Kochani!

Znowu recykling czyli poprawianie historii. Zanim sięgnę do nowszych czasów pozwólcie mi jeszcze poszturchać trochę Józefa (Izaka) Światłę, który w dekompozycji (czyt. szabrowaniu i nie tylko) budynków w Orlu, w Hali Izerskiej i w ogóle w Sudetach, miał niejakie zasługi, a 4 grudnia 1953 r. wyciął malowniczą siurpryzę Bolesławowi Bierutowi z towarzyszami. Izak, który był już Józefem i w Górzyńcu przyszedł po mojego ojca poświęciłem kilka odurzonych zdań zawartych na 502 stronach Portretu z kanalią.  Zacznę jednak od Adama i Ewy czyli od początku. No to ad rem:

         Tak zwana prawda historyczna nie zawsze jest prawdą. Mimo, że po zwycięskiej wojnie, w której walczyliśmy z Trzecią Rzeszą i Sowietami (1.09.1939 r. – 8.05.1945 r.) to Niemcy wygrały pokój, a Polacy tylko wojnę. Przyjaciele (USA i Wielka Brytania) oddali nas w pacht Stalinowi. Był proces w Norymberdze. W tym spektaklu jeden ludojad oskarżał drugiego o kanibalizm. Od tego czasu świat stał się dwubiegunowy. Ludojady były geniuszami. Geniuszami zbrodni. A geniusz robi to, co chce; talent – to, co może, a przecietniak – to, co trzeba.

         W Kraju Pieroga i Zalewajki geniuszy nie było. Talentów takoż. Po wojnie przeciętniacy, przedzierzgnięci w stalinistów przystąpili do dzieła nicowania, przestrajania, przerabiania, przestebnowania, modulowania Polaków. W tym procesie brały aktywny udział niektóre żołnierki 1. SBK im. E. Plater, które w 1996 wytoczyły mi, trwający 11 lat proces, oskarżając że je zniesławiłem (zob.: Proces. Kłamstwa, mity, dezinformacje i konfabulacje a także Tłuste koty wymiaru sprawiedliwość i…) .

Pod dyktandem generalissimusa i kierownictwem sowieckiego agenta prezydenta Bolesława Bieruta (książka o tych sprawach ukazała w 2022 r. pt. Tajne sejfy B. Bieruta i J. Barmana. Urok „dobrej zmiany”, Czar Polskiego Ładu) wolnościowe pragnienia społeczeństwa ugięły się jak dach pod ciężarem śniegu.

    Po śmierci Stalina i ucieczce Światły, gdy niektórzy suzereni na usługach Wielkiego Brata, w trosce o swoje żelazne dupy chcieli troszkę zliberalizować zbójecki system, a B. Bierut – jak twierdzi Andrzej Werblan: hamował procesy naprawcze.

Na szczęście 3 lata po śmierci „Ospowatego Józka” stalinizm polski skończył się spopieleniem Bieruta w Chruszczowowskim ogniu, „krwawym czwartkiem” w Poznaniu (w tej rabacji paskudną rolę, obok generała J. Kamińskiego odegrał m.in. E. Gierek), Polskim Październikiem 1956 r i roszadami na szczeblu władzy. Zbudowaliśmy najweselszy barak w tzw. obozie socjalistycznym.

Po latach próbujemy prostować fałszywą historię. Fałszujemy nasze dzieje na nową, równie łgarską modłę. W awangardzie fałszywców są politycy, służby specjalne i media.  W tym procederze wykorzystywane są metody wygenerowane w pierwszej stalinowskiej dekadzie Peerelu.

Przez bez mała pół wieku główne wydarzenia rozgrywały się w Sowietach i Stanach Zjednoczonych. Niewielkim przyczynkiem do nich była „wycieczka” (4 grudnia 1953) do USA prominentnego funkcjonariusza MBP ppłk. Józefa Światły, zastępcy dyrektora Departamentu X MBP płk Anatola Fejgina (zob.: Anatol pułkownik Fejgin. Bandyta czy ofiara ideologii). Wyprawa była mocno nielegalna. Albo inspirowana. Zapewne nieunikniona. Gdyby nie było Światły, jego robotę musiałby wykonać ktoś inny. Manewr taki powtórzono w 1981 r. z udziałem płk. MON Ryszarda Kuklińskiego, a tym razem chodziło o USA (zob.:  As CIA i… W kręgu donosów, mitów i faktów o Ryszardzie pułkowniku Kuklińskim) i częściowo gen. Władysława Pożogi (szło o Kubę). Od tamtych czasów ciekawe są doniesienia medialne dotyczące polityków i służb specjalnych. Dlaczego? Bo z tymi facetami jest jak z kryminałami. Czekamy, kto pierwszy zginie.

Wierząc Emilowi Cioranowi, że życie jest plagiatem, a pisanie występkiem usiłuję opisać swoją egzystencję. Co pamiętam z pierwszej dekady Peerelu?

 W latach pięćdziesiątych chodziłem do Liceum Pedagogicznego. Na lekcjach języka polskiego zmuszano nas do głośnego czytania pracy generalissimusa o językoznawstwie. Czytaliśmy piąte przez dziesiąte, aby zrozumieć dziesiąte przez dwudzieste. Było to równie pasjonujące jak liczenie nóg stonodze. Ale co Stalin wymyślił, to Polak musiał polubić. Skłania mnie to do przypomnienia anegdotki: Filoksenes szydził kiedyś z wierszy Dionizosa. Rozgniewany władca zesłał go za karę do kamieniołomów. Po jakimś czasie wezwał go z powrotem i znowu zaczął mu odczytywać swoje poematy. Posłuchawszy przez chwilę, Filoksenes wstał i zwrócił się do wyjścia. Kiedy Dionizos go zapytał, dokąd idzie, odpowiedział: „Z powrotem do kamieniołomów”.

Nie poszedłem do kamieniołomów. Wybrałem gorzej. Recypowałem wprawdzie, że „kto się w Polsce rodzi, sam sobie szkodzi”, ale jeszcze się z tym nie otrzaskałem. Ze względu na pewne zaszłości rodzinne, jako syn zaplutego karła reakcji nie mogłem studiować na wyższych uczelniach. Byłem mierzwą, odpadem historii. Mój mózg miał potencjalne skłonności do zbrodniczych myśli. Takie mózgi podlegały obróbce ideologicznej lub anihilacji.

Ale przecież – tłumaczyłem sobie – sam, chłopie, sobie jesteś winien. Mogłeś się urodzić w rodzinie robotniczej lub małorolnego chłopa. W tej sytuacji, miałem prawo czuć się samotnie, jak różaniec be paciorków. Szukałem „trzeciej drogi”. Postawiłem na sport. Gdy poprawiałem jakieś rekordy, zdobywałem mistrzostwa, nikomu nie przychodziło do głowy pytać mnie, co robili moi rodzice. Wpadłem w oko „łowcom” kandydatów do szkół wojskowych. Tak zostałem podchorążym Oficerskiej Szkoły Wojsk Ochrony Pogranicza w Kętrzynie. Ale i tego było mało. Nagle przepaliły się korki w moim mózgu. A że mózgu nie można zresetować więc poświęciłem jeszcze pięć lat na edukację w Wojskowej Akademii Politycznej i sześć lat na trzy dwuletnie „dokształty” na Wieczorowym Uniwersytecie Marksizmu – Leninizmu. Wkrótce byłem naszpikowany marksizmem, leninizmem i stalinizmem jak bandzioch świętego Sebastiana strzałami. A mimo to komunizm ciążył w moim żołądku niczym kamień z Kamiennej, którego organizm nie mógł strawić.

Dziś wiem, że tak długa edukacja w uczelniach peerelowskich nie była najlepszym pomysłem. Uzależniała podobnie jak alkohol lub narkotyki. Stając się człowiekiem wykształconym wbrew swej woli, miałem prawo uważać się za eksperta w dziedzinie łgarstwa marksistowskiego. Uspokajając wyrzuty sumienia, tłumaczyłem sobie, że przecież realizuję wytyczne moralistów, żeby człowieka traktować jako cel sam w sobie. A dotychczas jedynie wojskowi stosują się do tych zaleceń dosłownie.

Decyzję o związaniu się z armią skomentował Tadeusz Steć, o którym wspominam prawie w każdej swojej książce. Było to człek zachwycający. Diabelsko brzydki i piękny. Dziko chciwy i absolutnie bezinteresowny. Bardzo sprytny i, jeżeli chodzi o tajne służby, okropnie głupi. Pytany czy pisze pamiętniki odpowiadał, że nie, bo dobrze – nie wypada, a źle – się boi. Na 1. numerze „Rocznika Jeleniogórskiego” napisał mi tak: „Wiesz, Henryk, koledzy mówią, że twoja decyzja o przywdzianiu munduru żołnierza jest łajdacka i kretyńska. Ale ja cię zawsze bronię. Mówię im, że jesteś tylko chory psychicznie i cierpisz na depresję”. Steć pisał mało, ale pisał smacznie. Chciałoby się, aby jeszcze coś napisał. Nie napisze. Został brutalnie zamordowany.

Wykształcenie niewiele mi przeszkadzało robić to, co robiłem i czego nie robiłem. Niestety nie byłem tak zdolny jak lizuski i dupowkręty komunizmu. Dlatego nie zrobiłem kariery. Wydawało się, że na co dzień byłem mniej więcej normalny. Ale nie mogłem być normalny, jeżeli mój najwyższy przełożony był anormalnym fanatykiem komunizmu przebąkującym o „konstruktywnym niezadowoleniu z zastanej rzeczywistości”. Więc „leciałem” partyjną nowomową i na zajęciach z kadrą oficerską wspominałem o „destruktywnym zadowoleniu płynącym ze zbudowania promiennej przyszłości”.

Zainteresowanie Światłą odłożyłem ad Kalendas Graekas. Bawiłem się językiem. Pamiętając mądrość arabską, że język jest jak lew, kiedy go wypuścisz, będzie gryzł. Z ciekawością śledziłem mit kombatanctwa oparty o antysemityzm. Propagował go gen. Moczar. Wtórował mu szef Sztabu Generalnego WP gen. Jaruzelski. Jak podaje Piotr Gajdziński („Odra” nr 3/2018) to Jaruzelskiemu 1356 oficerów i chorążych żydowskiego pochodzenia zawdzięcza wyrzucenie z wojska (w tym 54 pułkowników, 79 podpułkowników i 132 majorów). To była nostalgia za niegodziwością. Zachwycali się tym cygaństwem nawet byli członkowie Armii Krajowej. Odrazę budziło nie zachowanie szumowin głoszącej hasło: „Precz z Żydami. Żydówki z nami”. Zniesmaczało kabotyństwo niektórych żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego.

Nie mogę też wykluczyć, że mnie jakaś niegrzeczność opętała, np. ziewnięcie w czasie zbiorowego wysłuchiwania przemówienia I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki dającego odprawę syjonistom. W marcu 1968 r. na rubieże Rzeczypospolitej przyszedł z Warszawy szyfrogram nakazujący zbiorowe wysłuchanie spiczu „Wiesława”. Janusz Szpotański nazwał Gomułkę Gnomem, czym zarobił na więzienie. Oprócz represji administracyjnych, utalentowany szachista i poeta, dostał trzy niedziele, palmowe plus, kicia. Dowódca Górskiego Batalionu WOP płk Zdzisław Drobniak zebrał kadrę w klubie i kazał mi pilnować, aby oficerowie wysłuchali przemówienia szefa partii z należytą powagą. Z Katowic dolatywał głos Edwarda Gierka odgrażającego się syjonistom, że: „Śląska woda pogruchocze im kości”.

Gomułka mówił i mówił. Była to istnej biegunki schizofrenicznych skojarzeń. Nie można było nie ziewać. Na domiar złego, coś mnie podkusiło i nakazałem dyżurnemu otworzyć okna, aby przewietrzyć sale z zaduchu po spiczu przywódcy narodu. Na sali było sporo kapusi WSW i MSW, zwanych dziś sygnalistami. To specyficzny gatunek ludzki. Niektórzy z rządzących ale głównie ze służb przekonują, że to odmiana człowiecza niewybredna acz potrzebna. Ale wówczas straciłem czujność i jakoś ten fakt przeoczyłem. A delatorzy byli wytresowani przez oficerów obiektowych. Byli przekonani, że można przez denuncjowanie i konfidencję zbratać się z bliźnimi, zarobić na awans czy medal albo na gratyfikacje finansowe. Jeszcze tego samego dnia poszły meldunki. Do Łużyckiej Brygady i do dowództwa WOP, a stąd do GZP WP i ministerstw siłowych.

Mimo, że sprawiałem wrażenie oczytanego w naukach marksistowsko-leninowskich, a teorie Carla von Clausewitza i Sun Tzu o wojnie oraz doktrynę Leonida Breżniewa o ograniczonej suwerenności miałem w małym paluszku, skończyło się na tym, że gen. Jaruzelski wyrzucił mnie ze „złotego funduszu”. Moja kariera wojskowa rozpadła się jak domek z kart. Zostały tylko karty. Wpadłem w depresję. Była dotkliwa i ciężka. Uwierała i skrzypiała. Szorowała. Kłuła. Miała kamienie w butach. Trwała pięć minut. No, może kwadrans. Całą nadzieję na przyszłość pokładałem w Toto-Lotku. W końcu powiedziałem sobie: „Henryku! Urodziłeś się jako oryginał, nie stawaj się niczyją kopią” i zacząłem robić jeszcze większe głupstwa. Tym razem jednak robiłem je na własny rachunek. Konspirowałem. Wydałem prawie 30 numerów Czerwonej Krowy, pisałem raporty dla Jana Pawła II, później, już w wolej Polsce, razem z profesorem Pawłem Wieczorkiewiczem kombinowaliśmy jak obalić rząd… Dziś w byciu sobą najbardziej mi przeszkadza kodeks karny.

W następnym blogu spróbuję przedstawić subiektywny ogląd oryginalnego typa, Homo tweetusa – człowieka ćwierkającego. Oto bowiem jakiś scurvenson, płonący wielką namiętnością do niejakiej Olgi zmienił mój przyzwoity życiorys w Wikipedii na coś w rodzaju monumentalnego łgarstwa mające wszelkie znamiona hejtu. Gdyby ktoś nie wiedział kto zacz scurvenson polecam lekturę Szewców S. I. Witkacego. 

Wracam do Światy. On to, nagłaśniając przez Rozgłośnię Polską Radia Wolna Europa (RP RWE) zbrodnie komunizmu, być może, położył nie tylko dla Kraju Pieroga i Zalewajki, ale także dla świata niemałe zasługi, kasujące wedle niektórych „naukawców” jego własne zbrodnicze dokonania.

On pierwszy tak jasno przedstawił kawałek peerelowskiej pospolitości. Unaocznił, że towarzysz towarzyszowi towarzyszem, ale także zdrajcą. Ukazał bezmiar dziwności stalinizmu polskiego. Wyglądało to tak, jakby komunistyczny smok pluł gorącą, ognistą śliną na rzeczywistość, którą współtworzył. Istnieją tysiące powodów, by się zająć właśnie tym oficerem. A każdy z nich wystarczyłby osobno aby sportretować jego postać. Prof. Andrzej Paczkowski określił go łagodnie jako „wredną twarz sowieckiej kanalii”, a ja… no właśnie…

Józef Światło to oficer, który po zamianie NKWD & MBP na CIA zaczął przejawiać smocze cechy – pożerał dawnych mecenasów, egzegetów i kolegów, którzy niegdyś dobrze mu życzyli. W jego wypadku było to pożarcie dokumentne. On to, relacjonując przemyślenia oparte na własnych doświadczeniach, ciągle pamiętał o przestrodze Andre Maurois, aby nie mówić o sobie źle, bo ludzie mogą uwierzyć. Przez prawie dwa lata bił się ochoczo w piersi. Cudze. Potem zamilkł. Bo albo mu nowi mocodawcy z CIA kazali, albo przestraszył się czegoś. Czego? Mniemam, że zarówno niegdysiejsi przełożeni jak i dzisiejsi uczeni historycy nie rozgryźli jego enigmy. Po transformacji MBP na KdsBP i MSW władze prlu wysłały do USA kilku funkcjonariuszy mających Światle zrobić ryziu-ryziu. Był w tej grupie mój „przyjaciel” pułkownik Marceli Wieczorek. Jednak Sowieci uczynili byłego wicedyrektora Departament X MBP człowiekiem nietykalnym.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *