi, jakich ktokolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek widział. Nawet foremny Pożoga wyglądał przy nim jak pyknikowaty krasnal ogrodowy przy wysmukłej topoli.

  1. Literek nazwisko miał również adekwatne do tego, co lubił najbardziej – trąbienie. Trąbił alkohol jak wóz asenizacyjny gnojowicę. Miał rozszerzenie na język i zwężenie na móżdżek. Czuł się starszy od samego siebie i w związku z tym miał się za mędrca. Był zachwycająco brzydki oraz piękny. Okropnie bałwaniasty i chytry zarazem. Jednym słowem był taki głupi, na jakiego wyglądał. Ta koincydencja sprawiła, że był to lichy przypadek rozumu. Aspiracja służbowe Literka oparta była na rodowodzie. Sięgała czasów Informacji WP i WSW. Wówczas to obyczaje były inne niż w erze Jaruzelskiego. Kopanie i bicie nahajkami w dupę i pięty oraz skakanie po żebrach, aby z figurantów wyszła prawdziwa natura człowiecza, było codzienną praktyką. Pułkownik wyraźnie tęsknił za minionym okresem. Czasami chciał być nobliwy, ale skurwysyństwo miał wypisane na gębie. Upoważniała go do tego znajomości z generałem Kiszczakiem.

         Pułkownik nie miał nawet rodziny, bo był poślubiony ojczyźnie. Jego niepodważalną zaletą było oddawanie ministrowi znacznych usług przy różnych geszeftach, prowadzonych z biznesmenami państw arabskich i żydowskich oraz z hierarchami kościelnymi. To, że Literek zdołał przejąć władzę nad Wydziałem Niemieckim, nie było zadym cudem. Podejrzewałem, że Bóg wyposażył go w nieprzeciętną smykałkę do szemranych interesów. Był boskim pachciarzem. Przypominał facetów szpakami karmionymi. Był czujny jak pies podwójny.    Ilekroć o nim myślałem, w czerepie jawił mi się cytat w Witkacego: „…ty wanrygo, ty chałpudro, ty skwaszony wodrołaju, ty chliporzygu odwantrobiony, ty wszawy bum…”.  

                                               ***

W Firmie co trzecia osoba była kobietą. Były dziewczyny, brzanki, gąski, kobietki, kokietki, panienki, panny, paniusie, podfruwajki, sikorki, magnifiki, Penelopy, żony, żonki, żonusie, bogdanki, baby, babsztyle, matrony, stateczne damy i kapłanki resortowego ogniska. Nie były somnabuliczkami. Wyręczały mężczyzn nie tylko w papierkowej robocie. Umysł kobiet jest logiczny, a rozum inteligentny. To banał, że funkcjonariuszki tajnych służb traktują pracę operacyjną poważniej niż mężczyźni, ale banał prawdziwy. Nic dziwnego, że białogłowy górowały nad mężczyznami wyobraźnią, rozwagą, rzeczowością, bystrością, sprytem i intelektem. A takie chłopiska, jak Literek wolą rzeczy proste. Rozum wywołuje u nich zawiść, strach i nienawiść.

Leży przede mną książka Amaryllis Fox „Tajne życie. Kobiety w służbie CIA”. To dobrze opowiedziana grafomańska historyjka dla sentymentalno-patriotycznych kabotynów rozkochanych w Stanach Zjednoczonych, ale na tyle dyskretna, że Fox, opisując obyczaje szefów i kolegów CIA, stosunków męsko-damskich nie stawia na ostrzu noża. Tylko gdzie niegdzie autorka sygnalizuje, że w czasie szkolenia „Oglądamy filmy w multipleksach, jemy naleśniki w Cracker Barrel, czasami – z reguły – uprawiamy seks”. Albo, że już w czasie realizacji odpowiedzialnych zadań operacyjnych  kolega męża Fox  „…wysłał mi zdjęcie swojego penisa”. A. Fox uznaje to za normę i nie skarży się na seksizm mężczyzn i przedmiotowe taktowanie kobiet w tzw. Farmie  CIA (wydaje się, że tłumacz książki Grzegorz Kulesza ma niejakie trudności z opanowaniem żargonu obowiązującego w służbach specjalnych), tym niemiej wymowa książki jest jednoznaczna. Kobiety w służbach specjalnych, pomimo odnoszenia niezaprzeczalnych sukcesów także w działalności operacyjnej, o których mężczyźni mogliby jedynie marzyć, to i tak mają przechlapane. Może nie w takim stopniu jak w służbach tzw. demoludów, ale zawsze. No to jak było o nas?

Niewiasty były niezrównane w typowaniu i werbowaniu agentury. Wychodziło im to znakomicie. Były dokładne, dobrze przygotowane do takich akcji i skuteczne. Najchętniej „łowiły” agentów na materiałach kompromitujących. Szczególnie imponujące wyniki „łowczynie” agentów osiągały w środowiskach pedalskich i pedofilskich. Ich „łupem” padało 90 procent pedofilów i około połowy gejów przydatnych Firmie. Można to sprawdzić w tak zwanych różowych kartkach (osoby ustalone przez Firmę jako homoseksualne, na polecenie Cz. Kiszczaka miały założone oddzielną dokumentację operacyjną znajdującą się w gestii Departamentu III i IV). Niekiedy środkiem do werbunku agentów były pieniądze lub wykorzystanie ego figuranta. Uważając, że w Kraju Pieroga i Zalewajki jest coraz mniej wariatów dających się nabrać na patriotyzm, damy chętnie rezygnowały z tego sposobu, mimo że metoda ta była preferowana przez przełożonych.

Wprawdzie wśród funkcjonariuszek nie było Sokratesów, ale wśród mężczyzn też ich nie było. Kobiety Firmy w większości posiadły umiejętność ręcznego i maszynowego pisania bez błędów stylistycznych i ortograficznych oraz czytania ze zrozumieniem. Te umiejętności nie zawsze były zaletą płci brzydkiej. W Kraju Pieroga i Zalewajki połowa ludzi nie przeczytała ani jednej książki. A z tych czytających tylko co tysięczna osoba potrafi myśleć. Jednak żadna białogłowa nie doczekała się funkcji chociażby wiceministra. Owszem, było kilka kobiet dyrektorek departamentów. Ale tylko jedna, płk Julia Brystigierowa ps. „Luna” kierowała departamentem operacyjnym. Ba, ta dama, ze względu na umiejętności, mogła z powodzeniem zastąpić każdego ministra. Zrozumiał to na swoje nieszczęście Władysław Gomułka upierając się, aby skierować „Lunę” do jednego z najtrudniejszych resortów.

                                               ***

Również w Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu białogłowy były widoczne. W samym wydziale niemieckim naczelnik miał ich pod sobą co najmniej tuzin. Wyrażenia „pod sobą” nie należy brać literalnie. Pułkownik nigdy nie przyjął do wiadomości, że kobiety bez mężczyzn więdną, a mężczyźnie bez kobiet – głupieją. L. Literek bał się oficerek jak ognia. Chyba nie miał żadnego życia seksualnego. Nie dlatego, że był monstrualnie brzydki, a dlatego, że nie chciał takiego życia mieć.

Tajemnicą poliszynela było, że nie „przeleciał” żadnej podwładnej. A było to w resorcie bardzo popularne, bez mała obowiązkowe zajęcie. Naczelnik był z jakichś przyczyn niewyżyty płciowo. Pewnie dlatego był, jaki był. Ale nie, nie był pedałem. Może prawdą jest, że wielkie, ale i najmniejsze idee mające za cel szkodzenie ludziom są wyznawane przez osobników zahamowanych płciowo, podobnych do Literka? Może z tego powodu nienawidził mnie bardziej niż ja jego? 

         „Przelatywanie” dam z wyższych pięter było honorem każdego oficera. Jest na to tysiące dowodów. Najmniejszy z nich wiązał się z samym wyposażeniem poszczególnych pomieszczeń. Weźmy np. biurka. Im większa szarża, tym blat tego mebla był większy. Bo biurko w Firmie nie tylko do czynności urzędowych służyło. Do ekscesów seksualnych również. Mimo że najważniejsze gabinety i pokoje odpoczynkowe były wyposażone w kanapy czy wersalki, wężykowcy mieli biurka wyposażone w blaty- giganty. Blaty jak pastwiska. Aby rżniętej i rżniętemu było wygodniej. Dlaczego uprawianie miłości na biurku było bardziej fascynującej niż na kanapie? A Bóg raczy wiedzieć.

                                     ***   

 Zgadzałem się, że Bóg powierzył ten honor Polakom. Tylko że Polacy nosić go nie umieli. Honor leży na nas jak siodło na krowie. Damy z „góry”, niekłamane ludzice, ze śladami dawnej urody, aliści nieco młodsze od Mostu Poniatowskiego i nie tak zardzewiałe, miały za mężów wojowników pamiętających bitwę pod Lenino, rzeź pod Studziankami, zdobywanie Wału Pomorskiego i forsowanie Nysy Łużyckiej. Mizianie się z takimi „staruszkami” było dla ludzic z góry poniżające. Bez mała byłoby kazirodztwem. Korzystając z przywilejów starszeństwa w hierarchii służbowej, damy wybierały młodszych i przystojniejszych oficerów, mających z kopulacji co najmniej doktoraty.

         Chyba nie mają racji dzisiejsze feministki, że w przeszłości tylko one podlegały molestowaniu. A era MeToo to nic innego jak pic na wodę i fotomontaż. Mizoginizm i mizoandryzm był, jest i będzie. I to we wszystkich kulturach. Jest stary jak świat. Mnie szczęśliwie ludzice pomijały. Byłem za wiekowy jak na ich gusty. „Zwitkaczony”, owszem byłem, ale nie pasowałem, by „kretyńskim być motylkiem”. Moja aparycja przypominała pachołka do cumowanie statków.    Pamiętam, że tylko raz, z okazji resortowego bankietu dla uczczenia rocznicy Wielkiej Rewolucji Socjalistycznej, zostałem przydybany przez „wysokopiętrową”.

         Byłem zmęczony wyborową. Wyszedłem na dziedziniec zaczerpnąć świeżego powietrza. Było ciemno jak w dupie Konia Trojańskiego. Dama podeszła niepostrzeżenie. Zawlokła mnie do swego gabinetu. Też była skaleczona boską obrazą. Z grymasem pożądania, a raczej głodu seksualnego, widocznym czasami na pyskach ogrodowych krasnoludków, wariacko pożądała miłości. W amoku, mając siłę smoka wawelskiego, cisnęła mną jak piłką na blat biurka. Pozbyła sie majtek i kazała figlować wdzięcząc się strasznie. Miała sflaczały tyłek i obwisłe cycki. Trzy otwory, którymi niewiasta może się pochwalić i do których warto włożyć fiuta, też nie były więcej warte. Nie wiem, co było w niej bardziej paskudne? Wnętrze czy wygląd?

         Dama, a raczej baboton chyba przebodźcowała moje pożądanie. Nie sprostałem oczekiwaniom. Mój fallus wisiał bezczynnie przypominając kawałek wyeksploatowanego węża strażackiego, w którym już dawno nie było wody. Kapłanka resortowego ogniska do końca służby wyrzucała mi zbezczeszczenie honoru oficerskiego. Twierdziła, że pług, którym się nie orze, rdzewieje i że dałem plamę. Pocieszałem się, że na Słońcu też są plamy.

                                               ***          .

Nasz naczelnik wysyłał podległe oficerki na takie akcje, które rokowały, że funkcjonariuszki w nich uczestniczące „muszą dać dupy”. Najzłośliwsi oficerowie wydziału, wśród których było dwóch absolwentów filozofii KUL-u (Katolicki Uniwersytet Lubelski), rozpowszechniali plotki, że Literek jako marksista, nie chciał naśladować chrześcijańskiego filozofa Orygenesa, twórcy teorii o preegzystencji dusz, który w akcie samokastracji uczynił się eunuchem. Naczelnik Wydziału Niemieckiego przechytrzył starochrześcijańskiego myśliciela. Nie chcąc samodzielnie wykonywać operacji na własnym fallusie, napisał raport do ministra Kiszczaka, prosząc generała o poddanie go zabiegowi kastracji. I minister spełnił jego prośbę. Jeżeli w tym wyznaniu zwietrzycie konfesję resortowego przygłupa, to nie będę protestował. W resorcie można było wypatrzyć sporo różnej maści naczelników. Było ich w samej Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu kilkudziesięciu. Wyznaczenie na to stanowisko uprawniało nominata do pomiatania ludźmi. Więc naczelnicy deptali podwładnych jakby to była kapusta przeznaczona do kiszenia. Udeptani, w przeważającej mierze, z małymi wyjątkami, byli o niebo kompetentniejsi od przełożonych. Resort był pełny takich porządnych oficerów. Można ich było poznać po tym, że świństwa robili bardzo nieudolnie. Stawali się podli stopniowo i stanowili kolektyw solidnych rzemieślników bez krztyny geniuszu.

         Byli jacy byli. Ale na ogół gorsi. Naczelnicy wraz ze swoimi oficerami byli robolami Firmy. Na nich trzymało się ministerstwo. Większość funkcyjnych oficerów podejmowało rozsądne decyzje i mówiło do rzeczy. Niektóre słowa wyostrzały się nawet w ustach tępaków. Mój naczelnik pułkownik L. Literek, nominat ministra, został skierowany do resortu w ramach tzw. desantu aniołów z WSW, należał do wyjątków bez odprysku geniuszu. Paraliżował go respekt przed sobą. Mogłem tylko ubolewać nad niedorozwojem własnego umysłu, że przed akcją, do której mnie zaprzężono, jeszcze tego nie rozgryzłem. Cała ta hałastra naczelników nawet sobie nie wyobrażała, że ich podwładni mogą mieć inne zdanie niż oni. Bo tylko oni kierowali bezpośrednio oficerami. Wyższe szarże rzadko zniżały się do bezpośredniego stawiania zadań. Od tego mieli naczelników.

                                               ***   

  1. Literek miał biało-żółte, jakby wyrzeźbione ze słoniowej kości oblicze. Łysą niczym bilardowa kula czaszkę. Oczy ukrywał za grubymi szkłami krótkowidza. Nie na tyle jednak grubymi, aby podwładni nie widzieli jego spojrzenia, wiecznie zagubionego w przestrzeni. Mój szef odznaczał się cechami rasowego pracownika kontrwywiadu. Nadymał się jak żaba na liściu nenufaru. Pysznił się swoją niekompetencją. Gryzł w pupę każdego, kto na drabince kariery miał szansę stanąć o szczebelek wyżej. Był pewny siebie i apodyktyczny. Głęboko wierzył, że zawsze ma rację. Starał się robić wrażenie, że wszystko już przemyślał i rozstrzygnął. Jego twarz nie była twarzą, raczej potwarzą, ponurym ryjem, który śnił mi się długo. Obserwując jego sposób kierowania wydziałem, przerobiłem zdanie Schopenhauera. Brzmiało ono tak: dobry styl dowodzenia polega nie na monologowaniu, a na tym, że ma się coś do powiedzenia. Literek miał do powiedzenie tylko frazesy z cyklu: „ja rzucam myśl, a wy ją łapcie”. Była to przeraźliwa nicość intelektualna, totalna pustynia. Wysłuchałem i zaznałem mulistości i odruchu wymiotnego. Wydawało się, że naczelnik wysłuchuje li tylko z grzeczności tego, co mówią inni. Podległym oficerom wyjaśniał prawie wszystko, a to znaczyło, że niczego nie wyjaśniał. Obwieszczał wszem i wobec swe ostatnie sądy, obowiązujące podwładnych i przydatne do danej sprawy jak hulajnoga do podróży na Księżyc. Był najbardziej monstrualną i żałosną istotą na świecie.