SIĘ NAPISAŁO WSPOMNIENIE O GENERAŁACH

Staję pod ulewnym deszczem tych słów jak pod ulewą rtęci i gnoju, pod obsuwającymi się kamieniami, pod błotem latającym, pod obsypującymi się gwiazdami, pod opadem zestrzelonych dzikich kaczek, pod gruzem wysadzonego w powietrze (…). Otaczają mnie mówiące usta, stare, młode, sepleniące, dźwięczne, zduszone, chrapliwe, pojękujące. [Julia Hartwig].

I choć czasy, w których często odwiedzałem Sztab Generalny WP i MSW, należą do odległej przeszłości, nadal zastanawiam się, dlaczego w tej instytucji było tak dużo udawania. Wiem, że gdy dzieci udają żołnierzy to ma to sens, ale dlaczego oficerowie udają dzieci? Pamiętam, że było w tych instytucjach szczególnie duże stężenie bałwaństwa. Ale to nie wariaci mnie fascynowali. Najciekawsze były roszady personalne pomiędzy resortami. Ruchy w tę i we w tę stronę trwały przez czas trwania Peerelu. Proceder nasilił się po zdobyciu przez gen. Jaruzelskiego władzy absolutnej i mianowaniu na fotel ministra spraw wewnętrznych gen. Kiszczaka.

Walki podjazdowe generałów i nie tylko, ale pod rządami Kiszczaka nawet Pożoga spokorniał. „Lud mundurowy” nazwał wysyłanie oficerów WSW do MSW i odwrotnie „desantami aniołów”. Miło było obserwować anioły z WSW, które spadały na MSW i inne resorty jak popiół wulkaniczny przykrywający łajdactwa Firmy, jak deszcz, kropla po kropli spłukujący z poszczególnych departamentów ślady krwi, a niekiedy, na oba resorty siłowe jak grad – symbol burzy. Iskrzyło. Jednak wyładowań nie było. Zmiany ministrów. Podobnie jak dziś odbywały się gładko. Dupowkrętów – także. A szkoda…

Poszczególni ministrowie nie zawsze rozumieli, na czym polega różnica między tajnymi służbami cywilnymi a wojskowymi. A różnica jest istotna, mniej więcej taka jak między statkiem a okrętem lub między moździerzem kuchennym a wojskowym.

Zadaniem Kiszczaka było sprawienie, aby między moździerzami nie było żadnej różnicy. Aby moździerze pokochały się wzajemnie. Aby nie konkurowały, a współdziałały ze sobą. Trzeba przyznać, że minister zadanie wykonał i uznał, że jest orłem. Utwierdzali go w tym akolici, ale i nienawistnicy potwierdzali, że CzeKiszczak jest wprawdzie orłem…, ale wypchanym, z którego sypią się trociny.

Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu gen. W. Pożoga podchodził do najważniejszych generałów przykomenderowanych do resortu z wojska jak pies do jeża, z nadzwyczajną ostrożnością, ale swoje myślał. A myślał wrednie. Mam to na piśmie.

Gen. Pożoga od lat pięćdziesiątych wiedział, że zarówno Jaruzelski jak i Kiszczak lubili kąsać niepokornych współpracowników, niekiedy nie gorzej od niego. Ale głośnio tego nie mówił. Wiedział, że zausznicy ministra są wszędzie. Tylko raz napisał po kilka zdań charakteryzujących swoich przełożonych. Napisał prawdę. Swoją prawdę. Pod rządami „dwupaku generalskiego” Polska coraz bardziej przypominała szpital dla „czubków”, w którym rządzili lunatycy. Generałowie chętnie rozprawiali o wolności, uważając, że wolność jest to prawo robienia tego, co oni chcą i przeszkadzania innym w robieniu tego, czego chcą. Może to ładnie brzmiało, ale brzydko pachniało. O ile jednak Jaruzelski był klasą dla siebie i jest przykładem, jak można mówić o wzniosłych celach, a jednocześnie nikczemnie postępować, to przykładem, jak postępuje człowiek, który o wzniosłych celach nawet nie słyszał, był Kiszczak.

Pochodzący z dobrego domu osobliwie osobliwy Jaruzelski był przez pół wieku komunistą. Marzył mi się striptiz wnętrza generała. Wiedziałem, że jako komunista Jaruzelski mógł żyć z Leninem „wiecznie żywym” lub przeciw niemu, ale nie bez niego. Z wodzem rewolucji generał żył do 1989 r. Po tej cezurze przez dalsze dwadzieścia lat tęsknił do niego, by przed śmiercią pojednać się z Bogiem i być przeciwko współtwórcy państwa sowieckiego.

Pochodzący z Kurowa, z ziemiańskiej rodziny Jaruzelski zawsze przykładał wagę do dobrych manier i uprzejmych gestów. Nawet jak chciał kogoś usunąć ze swojej drogi, posługiwał się umyślnymi – w ostatniej dekadzie Peerelu zazwyczaj Kiszczakiem lub Pożogą.

Złośliwy goryl (szef ochrony fizycznej i kontrwywiadowczej ministra i premiera) płk Artur Gotówko nadał mu ksywę „Wojtuś Szabelka”, która przylgnęła do generała jak wypluta guma do żucia do podeszwy buta. Jaruzelski w życiorysie ma trzy lata rąbania tajgi i podpisanie paktu z Antychrystem, czyli przejście do stworzonej na rozkaz generalissimusa I Armii WP w ZSRR i pierwsze kontakty z NKWD. To fakty zrozumiale i wytłumaczalne. Po zakończeniu wojny pozostanie w armii nie było już tak jednoznaczne. Przecież ta armia, razem z bezpieką, milicją i partią, przynajmniej do 1956 r. roznosiła sowiecką zarazę. Przyszły generał nie może się tłumaczyć niewiedzą. Brał udział. Widział. Słyszał i czuł… Generał mający za sobą chwalebny szlak żołnierski od Riazania do Łaby postanowił być raczej bijącym niż bitym i wybrał na dalszą drogę życia służbę wojskową. Tym samym kontynuował zaczętą 19 lipca 1943 r. karierę. Najpierw jako podchorąży Szkoły Oficerskiej 1 Korpusu Sił Zbrojnych w Riazaniu. Naukę ukończył 16 grudnia 1943 r. z setną lokatą. Uzyskawszy stopień chorążego (lepsi podchorążowie otrzymywali stopień podporucznika), został skierowany do 5 pułku piechoty 2 Dywizji Piechoty im. Henryka Dąbrowskiego na stanowisko dowódcy plutonu. W maju 1944 r. został dowódcą plutonu zwiadu, a od stycznia 1945 r. dowodził całym zwiadem 5 pułku piechoty

W czasie rządów generała kilkakrotnie spotykałem się z szefem sztabu 5 pp – płk. Aleksandrem Fominem. Oficer był zachwycony „wojaczką” Jaruzelskiego. Opowiadał, że po przyjściu chorążego do pułku rozmawiał z nim i on mu powiedział, że pochodząc z niezbyt bogatej rodziny, całe życie marzył o dostaniu od rodziców w prezencie konia. Fomin to zapamiętał. Przeniósł go do zwiadu, a gdy zwolnił się etat dowódcy zwiadu konnego, mianował na to stanowisko Jaruzelskiego. Dziecięce marzenie „Wojtusia Szabelki” spełniła armia. Tyle że koń chor. Wojciecha był w strasznym stanie, a żołnierze plutonu w jeszcze gorszym. Chorąży nazwał szkapę Chabetonem, a z żołnierzy w krótkim czasie zrobił sprawnie działający pododdział. Również koń pod opieką Jaruzelskiego wkrótce przemienił się w rasowego rumaka i chorąży przemianował go na Bucefała (od imienia konia Aleksandra Wielkiego). W tym kontekście wieści o niezbyt chlubnym szlaku bojowym Jaruzelskiego należy uznać za niesprawiedliwe. Każdy żołnierz, obojętnie, czy walczył pod sztandarami Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR czy na Zachodzie, moim zdaniem godzien jest szacunku.  Przyszły generał oszczędnie dawkował opowieści o przygodach frontowych. Ale i tak nie ustrzegł się wpadki. Opowiadał na przykład, że po walkach o Kołobrzeg i dotarciu do Bałtyku napoił w morzu Bucefała. Być może zapomniał, że koń nie jest rybą i słonej morskiej wody nie pije.

Miłość do koni pozostała generałowi do późnych lat. Nawet w czasach premierowania zawsze starał się wykroić trochę czasu by pojechać do Starej Miłosnej. Miał tam duplikat ulubionego Bucefała, rasowego rumaka. Galopował na nim po leśnych duktach ku przerażeniu oficerów z ochrony, bo dwukrotnie jacyś dowcipnisie próbowali wykorzystać miłość Jaruzelskiego do koni, aby dokonać na niego zamachu (vide moja książka: Byłem gorylem Jaruzelskiego).

Podejrzewałem, że jest to robota WSW, która organizując fikcyjne zamachy, chciała się dowartościować. Takich zamachów było pięć. Cztery pierwsze – sądzę – były fikcyjne, organizowane przez tajne służby, chcące się dowartościować. Piąty zamach był ewidentnie zbójecki, indywidualny, wykonany przez Stanisława Helskiego, byłego działacza NSZZ Rolników Indywidualnych „Solidarność”, który w czasie podpisywania przez Jaruzelskiego książki Stan wojenny. Dlaczego? uderzył go kamieniem w głowę.

Faktem jest, że Jaruzelski był w czasie bojowego szlaku od Puław do Łaby dwukrotnie ranny. Miało to dalekosiężny skutek – musiał się myć tylko w wodzie utlenionej, co do pasji doprowadzało jego szefa ochrony płk. A. Gotówkę. Wyobraźcie sobie oficjalną wizytę, na przykład u pułkownika Muammara Kadafiego w Libii. Gala w pełnej krasie. Idzie oficjalna delegacja i towarzyszące osoby, a na końcu szef ochrony, który zamiast kałasznikowa dzierży w ręku hermetycznie zamykaną bańkę w wodą utlenioną, aby generał mógł od czasu do czasu odświeżyć sobie zmęczoną upałem twarz…     W czasie wojaczki Jaruzelski odkrył, że istnieją sprawy, o których opłaci się nie myśleć, by szybko awansować. To w wojsku niepodległość II RP pod wpływem marksizmu szybko wyszumiała mu z głowy. Błyskawicznie pozbył się ziemiańskiego sznytu i zaczął budować komunizm. Cały czas mienił się patriotą.

Jednak w ujęciu szefa WRON był to raczej patriotyczny bezwstyd. Sztandar czerwony traktował jak fetysz i nic mu nie przeszkadzało, że bolszewicy z polskich sztandarów urwali orzełkowi koronę, a jego ojca wpakowali do piachu. Oczywiście jak każdy konwertyta wstydził się swojej ziemiańskiej rodziny. Pół wieku zajęło mu przekonywanie komunistów, że nie jest ziemianinem, że hreczkosieje go brzydzą. Ostatnie dwadzieścia pięć lat życia, udając jowialność, starał się przekonać ziemian, że nie jest infamisem (zniesławionym), bo nigdy nie był komunistą. Można go zrozumieć. W Peerelu tacy rodzice jak jego samym swym istnieniem budzili wstyd u dzieci, które chciały robić karierę. Więc Jaruzelski ukrywał swe pochodzenie do końca lat osiemdziesiątych, co umożliwiło mu piastowanie takich stanowisk i funkcji jak np. komendanta wojennego miasta Głubczyce. Jesienią 1945 r. po przerzuceniu jego jednostki do powiatu hrubieszowskiego zwalczał UPA, w następnym roku został wojskowym komendantem miasta w Piotrkowie Trybunalskim i likwidował podziemie niepodległościowe, m.in. oddziały WiN. Później kariera Jaruzelskiego rozwijała się równie dynamicznie. Był m.in. wykładowcą taktyki w Centrum Wyszkolenia Taktyki, zastępcą szefa Głównego Zarządu Wyszkolenia Bojowego, dowódcą 12 Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie, szefem Głównego Zarządu Politycznego WP, szefem Sztabu Generalnego WP i ministrem obrony narodowej Po 1990 r. usamodzielnił się. Sam sobie przyznał rację, że to, co robił, robił dla Polski. Wydaje się, że jego głównym „pchaczem”, przynajmniej gdy chodzi o karierę wojskową, był gen. Stanisław Popławski. Politycznie Jaruzelski był też posłem, członkiem Biura Politycznego KC PZPR, prezesem Rady Ministrów, przewodniczącym Rady Państwa, I sekretarzem KC PZPR, szefem WRON oraz prezydentem PRL, a w III RP tylko prezydentem. W czasach „Solidarności” bił na alarm. Niektórych nawet po twarzy. Na szefa WRON nikt go nie wybierał. Wybrał się sam. Rżnięto wszystko to, co kryło się w lesie i co wystawało ponad ściółkę.

Po skończonej wojnie na I i II Armię WP spadł obowiązek wytępienia opozycji niepodległościowej. Wojsko (razem funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i KBW) walczyło o zdobycie władzy, a później o jej utrwalanie. WOP zaś pilnował, aby nikt z wrogów nowej władzy nie czmychnął za granicę. Żołnierze tej formacji robili to czasami niezbyt skutecznie. Czasami otwierali granicę, robiąc tak zwaną ścianę, aby na Zachód przepuszczać nieraz całe grupy utworzone przez NKWD i MBP (np. UPA), a niekiedy pojedynczych agentów. Wówczas to na południowo-wschodnich krańcach Rzeczpospolitej walczyli ramię w ramię przyszli generałowie: Jaruzelski, Buła i Pożoga, ale nic nie wskazywało na to, że 35 lat później „Wojtuś Szabelka” stanie się dyktatorem Kraju Pieroga i Zalewajki, a funkcję szefów tajnych służb, wojskowych i MSW, czuwających nad bezpieczeństwem socraju, powierzy swoim niegdysiejszym komilitonom.

Obie armie dowodzone przez byłego agenta sowieckiego, generała, a następnie marszałka Michała Rolę-Żymierskiego, wsparte tzw. bezmundurową swołoczą, czyli aktywistami PPR i partii sojuszniczych, z Bierutem, Gomułką, Bermanem i innymi, walczyły tak długo, aż opozycjonistów przykryła ziemia. Najbardziej niepokornych zabito. Chwiejnych wsadzono na długie lata za kratki. Można było zmniejszyć armię z przyległościami do około czterystu tysięcy, a bezpiekę do stu tysięcy, plus ORMO, dochodzące w porywach do pół miliona zbrojnych nie tylko w ideologię. Redukcja objęła wielu oficerów, ale nie Jaruzelskiego. Awansował na generała. Prosty, niczym szczególnym niewyróżniający się oficer przemienił się nagle w cudowne pisklę LWP, które wykluło się z jajka niespodzianki. Zrobił błyskawiczną jak na rodowód ziemianina karierę (służby wiedziały od początku o nieproletariackim pochodzeniu, ale się tym nie chwaliły). Okrzyknięty najlepszym ministrem obrony Polski powojennej nie wyglądał na twardziela.

W marcu 1968 r. jako szef Sztabu Generalnego WP (za przyzwoleniem Gomułki) wspólnie z generałami Moczarem i Szlachcicem oraz dziczą esbecko-partyjną dał sygnał do wygarbowania pleców protestującym studentom i wypatroszenia niektórych Żydów, którym udało się przeżyć Holokaust. Po prostu, w myśl hasła rzuconego przez partię: „Mądrej głowie dość pałką w łeb”, aktyw robotniczy, wsparty zomowcami ruszył na studencką gówniarzerię i inteligencję nieszanującą socraju, zaś Jaruzelskiemu grzał się długopis od podpisywania rozkazów o wyrzucaniu na zbity pysk i degradowaniu oficerów pochodzenia żydowskiego. Z seksistowskich MON i MSW  aż w Karkonosze dochodziło zawołanie: „Precz z Żydami! Żydówki z nami!”. W sierpniu tegoż roku jako minister obrony narodowej wydał  rozkaz 2 Armii Wojska Polskiego (utworzonej na bazie Śląskiego Okręgu Wojskowego i dowodzonej przez gen. bryg. Floriana Siwickiego) wzięcia udziału w interwencji w Czechosłowacji (wraz z częścią Zjednoczonych Sił Zbrojnych UW). W 1970 r. rozkazał strzelać do robotników na Wybrzeżu, zaś 12 grudnia 1981 r., aby zdusić „Solidarność”, jednoosobową decyzją powołał Wojskową Radę Ocalenia Narodowego (WRON) i mianował się jej szefem. W 1990 r. zrozumiał, że są rzeczy, których się nie robi, tylko się je popełnia i publicznie przyznał, że były to wyczyny niesłuszne, i wydusił z siebie słowo „przepraszam”.

Niestety, Bóg, który Polskę przez tak długie wieki otaczał blaskiem potęgi i chwały, pozwolił nagle, by Krajem Pieroga i Zalewajka rządziła banda chuliganów. Dwudziestu trzech generałów i oficerów zebranych w reprezentacyjnym salonie MON, dla których gen. Jaruzelski był bóstwem świadomym, czego chce i po co, powiedziało sobie: my tylko jesteśmy dobrym towarzystwem… Blisko połowa społeczeństwa polskiego uwierzyła im. Tymczasem WRON była tworem pozakonstytucyjnym o charakterze junty wojskowej. Dla niektórych aktywistów partyjnych była herbertowskimi „kochanymi zwierzątkami”, ale dla Polaków-zwyklaków WRON była bandą chuliganów iskających grzbiet społeczeństwa w poszukiwaniu zdrajców, którym nie podobał się socjalizm. W składzie WRON znalazło się 18 generałów, 3 pułkowników i 2 podpułkowników. W większości były to trupy moralne, acz ze sporą wiedzą wojskową.

Wronowcy byli przekonani, że sprawy gospodarcze i polityczne można załatwić rozkazem wojskowym. Gen. Jaruzelski, uważając, że ludzie w większości nie są dobrzy, a członkowie „Solidarności” wręcz źli, ogłosił stan wojenny dla całego kraju. Wówczas poczułem się coraz mniejszy. Mały, maluteńki. I razem z innymi przystąpiłem do wykonywania rozkazów. I pomyślałem, że jeszcze kilka miesięcy i zniknę z powierzchni ziemi. Tej ziemi.

W nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. z pustego nieba nad szarą Polską prószył nieśpiesznie śnieg. Na zimowe ulice miast i miasteczek wyruszyły milicyjne suki. Wyrajały się z nich „trójki” esbecko-żołniersko-milicyjne. Wpadały do mieszkań działaczy „Solidarności”, ściągając brutalnie z żon, kochanek i kochanków aktywistów związkowych, pakując ich do „pierdli”, a następnie przewożąc do przygotowanych naprędce obozów dla internowanych. Wkrótce 15 tys. „wichrzycieli” znalazło się pod kluczem, a na zabicie 9 górników w kopalni „Wujek” nie trzeba było używać dużo amunicji. Z leśnych rejonów alarmowych z chrzęstem gąsienic wypełzały transportery opancerzone oraz czołgi i duktami, a później na przełaj, przez pola i zagajniki, podążały, aby straszyć „Solidarność”. Niektóre tanki, jak T-34, pamiętały jeszcze czasy chwały oręża LWP: bitwę pod Lenino i Studziankami, i Wał Pomorski, i forsowanie Odry i Nysy Łużyckiej, i park Tiergarten w Berlinie, a niektóre nawet Łabę. Okręty zablokowały porty, a samoloty przestrzeń powietrzną… Po ulicach krążyły samochody ciężarowe wypełnione wojskiem, wypluwając w wyznaczonych miejsca patrole zaopatrzone w kałasznikowy i koksowniki. WSW zorganizowała dwa albo trzy fikcyjne zamachy na szefa WRON (do dziś niewyjaśnione). Około dwa miliony zbrojnych – żołnierzy, milicji, Służby Bezpieczeństwa, ORMO i doraźnie zmobilizowanego tałatajstwa – ruszyło bronić socjalizmu jak niepodległości. Byłem wśród nich. Zmarznięta ziemia jęczała. Tratowana gąsienicami sprzętu pancernego trzeszczała jak dziecięca grzechotka. Z domów dochodziło zgrzytanie zębów i płacz dzieci, bo generał, sztywny jak sztacheta w płocie, pozbawił je „Teleranka”. Zamiast bajek szef WRON co godzinę powtarzał to samo przemówienie mające pompować do mózgów rodaków zdania dawno zdewaluowane, zdewastowane, sparszywiałe, w które nikt już nie wierzył. Było to telewizyjne wystąpienie nagrane znacznie wcześniej w zapasowym studiu telewizyjnym, zorganizowanym w jednostce wojskowej przy alei Żwirki i Wigury w Warszawie. To przemówienie z dużą dawką cynizmu, nadęte pychą i naszpikowane ostrzeżeniami, że wspólnota socjalistyczna jest zagrożona, do mnie nie przemawiało. Nie lubię ludzi obojętnych na prawdę. Jaruzelski chciał być w tym przemówieniu jak tygrys Miłoszowy, machający ogonem i wyskakujący poecie z wiersza. Ale w tym momencie generał jawił się społeczeństwu jako żałosny, zależny od Moskwy namiestnik, mogący, co najwyżej, straszyć naród jeszcze większym złem. Nie przeszkadzało to jednak akolitom szefa WRON otoczyć go nimbem niezdrowej świętości. I generał nie uwierzył społeczeństwu a poplecznikom. Przypisywana mu wielkość zatkała go jak korek, odcięła od myślenia, sprawiła, że Jaruzelski zakorkował kraj od pomocy Zachodu na dziesięć lat. Można się jeno zastanawiać, dlaczego generał o ugruntowanej pozycji politycznej robił z siebie idiotę na oczach nie tyko milionów rodaków, ale i świata? „Wojciech Szabelka” nadzował swoje dzieło i uzbrajał Kraj Pieroga i Zalewajki taj jak to robił przez kilka ostatnich lat, na szczęście już niegdysiejszy, minister MON Błaszczak. Tak, w tę grudniową noc przez okno w budynku Urzędu Rady Ministrów oświetlony zimnym blaskiem księżyca generał przyglądał się swemu dziełu. Jego stopień wojskowy od tej chwili był pisany wielkimi literami. Generałowi nie przeszkadzał trzaskający mróz, który nosy sinił i uszy zakręcał. Stał niewzruszony. Stał, przyglądając się szadzi na okolicznych drzewach, iskrzących się jak ognie bengalskie w reflektorach przejeżdżających samochodów z wojskiem, wozów pancernych i milicyjnych suk. Z twarzy Jaruzelskiego promieniował nieziemski patriotyzm, dobroć i umiłowanie ojczyzny socjalistycznej. Subtelne ziemiańsko-generalskie zmysły upajały się słowami wypowiedzianymi przez telefon 12 grudnia 1981 r. o godzinie 14.00 do ministra spraw wewnętrznych gen. Czesława Kiszczaka: „Nie mamy wyjścia, uruchamiaj operację”. W sekundę później te same słowa usłyszał gen. F. Siwicki… Bo to blef, że stan wojenny ogłoszono 13 grudnia. Było to 12 grudnia o godzinie 14.00.  Dokumenty dotyczące stanu „W” antydatowano. Z przyzwoitych polskich domów emanowała wściekłość. Dolatywały bluzgi. Morderstwo jest morderstwem. W XX wieku morderstwa się zdemokratyzowały. Ale są pojedyncze morderstwa liczące się za tysiące. Takim morderstwem był „skok na naród”. Jednak nie wszyscy myśleli w ten sposób. W duszach aktywistów PZPR i ZSL huczała radość, że generał zrobił to, co wcześniej obiecywał. Jedynie z serc „betonów” partyjnych powiało smutkiem i przygnębieniem. Zdawali sobie sprawę, że generał wygrał. W tej sytuacji nie mógł przegrać. Stan wojenny był dobrze przygotowany, w czym zasługa Sztabu Generalnego WP i MSW, ale nie tylko. A „beton” marzenia o przejęciu władzy musi odłożyć ad Calendas Graecas. Wszystkie marzenia kończą się pewnego pięknego dnia. Tylko głupcy tego nie wiedzą i należałoby wymyślić im trudniejszy sposób rozmnażania.

W czasie rządów Jaruzelskiego (1981–1989), mimo że byliśmy bankrutem Europy, zamówiono w Związku Sowieckim 40 samolotów myśliwsko-bombowych Su-22, 12 ciężkich śmigłowców bojowych Mi-24, nowy przeciwokrętowy rakietowy system obrony wybrzeża „Rubież”, 4 okręty rakietowe, okręt podwodny Orzeł, 12 myśliwców MiG-29 (planowano nabyć 24 myśliwce)…

Mając władzę absolutną, szef WRON był powściągliwy jak angielski dżentelmen. Był też osobą niezwykle taktowną i grzeczną. Gdy go Jerzy Urban przez pomyłkę pocałował rano w rękę, Jaruzelski, aby nie robić przykrości rzecznikowi, do końca dnia udawał kobietę.

Jaruzelski sprawiał wrażenie papierowego, cnego (zacnego) żołnierzyka z piosenki Bułata Okudżawy i najpracowitszego człowieka z wszystkich wielkich postaci Peerelu. Po objęciu stanowiska premiera i funkcji I sekretarza KC PZPR żył jak mnich w Tybecie. Miał wprawdzie żonę, męczącą nudziarę, zapatrzoną w swoją dawno minioną urodę i nie dziwcie się, że nie wychodził z gabinetu przez osiemnaście godzin na dobę, nie chcąc wracać do domu. Nałogów nie miał. Ani kawy, ani alkoholu, ani tytoniu, ani, co nie daj Boże, narkotyków, ani nawet cieleśnie nie grzeszył, bo seksu nie zażywał. Żadnych skoków w bok… Żadnych molestowań… Od czasu ślubu nikt nie słyszał, aby generał pozwalał sobie na jakieś męskie ekstrawagancje. Tylko ciemięga (uciążliwa praca) nad doskonaleniem ciżby (tłumu) polskiej. Zniesmaczył tym Rakowskiego ubolewającego, że gdyby Jaruzelski miał kochankę, to kraj odniósłby z tego wiele korzyści… Gdy skończył dziewięćdziesiąt lat i na dodatek był chory, żona oskarżyła go, że jest niedopieszczona, że mąż więcej uwagi poświęca gosposi i zagroziła rozwodem… A on słabł z minuty na minutę. Nikł w oczach jak śnieg na wiosnę. Jeszcze chciał, tak jak zawsze, żyć przyszłością, ale od rana budziła go przeszłość. Kapała z radia, telewizji, prasy, rozmów z prokuratorami, sędziami… Co mu pozostało? Wspominanie przeszłości, kiedy to wierząc, że człowiek, który nie czyta, nie ma przewagi nad tym, który nie umie czytać, generał przez dziewięć godzin czytał meldunki i donosy, które jak pies w pysku przynosił mu zausznik szefa Służby Wywiadu i Kontrwywiadu, a przez drugą połowę doby obmyślał kolejne manewry gospodarcze, doprecyzowywał pisane przez pułkownika Kuklińskiego, a od listopada 1981 r. przez majora Wiesława Górnickiego, artykuły i przemówienia oraz zarządzenia wygenerowane przez szefa gabinetu premiera gen. Michała Janiszewskiego. Ten generał akurat nie należał do najgłupszych na dworze Jaruzelskiego, ale także podsuwał szefowi rzeczy urągające rozumowi. Spoglądając z perspektywy półwiecza na to, czego Jaruzelski dokonał i parafrazując Tuwima, napiszę, że generał był na pewno mężem stanu (wojennego – dorzucą złośliwcy). Bezwarunkowo – mężem stanu. Z całą stuprocentową pewnością – był mężem stanu, najlepszym, jaki mógł się Polsce i Polakom przytrafić w przełomowym 1989 roku. Niestety, w 1981 r. zza Jaruzelskiego, niestety, wychynął Kiszczak. Ten generał był przeciwieństwem gen. Jaruzelskiego. Pozując na dżentelmena, wybornie udawał kogoś, kim nigdy nie był. Stanowił wybuchową mieszankę nieprzemyślanych uprzedzeń, zmartwień i konfliktów. Niektórym oficerom zdawało się, że ich szef nocą zmienia się w nietoperza i wylatuje wysysać krew ze śpiących niewiniątek „Solidarności”. O ile gen. Jaruzelski postępował z przeciwnikami w sposób humanitarny, dobroduszny, pobłażliwy, łagodnie odsuwał ich w niebyt, to Kiszczak chwytał wrogów niczym Drakula za szyje i nie puszczał, aż zadusił. A ci, którzy z nim usiłowali się kłócić lub walczyć, z równym powodzeniem mogli się kłócić z huraganem.

Szef MSW był maksymalistą. Jako stróż moralności z samonominacji wyznawał zasadę: chcieć to móc. Nie zawsze mu to wychodziło. Poniósł kilka klęsk i dwa spektakularne sukcesy. Nie wspominam tu o sukcesach w grach wywiadu, bo te prowadzili jego podwładni, głównie Służba Wywiadu i Kontrwywiadu gen. Pożoga et consortes. Kiszczakowi, jako nominatowi Jaruzelskiego nie udało się sformowanie rządu i poniósł porażkę z owcami (chciał hodować barany w Bieszczadach na terenach rekultywowanych przez MSW).  Udało mu się natomiast spełnić wolę gen. Jaruzelskiego, który, mianując gen. Kiszczaka na ministra spraw wewnętrznych, nakazał mu zintegrowanie służb wojskowych z MSW. CzeKiszczak był jedynym generałem mającym znakomite rozeznanie tego, co się dzieje w MON i w MSW. Niewątpliwym osiągnięciem generała było też granie w dupniaka z tzw. wymiarem sprawiedliwości III RP przez ostatnie ćwierć wieku… Gen. Kiszczaka zahartowała Informacja WP. Eksminister, wywodząc się z pospólstwa, chyba podświadomie pojął, że jeżeli chciał przemieszczać się gładko z nizin społecznych na szczyt, musi podłączyć się do jakiegoś pomazańca partyjnego. Z nieznanych do tej pory powodów, których można się jedynie domyślać, postawił na mającego perspektywy W. Jaruzelskiego. I choć Kiszczak wydawał się być wiotki i delikatny, to przez Informację WP, w której dominował żywioł sowiecki, był napakowany niczym kulturysta sterydami i nigdy nie wyzbył się prostackich nawyków. To była kocia polityka – spaść na cztery łapy, a brać do jednej. Minister wspaniale prowadził samochód, ale nie resort. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że łatwo da się go nabrać na plewy. Nic bardziej błędnego. Potwierdził to gen. Pożoga. Generał CzeKiszczak, który już dawno zrozumiał, że polityka to całkiem dochodowy interes, lubił udawać, że nie wie tego, co wie i że wie to, czego nie wie. Był wspaniałym udawaczem. Miał okresy, mniej więcej raz na rok, że do bliźnich odnosił się z udaną życzliwością. Ale w jego spojrzeniu było coś, co kazało wierzyć, że pomimo jego spolegliwości trudno byłoby zamydlić mu oczy i że może tego lepiej nie próbować. Także ambicje osobiste eksministra były pierwszorzędne. Sięgały gwiazd. Ulubioną pozą Kiszczaka było zgrywanie wielepa, to znaczy faceta, który wszystko rozumie i wszystko wie lepiej od innych. Było to niedorzeczne. Tylko że przy Jaruzelskim niedorzeczność nie była przeszkodą. Więc Kiszczak zarządzał rekultywację Bieszczadów i wścibiał nos do innych resortów… Chciał rządzić wszystkim i wszystkimi. Jego marzeniem było objęcie kontrolą nawet polnych kwiatów. 

Gdy Jaruzelski wahał się, czy przyjąć stanowisko prezydenta, łapczywie zgłosił swoją kandydaturę. Dostawszy po nosie, natychmiast wymógł na prezydencie, by powierzył mu misję tworzenia rządu. Jaruzelski, który w tym okresie już nie wiedział, co robi, uległ i dał mu szansę. Nikt za Kiszczakiem, podobnie jak dziś za Morawieckim, wówczas nie poszedł. Politycy, którym oferował stanowiska rządowe, twierdzili, że woleliby się utopić w Jeziorku Czerniakowskim niż iść pod jego rządy. Obojętnie czego by nie powiedzieć o pierwszym rządzie III RP, to posłowie wybili Kiszczakowi fanaberie z głowy. Jednak błędem chyba było pozwolenie generałowi na powrót na fotel ministra spraw wewnętrznych. Nawet dzieci były tym faktem zniesmaczone. O ile przed wojną dzieci straszono kominiarzem, w Peerelu milicjantem, to w okresie transformacji Kiszczakiem.

Szpetne gry CzeKiszczaka, kasowanie rękami Pożogi gen. Milewskiego. Nauki przyswoił sobie w czasie dobrej zmiany Ojciec Ojczyzny. Kiszczak, dysponując twardym doświadczeniem brutalistycznym wyniesionym z Informacji WP i mózgiem żółwia, lubił polowania. Na ludzi i zwierzęta. Z chytrą chłopską twarzą, która zastępowała mu inteligencję, zlecał gen. Pożodze przeprowadzanie kombinacji operacyjnych, o jakich się filozofom nie śniło. Było to m.in. prowadzenie gry z „Solidarnością” na pięciu kontynentach czy manipulacje dotyczące zabójstwa ks. Popiełuszki, ale również wyjaśnienie afery Żelazo w taki sposób, aby zdobyć niepodważalne haki na „łajdactwa” natury kryminalnej gen. Milewskiego, bo łajdactwa ideologiczne poprzednika Kiszczaka były bez zarzutu. Pożoga zadanie wykonał. Porozmawiał z Milewskim jak czekista z czekistą. Przygwoździł niegdysiejszego przełożonego materiałami, które w jego służbie zawsze, gdy zachodziła taka potrzeba, się znajdowały. W czasie tej swoistej konwersacji Milewski plątał się coraz bardziej. Pod koniec rozmowy był już blady niczym trup oszpeconego spekulacjami maklera giełdowego. Generał Pożoga wspominał, że na koniec rozmowy Milewski płakał jak niezadowolone dziecko, któremu ojciec (czyt. Kiszczak) zabrał ulubioną zabawkę.

Faszerowanie fałszywkami rzecznika rządu i zrobienie łupinki z byłego ministra. Jerzy Urban, który na posadzie rzecznika rządu upasł się niemiłosiernie, zapominając, że minister podprowadził go kilka razy szpetnie, faszerując fałszywkami wytworzonymi w Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu, z których musiał się publicznie tłumaczyć, odszczekując podane wcześniej informacje, mówił, że Kiszczak to miły, mądry i bardzo liberalny polityk. Jako minister CzeKiszczak, antycypując przyszłe kłopoty sercowe, kazał rozbudowywać szpital MSW przy ulicy Komarowa (dziś Wołoska). Sam przepracował kilka niedziel na tej budowie i tak, na wszelki wypadek, kazał zdublować ogrzewanie w swojej willi, podłączając się do kotłowni szpitala, co bardzo zbulwersowało jego zausznika płk. Gotówkę.  Pożoga, który także nie był poczciwym fajtłapą i wiedział, że w tym resorcie nie ma co siekierą rąbać wody, a sprzeciwem wobec decyzji ministra może doprowadzić do swojej anihilacji, zrobił to, czego wymagał Kiszczak. Od tego czasu Milewski już nikogo nie kąsał, kurczył się, malał i karlał niczym orzech zasychający wewnątrz łupiny. Jego wrogowie, a jakże, obgryzali go do ostatniej kostki. Marzący o zaszczytach eksminister, trzęsąc się jak liść na wietrze, usunął się w cień. Nie miał już obowiązku martwić się o losy świata juści socraju (wcześniej w podobny sposób załatwiono byłych kamratów Jaruzelskiego – Moczara i Szlachcica). Milewski, były poważny kandydat na funkcję pierwszego sekretarza KC PZPR, obok Żabińskiego, Molczyka, Olszowskiego, Grabskiego, Kociołka zaliczany do żałosnej frakcji „betonów” partyjnych, z trudną do opisania twarzą, na której widać było całe życie, w tym ponad czterdzieści lat spędzonych na różnych stanowiskach w bezpiece, teraz przypominał osobnika, któremu pociąg obciął nogi i nie musi wydawać pieniędzy na skarpety i obuwie. Decyzja Jaruzelskiego podpuszczanego przez Kiszczaka spowodowała, że w niebyt poszły czasy, gdy Milewski jako siedemnastoletni funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa w Augustowie kroczył ulicami miasta i ludzie na jego widok zamykali bramy, a psy zamiast szczekać szczękały zębami. Po rozmowie z Pożogą Milewski, spoglądając na swój los nieco omglonym wzrokiem, mógł tylko baczyć, by nie wadzić nikomu. Szczególnie, by nie rzucać się w oczy gen. Kiszczakowi. Były minister rychło uświadomił sobie, że sprzeciw wobec decyzji Jaruzelskiego mógłby zakończyć się tak, jak czochranie grzywy lwa. Aby uspokoić gen. Milewskiego, sprytnie przygotowano ślad gdański, którego nigdy nie wykorzystano. W resortach siłowych kotłowało się od zawsze. Wojny podjazdowe o stołki były chlebem powszednim każdego funkcjonariusza. Inspektor chciał zostać naczelnikiem. Naczelnik dyrektorem departamentu. Dyrektor departamentu marzył o zostaniu wiceministrem. Wiceminister o zostaniu ministrem, a Kiszczak o premierostwie lub w 1989 r. o prezydenturze. W MSW i MON, gdy się nie miało smykałki do zajazdów i podjazdów, nie zostawało się wielkim człowiekiem. Ale w wojnach resortowych nigdy nie chodziło o pierwsze stanowisko w państwie. To było zarezerwowane dla partii, a od roku 1981 dla Jaruzelskiego. Po Okrągłym Stole, który był niekłamanym sukcesem Kiszczaka minister o tym zapomniał.

Celem wojen, oprócz foteli resortowych, było zagwarantowanie sobie pierwszego miejsca przy pierwszym sekretarzu partii. Sztuka ta udała się jedynie trzem generałom: Moczarowi, Szlachcicowi i Kiszczakowi.  Blisko szczęścia był Milewski. Przeholował jednak. Zagrał va banque i przegrał. Może mówić o szczęściu, że nie stracił głowy. Warto wspomnieć, że od czasu unicestwienia 23 grudnia 1953 r. Ławrientija Berii Imperium Zła zrezygnowało z patroszenia rywali według obrządku bizantyjskiego, a co za tym idzie, system obowiązywał we wszystkich „demoludach”. W tej sytuacji osoby kasujące Milewskiego miały do wyboru dwa warianty załatwienia sprawy: posłużyć się aferą Żelazo lub, wykorzystując wcześniej planowane operacje, wrobić Milewskiego w zabójstwo ks. Popiełuszki. W ostatniej sprawie przygotowano trop gdańsko-moskiewski. Ślad ten przewijał się w początkowej fazie śledztwa. Zrezygnowano z niego niespodziewanie. Urwano go nagle. Jakby piorun strzelił w śledczych. 30 listopada 1984 r. w dziwnie wyglądającym wypadku samochodowym pod Białobrzegami zginęło trzech funkcjonariuszy: płk Stanisław Trafalski – naczelnik w Biurze Śledczym MSW, starszy inspektor – mjr Wiesław Piątek oraz kierowca – kpr. Piotr Andrzejczuk. Pytałem o to gen. Pożogę. Enigmatyczne wyjaśnienia generała mogły sugerować, że nie był to przypadek. A może przypadek, za którym stały służby specjalne. Tak było, tak jest i tak będzie. Przecież dobra zmiana także miała specjalną komisję do upieprzenia opozycji. A w Peerelu przygotowując „rozwiązanie sprawy Popiełuszki”, wykonano konkretną robotę operacyjno-przygotowawczą. W pracach brały udział dwie służby resortu. Służba Wywiadu i Kontrwywiadu oraz Służba Bezpieczeństwa, dowodzona przez generała Ciastonia. W grę wciągnięto Wojskową Służbę Wewnętrzną. Działaniom przygotowawczym życzliwie przyglądał się rezydent KGB w Polsce Pawłow, generał miły jak kapo w Auschwitz. Pawłow patronował niektórym przedsięwzięciom operacyjnym więc dziś można się zastanawiać kto teraz patronuje A. Macierewiczowi. Bo wówczas szykowano prowokację mogącą mieć nieobliczalne konsekwencje. Trudno zrozumieć, czy zaniechanie realizacji tego wariantu było podyktowane obawami Moskwy, by sprawa nie wymknęła się spod kontroli. Lub też, czy radosno-bandycka twórczość kapitana Grzegorza Piotrowskiego i jego podwładnych nie pokrzyżowała planów gry i nie zmusiła generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka do podjęcia decyzji, którą podjęli. Jednym słowem, nie wiadomo, czy ks. Popiełuszko nie zginął za wcześnie.

Wedle Kiszczaka sprawa morderstwa wyglądała tak: ks. Popiełuszkę uprowadzono nielegalnie i zamordowano bezprawnie. Mordu dokonano wieczorem 19 października 1984 r. Sprawców ustaliło SB kierowane przez Ciastonia. Główny wykonawca zabójstwa Piotrowski został zatrzymany w gabinecie ministra spraw wewnętrznych 25 października 1984 r. około godziny 8.15, a jego wspólnicy następnego dnia. Zastępcę dyrektora Departamentu IV MSW Adama Pietruszkę posadzono 1 listopada 1984 r. Śledztwo trwało 51 dni. 11 grudnia 1984 r. akt oskarżenia został skierowany do sądu. Proces w Toruniu rozpoczęto 27 grudnia 1984 r., a zakończono 27 lutego 1985 r. Piotrowski i Pietruszka otrzymali po 25 lat więzienia, Leszek Pękala 15, a  Waldemar Chmielewski rok mniej. 22 kwietnia 1985 r. Sąd Najwyższy, po dwudniowej rozprawie, utrzymał wyroki w mocy. Czy można wierzyć Kiszczakowi? Przecież ten generał na każdą mysz miał innego kota. Wierząc faktom, nie wierzę w ani jedno słowo ministra. Pamiętam, że zabójstwo ks. Popiełuszki było poprzedzone śmiercią Grzegorza Przemyka. W tym wypadku także prowadzono śledztwo. Był proces i wyroki. Za wiedzą Jaruzelskiego, a więc i Kremla, skazano niewinne osoby. Sprawa była szeroko wyjaśniana, komentowana i uznana przez ministra za sukces. Kiszczak był wówczas także przewodniczącym Komitetu Rady Ministrów ds. Przestrzegania Prawa, Porządku Publicznego i Dyscypliny Społecznej. Pamiętam, bo długo dźwięczały mi w uszach, słowa Pożogi: „Byłem przekonany, że gdyby, kurwa, uczciwie rozliczono sprawców, wierzę, nieumyślnego zabójstwa Przemyka, to nie doszłoby do morderstwa księdza Popiełuszki”. Zrozumiałem, że mord polityczny to najbardziej radykalna forma cenzury.

Generał Pożoga mówił o tym niewiele i bez emocji. Albo raczej z tak niewielką dawką emocji, że coś musiało się za tym kryć. Po raz pierwszy i ostatni usłyszałem z ust Pożogi wulgarne słowo. Wyglądało to, jakby Pożoga chciał dyskretnie podrzucić ministrowi świnię. Chciał to zaakcentować, ale nie chciał tego powiedzieć wprost. Odniosłem wrażenie, że gdyby na jego oczach pociąg przejechał Kiszczaka, jego pierwszy zastępca nie kiwnąłby nawet palcem, aby pozbierać kości ministra.

Wstyd o Kiszczaku i jego dworze pisać, bo jest to tak skuteczne jak perły rzucane przed martwe koty. W swoim postępowaniu minister stosował dwojaką etykę i podwójną moralność. Tylko hipokryzja pozostawała niezmienna. Najlepiej widać to w stosunku Kiszczaka do Kościoła. Otóż mając więcej niż poprawne stosunki z niektórymi hierarchami, równocześnie minister był zaciekłym wrogiem Kościoła. Dowodzą tego zabójstwa kapłanów, rozbudowa Departamentu IV MSW do niesłychanych rozmiarów (protestował przeciwko temu gen. Pożoga, ale minister nie raczył uwag swego pierwszego zastępcy zauważyć), ciągle podkręcanie oficerów do intensyfikacji pracy operacyjnej przeciwko Kościołowi i agentura kościelna działająca na pięciu kontynentach. Szef MSW miał koło siebie grono wykształconych współpracowników, mistrzów propagandy specjalnej i dezinformacji. Oficerowie ci, zamknąwszy rozsądek w kasach pancernych, do których klucze wyrzucili do Wisły, mieli siłę tsunami. Mącili ludziom w głowach i z powodzeniem do fałszywych, złych myśli skłaniali. Kiszczak sformował z nich sprawny i krzykliwy dwór oparty o Służbę Bezpieczeństwa, składającą się z departamentów III, IV, V i VI, Biura Studiów oraz Głównego Inspektoratu Ochrony Przemysłu oraz Służbę Polityczno-Wychowawczą MSW (dowodzoną kolejno przez generałów Edwarda Tarałę, Władysława Jurę i działaczy partyjnych Andrzeja Gdulę i Czesława Staszczaka). Dwór skutecznie defekował fałszywkami, reklamując pryncypała podobnie jak proszek Ixi (którego technologię produkcji ukradziono na Zachodzie), który „pieni się jak wariat i wypełnia całą łazienkę intensywnym zapachem”, lub też przedstawiał szefa Firmy jako ojca polskiej transformacji. Tylko od czasu do czasu oficerowie dworu byli zaskakiwani niespodziankami. Tak było przy zabójstwach Grzegorza Przemyka i księży: Jerzego Popiełuszki, Stefana Niedzielaka, Stanisława Suchowolca i Sylwestra Zycha. Dwór musiał natychmiast zaprzeczyć jakimkolwiek krytycznym uwagom pod adresem ministra i dać polemicznym głosem typowo marksistowski odpór. Robiono to przy pomocy kłamstw, przeinaczeń, fałszerstw, szantaży, nacisków, sądów i mediów…   Do dworu nie pretendował pierwszy zastępca Kiszczaka. No to ostatnie spotkanie z gen. Pożogą, ktlory przybierając postawę stojącego z boku kibica, czuł się w stajni ministra jak psiak przygarnięty przez rodzinę, która nie bardzo pieski kochała. Ale musiał wykonywać polecenia Kiszczaka. U schyłku kariery mówił rozgoryczony, że minister to pacan, który coraz częściej skazy natury i brak solidnego wykształcenia nadrabiał agresją, wyładowaniem kompleksów i zwyczajnym donosem do Jaruzelskiego. Pierwszy zastępca Kiszczaka był zdania, że ćwierćinteligencja objawia się zawsze agresywnie.

Szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu skarżąc się, że najgorsze jest bieganie od ministra do Jaruzelskiego i odwrotnie, niczym od Annasza do Kajfasza, otoczył się utalentowanymi, błyskotliwymi, twórczymi oficerami mającymi w sobie oryginalność, urok, finezję i moc. Ci funkcjonariusze byli równie inteligentni, co mądrzy. Nie mając żadnych uprzedzeń narodowych czy światopoglądowych, mogli bić się pod każdymi sztandarami. Gdy przyszło do zmiany ustroju, oddali III RP znaczące usługi. Zmieniali poglądy równie łatwo jak kolory w czterobarwnym długopisie. Zawsze potrafili dostrzec jakieś frykasy i bezbłędnie frymarczyli swoimi kwalifikacjami. Ich poglądy niewiele różniły się od przesądów. Myślę, że wystarczy tu wymienić krnąbrne dzieci Służby Wywiadu i Kontrwywiadu: Czempińskiego, Jasika, Zacharskiego, Makowskiego, Turowskiego, Petelickiego… Oni, budując nowe świeżo-stare służby opierali się właśnie na przesądach i odrabiali zaległości z okresu peerelowskiego. I jedynie od czasu do czasu ogarniał ich splin i nostalgia za niegdysiejszymi niegodziwościami, i wówczas nie pozostawało im nic innego, jak usiąść i płakać, i bluźnić, i śpiewać Wołga, Wołga… O ile jednak ich stare przesądy budzą dziś śmiech, to nowe – grozę. Tylko Wieczorek, patrząc na te obrazki, mówił: „Popatrz, Heniek, tacy fajni oficerowie, szkoda tylko, że tak nieszczęśliwi…”. Koniec 2014 r. Ostatnie spotkanie z gen. Pożogą. Centralny Szpital MSW. Siedzimy na ławce, czekając na przyjęcie do lekarza. On do neurologa. Ja do neurologa. Ale nie tego samego. Rozmawiamy już prawie dwie godziny. Czekamy. Wspominamy. Generał mówi, że chciał napisać książkę prawdziwszą od mojej Tajnej historii Polski, z której był nie zawsze zadowolony. Za dużo spraw ujawniłem. Miał z tego powodu kłopoty. Już nawet zaczął pisać. Ale ciężko idzie… Za dużo spraw jest do opowiedzenia… Było widać, że paraliżował go respekt przed sobą…

Przypomina kontrowersje, do jakich doszło w czasie jego zeznań przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej w sprawie stanu wojennego. Stanęliśmy wówczas przeciw sobie. Chodziło o jego podróż na Kubę, w czasie której spotkał się ze swoim przyjacielem Raulem Castro (dzisiejszy przywódca Kuby). Jaruzelski zlecił mu uspokojenie Kubańczyków. Kazał przekazać Fidelowi Castro, że sprawę „Solidarności” rozwiążemy we własnym zakresie (Kubańczycy obawiali się, że w wypadku interwencji sił Układu Warszawskiego w Polsce zaatakują ich Amerykanie). Potyczkę przed Komisją wygrałem. Generał miał mi to za złe. I Pożoga wyrzuca, że wiele spraw, o których mówiliśmy przez prawie trzydzieści lat, pominąłem… Odpowiadam, że cykl Tajnej historii… jest jeszcze nieskończony, że będę go pisał do śmierci, albo jeszcze dłużej… I były szef Służby Wywiadu i Kontrwywiadu i ambasador PRL w Bułgarii zaleca pośpiech, bo „nie znamy ani dnia, ani godziny”, a wspominając swojego niegdysiejszego szefa, rzuca mimochodem, że mania wielkości to choroba karłów…

Rozmawiamy, rozmawiamy… Próbując nadrobić stracony czas… Chaos rozmowy przekracza to, co się działo po Wielkim Wybuchu… Wspominam jego wychowanków, którzy służą dobrze nowej Polsce. Generał komentuje: „Widziałem, jak oni w ostatnim okresie Peerelu na wyprzódki lecieli po nowe stanowiska… Ariergarda wyprzedziła awangardę. Ale, możliwe, że dobrze się stało…”. Umawiamy się na następne spotkanie na wiosnę… Generał dywizji Władysław Pożoga zmarł 6 kwietnia 2015 r. Miał 92 lata.           

Kilka refleksji na kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego.

Człowiek się nie zmienienia, przechodzi tylko różne stany i w każdym z tych stanów należałoby mu nadać inne imię, sygnalizując, iż nie mamy już do czynienia z tym samych człowiekiem, którego znaliśmy w jego poprzednim stanie.

                                                                                     Imre Kertesz

 

Zapamiętałem:

Rano 13 grudnia, usłyszawszy z telewizora komunikat o utworzeniu WRON, pojechałem do redakcji. Ulice były wymarłe. Nadniebne ptaki krążyły nad śmietnikami. Na dworze było minus dwadzieścia stopni. W autobusie o pięć mniej. Wśród pasażerów zaległa cisza. Cisza tak złowroga jakby ją przywieziono z Syberii.  Na myśl o szefie WRON na usta cisnęły się słowa S. Witkiewicza:  Jakże wstrętny kraj ta Polska, smutna ojczyzna gówniarzy.

       W redakcji nie było nic do roboty. Ostatni numer „Granicy” nie wyszedł. Po pewnym czasie dowódca WOP pozwolił nam na kilka godzin odwiedzić rodziny. Był 1 stycznia 1982 r. i cały świat, z wyjątkiem Polaków, leczył kaca…

Gdy gen. Jaruzelski wprowadzał stan wojenny, na Zachodzie rządzili już politycy o jednoznacznie antysowieckich poglądach, a tzw. odprężenie leżące wyłącznie w interesie Kremla zostało odstawione do kąta. Od 1978 r. papieżem był  Karol Wojtyła, czyli Jan Paweł II, ujmujący ludzi specyficznym humorem, inteligencją i erudycją. Uważałem, że świat współczesny potrzebuje wielkości. Ta wielkość tkwiła w kard. K. Wojtyle jak palec boży. Był też Jan Paweł II  największym konserwatywnym moralistą końca XX wieku, który, będąc Polakiem, doskonale rozumiał istotę systemu komunistycznego. Robił też ogromne wrażenie na gen Jaruzelskim. Wystarczy przypomnieć przemówienie wygłaszane w obecności Jana Pawła II przez generała. Powiedzieć, że Jaruzelski mówił drżącym głosem, to nic nie powiedzieć. Głos generała był jakiś taki cały skołczały.

Trzy lata po wyborze kard. Wojtyły władzę w imperium zaoceanicznym przejął zdecydowany antykomunista Ronald Reagan, mąż twardy jak kryształ kwarcu, szybki w podejmowaniu decyzji niczym rewolwerowiec i blefujący niczym zawodowy pokerzysta. Sojuszniczką Reagana w jego polityce odstraszania ZSRR i zniszczenia Imperium Zła, głównie poprzez łożenie wielkich środków na zbrojenia, w tym na program „gwiezdnych wojen”, była brytyjska premier Margaret Thatcher.

W 1985 r. sekretarzem generalnym KC KPZR został Michaił Gorbaczow, poglądami o lata świetlne odbiegający od swoich poprzedników. Gorbaczow, zlecając gen. Jaruzelskiemu przepoczwarczenie Peerelu w laboratorium dla pierestrojki, próbując oświecić komunistyczny feudalizm usiłował ratować Imperium. Ludzie byli przekonani, że nigdy w dziejach nie zdarzyło się, aby tak staroświeccy mężczyźni w tak pięknych opakowaniach, reprezentujący tak różne poglądy i cele, podążali ręka w rękę do jednego marzenia – zakończenia zimnej wojny.

Jan Paweł II, Reagan i Gorbaczow, zmieniając geopolitykę, obalili świat dwubiegunowy

 Tępiałem coraz bardziej, widząc, jak nasi opozycjoniści z Wałęsą na czele, w myśl porzekadła, że gdy „konia kują, żaba nogę podstawia”, przekonują naród, iż transformacja ustrojowa jest ich zasługą…

Upadek komunizmu zależał w tym samym stopniu od „Solidarności”, co pogoda od meteorologów. Im bardziej to sobie uświadamiałem, tym bardziej mnie to bolało. Im bardziej się łajdaczyłem, tym bardziej stawałem się nihilistą i abnegatem ze skłonnością do anarchizmu. Rozczarowany ludźmi nie uczestniczyłem w dyskursach o sensie życia. Gardząc młodzieńczą energią, unikałem politykowania, a nawet balang. Zapomniałem zapachu bimbru i smaku kobiet. Od połowy lat dziewięćdziesiątych z dnia na dzień stawałem się beznadziejnym pierd zielem i zgredem powoli staczającym się w starczą bezradność. Starałem się rozmawiać jedynie ze swoim psem i niekiedy z gen. Jaruzelskim.

       Fascynowało mnie w jaki sposób generał w ciągu niecałych pięciu lat przerobił,  złaknionego krwi psychopatę „CzeKiszczaka” (wystarczy spojrzeć, jakie zasługi miał ten przyjaciel Jaruzelskiego jako oficer informacji, szef  WSW czy minister spraw wewnętrznych ) w spolegliwego reformatora, potrafiącego przy „Okrągłym Stole” wyprowadzić w malinowy chruśniak  przeciwników politycznych, by polec w wyborach 4 czerwca 1989 r.  Chyba tę tajemnicę zabrał gen. Jaruzelski do grobu.  Obserwowałem „złą zmianę”.                                       ***

Trzecie tysiąclecie skradało się jak złodziej po łup i wiele osób bało się, że nastąpi koniec świata. Ja, ani trochę, nie wierząc w wieszczenia, spokojnie czekałem nadejścia Mesjasza. Nadal jednak starałem się notować słowa gen. Jaruzelskiego, który od ponad sześćdziesięciu lat ani razu nie pomyślał o Bogu. Zajęty przepoczwarczaniem socjalizmu w „realsocjalizm”, a następnie, po przegranych wyborach czerwcowych i zostaniu prezydentem PRL/III RP kombinującym w jaki sposób z CzeKiszczaka uczynić premiera, funkcję ministra obrony narodowej powierzyć gen. F. Siwickiemu, który sprawdził się w 1968 r. w wyprawie na CSRS; MSW oddać w pacht gen. W. Pożodze, a funkcje pozostałych ministrów powierzyć agentom MSW i WSW, więc nic dziwnego, że świeży prezydent, ksywa „Wojciech Szabelka” nie miał od 1943 r. dla Pana Boga czasu.

       Aż nagle, bo w 2014 r. Bóg do niego przyszedł i przekształcił go w istotę prehistoryczną. I być może dopiero teraz generał przypomniał sobie, że w Fenomenologii Georg W. F. Hegel zwraca uwagę, że poznać prawdę możemy dopiero na chwilę przed śmiercią. Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchem, a nie o świcie mówi filozof i konstatuje, że prawdziwa mądrość przychodzi dopiero z perspektywy końca. I być może generał uświadomił sobie dopiero teraz, że dobry złodziej (socjalizm) to nie to samo, co zły dobrodziej (liberalna demokracja). I ja mam skrytą nadzieję, że prawdę Hegla uświadomi też sobie Jarosław Kaczyński ze swoją „Dobrą Zmianą”.

To, czego nie zanotowałem, umieszczałem w głowie

To nic, że mój mózg po operacji nie jestjuż tak gęsty jak niegdyś. Z generałem rozmawialiśmy w domu przy ulicy Ikara 5 w Warszawie. W niedopitej kawie konały muchy, a Jaruzelski zionął miłosierdziem do bliźnich. Pozował na miłościwego Samarytanina. I teraz już chyba był nim. Po godzinie wszystko wyparowywało. Widząc to, generał podarował mi „Obwieszczenie o wprowadzeniu stanu wojennego ze względu na bezpieczeństwo państwa” z bukoliczną dedykacją: „Panu płk. Henrykowi Piecuchowi z żołnierskim pozdrowieniem”.  Zrewanżowałem się swoją książką. Wpisałem: Panu Generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu na pamiątkę wspólnego pobytu na ziemi. Tej Ziemi.

       I wówczas przed oczyma stawały mi pierwsze powojenne lata i współczułem ciotce, której bezdzietność załatwiła banda bezpieki, bo funkcjonariusze działali kolektywnie, dlatego także gwałty uprawiali zbiorowo. Ale równocześnie cieszyłem się, że ubecy zabrali mi tylko fortepian, a przecież mogli odrąbać i palce…  I dlatego ich polubiłem – umieli uszanować człowieka. Nawet małego.

       I cieszyłem się nawet wówczas, gdy jawił mi się widok demonstrantów pobitych w 1970 r. i w latach późniejszych, po stanie wojennym, opuszczających areszty milicyjne. Pluli na hasła propagandowe. Ślina ściekająca po sloganie „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Ślina wyglądała jak krwawa łza…

       I postawiłem generałowi pytanie, które musiało być postawione, a na które on nie miał dobrej odpowiedzi  –  o „Solidarność”. Mój rozmówca nie odpowiedział.

       I mówiłem, i wydawało mi się, że wygłaszam pochwałę „Solidarności”: Do sierpnia 1980 r. świat stał przed wyborem, że można pozwolić komunistom zawładnąć światem i będzie to złem. Można też obalić komunizm zbrojnie, co również będzie złem. I możnie tego świata uznali, że nie mają wyboru i w każdym wypadku ubrudzą sobie ręce. „Solidarność” znalazła jednak rozwiązanie kompromisowe. Wojciech Jaruzelski milczał. Do dziś pamiętam ostatnią rozmowę z generałem, który choć całe życie był żołnierzem odcisnął niepowtarzalne piętno na losach Polski i Polaków. W naszej ponad tysiącletniej historii był tylko taki jeden gość. Zmęczone oczy generała zdawały się mówić: „Nie szukam ukojenia. Nie szukam zapomnienia. Niczego już nie szukam. Jakoś to będzie. Jakoś się potoczy… Beze mnie”. Tak, generał wyraźnie odpływał ku swojemu przeznaczeniu.

To był nietypowy generał, bo… Tak, tak, tak w powojniu szczególnie interesujący był okres, gdy rządy absolutne objął „Zbawiciel”,  czyli gen. Jaruzelski, czyli „Wojtek Szabelka” (ksywa nadana generałowi przez płk. A. Gotówkę, byłego szefa Wydziału Ochrony Fizycznej i Kontrwywiadowczej ministra obrony narodowej), któremu udało się stanem wojennym spolaryzować społeczeństwo. „Zbawicie” mianował ministrem spraw wewnętrznych „Wice Zbawiciela”, czyli gen. Kiszczaka. Zaś „CzeKiszczak”, który poczuł się tak wielki, że Pałac Kultury musiał oglądać przez mikroskop i który już nie bardzo chciał brudzić sobie ręce mianował szefem komisji brutalistycznej resortu gen. Pożogę. W. Pożoga miał poodrywać nóżki i rączki opozycji demokratycznej. I  gen. Pożoga zrobił to. Był to szczególny rodzaj hedonizmu intelektualnego. Wyrywanie rączek i nóżek trwało przez dekadę lat osiemdziesiątych aż zmajdrowano opozycję koncesjonowaną, z którą zawarto przy „Okrągłym Stole” sztamę. Od tego momentu wszystko zaczęło się toczyć jeszcze szybciej. I toczy się dalej. I kolejne ekipy idą po rozum do głowy siląc się na odszukanie tego, czego nigdy nie miały i nie będą miały i wychowują dwa typy obywateli: tchórzy i głupców.

 Generał Jaruzelski rządził nieskładnie, ale mianowanie właściwych ludzi na właściwe stanowiska w bezpiece było swoistym majstersztykiem „Wojtusia Szabelki”.  Tak, rządy W. Jaruzelskiego nie było najlepsze. Ale jeżeli generał kiedykolwiek przejdzie na trwałe do historii, to nie dlatego, że był nieudacznikiem, a dlatego, że był jedynym generałem, który w ciągu prawie pięćdziesięcioletniej służby wojskowej ani razu nie narąbał się jak ruski tank. Jako inicjator autor ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi  z 1982 r. (cóż, bywają tak aberracyjne pomysły) W. Jaruzelski uważał, że alkohol jest dalece skuteczniejszy niż terroryści…

Katolicka Agencja Informacyjna podaje:

Generał Wojciech Jaruzelski przyjął przez śmiercią  sakramenty święte. Wyspowiadał się, przystąpił do komunii świętej i otrzymał ostatnie namaszczenie. „Powiedzieć można, że okazała się łaska boża. U schyłku swego życia, około 13 dni przed ostatnim stadium choroby, przebywając w szpitalu wojskowym przy ulicy Szaserów generał Jaruzelski w sposób świadomy, wolny, nie ulegając jakimkolwiek sugestiom czy naciskom, poprosił kapelana – kapelana Ordynariatu Polowego – o spowiedź, odbył ją, uzyskał rozgrzeszenie, wzbudził żal za grzechy. Spełnił tym samym konieczne warunki, aby po długiej drodze znów do serca swego przyjąć Jezusa Chrystusa” – podkreślił proboszcz Katedry Polowej Wojska Polskiego ks. płk Robert Mokrzycki. Więc nie zastanawiajcie się, czy Bóg odpuści gen. Jaruzelskiemu grzechy. Oczywiście, że odpuści. Przecież odpuszczanie przewinień to zawód Boga.

 

 

Się napisało 97 książkę CO O NIEJ MYŚLĄ?

SZKIC O TWÓRCZOŚCI HENRYKA PIECUCHA

Henryk Piecuch – pisarz, nasz sąsiad, członek założyciel i uczestnik niemal każdego spotkania Dyskusyjnego Klubu Książki, działającego przy Bibliotece Publicznej Gminy Michałowic w Michałowicach.

Autor specjalizuje się w demaskowaniu funkcjonowania mechanizmów służb specjalnych, w szczególności służb specjalnych Polski Ludowej; jest autorem tajnej historii Polski.

Przytoczymy tu przygotowaną przez Andrzeja Zasiecznego notkę biograficzną Henryka Piecucha 1):

Pułkownik Henryk Piecuch pobierał nauki w Liceum Pedagogicznym, w Szklarskiej Porębie, w Szkole Oficerskiej WOP w Kętrzynie i w Wojskowej Akademii Politycznej w Warszawie. Skończył dwa trzyletnie „dokształty” na WUML-u (wydziały: historyczno-filozoficzny oraz etyki i religioznawstwa). Od 1959 do 1994 r. służył w Wojskach Ochrony Pogranicza i Straży Granicznej. Popełnił 73 książki oraz ponad 4 tys. materiałów prasowych (vide: Wikipedia). Namalował kilkaset obrazów i stworzył kilkadziesiąt rzeźb. Większość prac rozdał bądź spalił. Był wykładowcą (m.in. historii filozofii na WUML) i dziennikarzem, kaskaderem w filmach, ratownikiem GOPR, strażnikiem Straży Ochrony Przyrody, prezesem Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego, drwalem, instruktorem narciarstwa i taternictwa. Uprawiał lekkoatletykę, pływanie, narciarstwo, pięciobój nowoczesny, dżudo, boks, szermierkę, żeglarstwo, alpinizm i szybownictwo. Pasjonuje się czytaniem i nicnierobieniem.

Z GENOLOGICZNEGO PUNKTU WIDZENIA

Zacznijmy od tego, co krytykowi literackiemu najbardziej rzuca się w oczy w pisarstwie Henryka Piecucha, co stanowi o oryginalności tej literatury. Wykazuje to analiza genologiczna; genologia – nauka o gatunkach literackich oraz dziennikarskich. W swoich książkach H. Piecuch stosuje wszelkie gatunki dziennikarskie – począwszy od podpisu pod zdjęcie, poprzez krótką informację, różnego rodzaju artykuły po felieton, reportaż literacki – jako koronny gatunek dziennikarski oraz wywiad, który jest pochodną czy rodzajem reportażu. Dla przykładu wróćmy do najkrótszej formy dziennikarskiej, do podpisu pod zdjęcie – w ogóle do zdjęć. W swojej książce o Ryszardzie Kuklińskim pt. „As CIA i…” 2) ze zdjęć tworzy kolaże, a podpis staje się krótkim felietonem.

By dotrzeć do pisarskiej prawdy stosuje wszelkie możliwe formy dziennikarskie, wszelkie narzędzia dziennikarskie, ale również używa memuaru: punktem wyjścia do analiz są własne wspomnienia, własne doświadczenia.

Jak zatem określić, nazwać gatunek, który uprawia Henryk Piecuch? Taką formę prozy, zawierającą wszelkie gatunki możemy nazwać tylko jednym, bardzo pojemnym pojęciem – Henryk Piecuch uprawia esej. „Lot nad szpiegowskim gniazdem” jest esejem. Taką formę, oczywiście w różnych wariantach, przyjmują eseje H. Piecucha. Nie ma autora, który stosowałby podobną formę: forma esejów Henryka Piecucha jest wręcz niemożliwa do naśladownictwa.

Formy eseju pisarz użył, by dotrzeć nie tylko do pisarskiej, reporterskiej prawdy: do osiągnięcia estetycznych celów, ale by odkrywać prawdę historyczną, a nawet historiozoficzną: eseje pisarza są refleksją nad siłą napędową, jaką jest działalność służb specjalnych.

STYL

Zejdźmy o poziom niżej w niniejszej analizie: zastanówmy się nad stylem pisarza; by nie rozwodzić się za długo, zacytujmy śp. dra hab. Janusza Kurtykę, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej: „Pióro Autora jest lekkie, uwodzące czytelnika, co znakomicie wzmacnia wrażenie o jego profesjonalnej kompetencji. Uwiodło także niżej podpisanego” 3).

* * *

Zachęcam do czytania książek Henryka Piecucha, nie tylko dlatego że jest naszym sąsiadem, ale przede wszystkim dlatego, że z jego książek możemy dowiedzieć się wiele o współczesności; poznać i zrozumieć ważny mechanizm: zakulisowe działania służb specjalnych – metody bez skrupułów stosowane przez polityków w różnych czasach.

Jako czytelnik książek Henryka Piecuchu oraz jego sąsiad apeluję też w imieniu czytelników do dyrektor michałowickiej biblioteki Ewy Kisiel: by książki Henryka Piecucha znalazły się w katalogu; żeby w naszej bibliotece było jak najwięcej książek jego autorstwa.

* * *

Stosując metodykę Henryka Piecucha, którą nazwałem „memuar jako punkt wyjścia”, chciałbym opowiedzieć kilka anegdot, w których wątki fabularne – tzn. życiorys Henryka Piecucha i mój splatały się. Węzeł fabularny został zawiązany właśnie w tej bibliotece – na inauguracji Dyskusyjnego Klubu Książki 13 lutego 2014 r. (jeszcze w poprzedniej siedzibie biblioteki, w Zespole Szkół w Michałowicach).

Oto ciąg anegdot, najprawdziwszych.

Kiedy w 1975 i 6 roku jako student Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie (obecnie Akademia Teatralna) chodziłem ze szkoły ul. Miodową do „Dziekanki” (akademik wyższych szkół artystycznych) na obiady, przy trasie WZ znajdowała się tablica pamiątkowa: w tym miejscu w 1943 r. zginęli młodzi żołnierze AK w walce z Niemcami. Wśród poległych był Kryska.

Kilka lat później. Akademik przy ul. Kickiego. W studenckim klubie „Ubab” aż kipiało. Młodych ludzi przede wszystkim interesowała poezja; polityka – walka z komuną albo kariera, pieniądze, mimo wszystko, mniej. Mentorem tej grupy był Sławomir Kryska – wybitny poeta, a także prozaik, dziennikarz i redaktor – przeważnie naczelny (tzn. zastępca naczelnego). Mnie w tamtych czasach najbardziej interesował reportaż literacki, a szczególnie poetycki reportaż literacki.

Byłem jednym z wychowanków i przyjaciół Sławomira Kryski. Sławek wielkim poetą był, ponieważ tak stwierdził Jarosław Iwaszkiewicz. Poza tym Kryskę hołubiło wojsko polskie. Na ulicy Miodowej zginął starszy brat Kryski, a ojciec był żołnierzem Pierwszej Brygady Józefa Piłsudskiego, pułkownikiem w XX-leciu międzywojennym, po wojnie skazanym na śmierć (wyroku nie wykonano, przesiedział 9 lat w więzieniu). Przyczynek do historii: przekonałem się wielokrotnie, że w latach 70. I 80. XX wieku Ludowe Wojsko Polskie wręcz czciło Józefa Piłsudskiego – oczywiście nieoficjalnie. Na różnego rodzaju imprezy wojsko zapraszało najwybitniejszych artystów. W latach 70., (ale już nie w 80.) niemal każdy aktor, reżyser czy malarz chciał być zapraszany na elitarne imprezy dla najwybitniejszych artystów organizowane przez wojsko. Kryska wśród tych gości był szczególnie traktowany.

Jesień 1981 roku, czyli czas „Solidarności”. Do redakcji „Kulis – Expressu – Wieczornego” przyszło kilkunastu studentów dziennikarstwa – jednym z nich byłem ja. Poznawaliśmy proces wydawniczy.

Na dziennikarstwo koniecznie chciałem się dostać, podobnie jak wielu młodych ludzi, ponieważ prowadził tam zajęcia Krzysztof Kąkolewski – uczeń i następca Melchiora Wańkowicza. (Wtedy K. Kąkolewski był bardziej znany od Ryszarda Kapuścińskiego). Po oprowadzeniu po redakcji i drukarni (drukarnia znajdowała się na miejscu) moi koledzy studenci poszli. Ja zostałem. Układałem tytuły do „Expressu Wieczornego” w rodzaju: „Z willi do więziennej celi”. Jako student dziennych studiów byłem zatrudniony jako dziennikarz na pełnym etacie. Drzwi do warszawskich redakcji otworzył mi dziennikarski debiut: opublikowanie reportażu „Górniczy western”. Ukazywały się moje kolejne reportaże – komentowane, cytowane w przeglądach prasy, chwalone, ale też grożono mi sądem.

W redakcji zatrzymał mnie mój kierownik – Czesław Curyło. To on oprowadzał nas studentów. Jest on nieco niższy i drobniejszej budowy ode mnie (mam 1,67 m wzrostu). Do redakcyjnego pokoju wszedł miniaturowy mężczyzna – drobnej budowy i zdecydowanie niższy od Curyły i ode mnie. Chyba nie miał więcej niż metr czterdzieści.

Redaktor Curyło przedstawił mi tego miniaturowego mężczyznę: Oto wielka legenda „Expressu”; chyba nie wypowiedział nazwiska, bo jeśli legenda to powinienem wiedzieć, a teraz po latach nie chcę zgadywać. Rozpoczęła się dłuższa przerwa w pracy. Gwiazda dziennikarstwa sypała anegdotami, dykteryjkami: Mam przyjaciela – oficera Wojsk Ochrony Pogranicza, dwa metry wzrostu. Kiedy chodzimy po Warszawie, on idzie przy krawężniku, a ja chodnikiem. Wtedy lepiej nam się rozmawia. Przesyłał mi sensacyjne informacje z granicy czechosłowacko-NRD-owskiej o kontrabandzie, mordercach uciekających na Zachód, skarbach ukrytych przez hitlerowców. Przyjaciel został redaktorem naczelnym tygodnika „Granica” i teraz mieszka w Warszawie. Mówię mu, a po coś ty został tym redaktorem naczelnym, a kto będzie dostarczał mi sensacyjnych tematów?

Wtedy, w czasie rozmowy ze słynnym dziennikarzem „Expressu” nie zapamiętałem nazwiska tego „dwumetrowego” redaktora naczelnego „Granicy”. Poznałem go na inauguracyjnym spotkaniu DKK – chodzi oczywiście o Henryka Piecucha. W dokumentach wpisano mu, że ma 1, 92 m wzrostu. Te dwa metry to dziennikarska licentia poetica.

Rok 1990, ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego był gen. Czesław Kiszczak (do 6 lipca 1990 r.). W mediach ukazywały się informacje o paleniu teczek z tajnymi dokumentami. Od kilku lat z rodziną mieszkałem już w Michałowicach. Sławomir Kryska z żoną odwiedzili nas kilka razy. Kiedyś Sławek przybiegł do redakcji z ważną wiadomością: Służby nie tylko niszczą dokumenty, ale tworzą fałszywki, przygotowują fałszywe dokumenty. Wiem to z dobrego źródła. To jest bomba z opóźnionym zapłonem.

Po latach okazało się, że Sławek miał rację, kiedy politycy sięgnęli do zasobów Instytutu Pamięci Narodowej i zaczęła się wojna na teczki. Dopiero niedawno domyśliłem się, że tym wiarygodnym źródłem był Henryk Piecuch. Po rozmowach z H. Piecuchem, jak dziennikarz z dziennikarzem, okazało się, że mamy lub mieliśmy trochę wspólnych znajomych. Wielu z nich już nie żyje, jak np. Sławomir Kryska. Kryska był przyjacielem Henryka Piecucha. Dowiedziałem się o tym po latach.

Kolejna osoba, którą znaliśmy: Henryk Piecuch oraz ja – Krzysztof Kąkolewski. U Krzysztofa Kąkolewskiego napisałem pracę dyplomową. Bardzo pomogły mi w karierze zawodowej jego rekomendacje o pisanych przeze mnie reportażach. Wypowiadał się to tu, to tam, również na prowadzonych przez siebie zajęciach dla studentów, o moich publikacjach jeszcze długo po moich studiach dziennikarskich.

Henryk Piecuch był przyjacielem Krzysztofa Kąkolewskiego. Ja warsztatu literacko-dziennikarskiego u Kąkolewskiego uczyłem się na studiach, a H. Piecuch podczas towarzyskich spotkań z jednym z najwybitniejszych reportażystów. H. Piecuch był np. świadkiem, jak powstawał pierwszy wywiad-rzeka – z Melchiorem Wańkowiczem. Jeździł z K. Kąkolewskim do mieszkania M. Wańkowicza przy ul. Rakowieckiej, róg Marszałkowskiej i był świadkiem, jak M. Wańkowicz autoryzował ten wywiad, nanosząc obficie poprawki na maszynopisie. Krzysztof Kąkolewski wielokrotnie bywał u Henryka Piecucha w Michałowicach.

Kolejna uwaga, przede wszystkim na poziomie analizy genologicznej: Henryk Piecuch swoimi książkami-esejami kontynuuje i rozwija działalność reporterską (chodzi o literaturę faktu) Kąkolewskiego. Pisarz, który mieszka w Michałowicach, udoskonalił narzędzia wynalezione, wypracowane przez reportażystę Kąkolewskiego. Żeby to wyjaśnić, należałoby napisać długą dysertację, a najlepiej chyba esej. Przedstawmy szkic takiej pracy:

Kiedy Zachód budował kapitalizm i cywilizację przemysłu, Polska, wtedy pod zaborami, tworzyła wybitną literaturę – poezję. Przedstawicielami ziemiańskiego nurtu literatury są: Mickiewicz, Słowacki czy Krasiński. Ta polska literatura doby romantyzmu osiągnęła szczyty światowego poziomu, a chyba nawet jest tym szczytem – razem z dziełami Homera. Świat o tym wie, tzn. tę świadomość ma elita intelektualna świata. Gorzej jednak z czytaniem polskiej literatury. Szczyty poziomu osiągnęła nasza polska literatura pozytywizmu (tym najwyższym szczytem jest „Lalka” B. Prusa). Wciąż mamy pisarzy na najwyższym światowym poziomie – świadczą o tym chociażby literackie nagrody Nobla. Dobrym, ale nie jedynym przykładem na światowy poziom współczesnej polskiej literatury jest polska szkoła reportażu. Jej twórcą był Melchior Wańkowicz. Tu jednak trzeba sobie zadać pytanie, czy ten „żubr litewski” był reportażystą sensu stricte? Czy w swojej prozatorskiej twórczości „popełnił” utwory sensu stricte reporterskie? Na pewno zbliżył się do tego gatunku – do gatunku reportażu literackiego. Pozostawmy ten temat krytykom.

Pierwszym w pełni reportażystą był Krzysztof Kąkolewski. Udoskonalił on metodę pisarską wypracowaną przez pisarzy realizmu drugiej połowy XIX wieku. Poszedł krok dalej penetrując psychikę postaci. Metoda pisarska polega na wnikliwej analizie faktów, a to obnaża psychikę, pozwala dotrzeć do psychologicznej prawdy, która może boleć bardziej niż w prozie Dostojewskiego. Narzędzie stosowane – wynalezione przez Kąkolewskiego jest skuteczne, ale często bolesne, przeważnie niszczy stereotypy, konformistyczne wyobrażenia. Ustalenie faktów i ich analiza pozwala tworzyć zupełnie nowe rzeczywistości literackie.

Krzysztof Kąkolewski był praktykiem, ale też teoretykiem. Henryk Piecuch uczył się u niego pisarskiego warsztatu podczas przyjacielskich pogawędek, a ja na zajęciach na Uniwersytecie Warszawskim.

Piecuch analizuje dokumenty z tajnych archiwów (potrafił takie zdobyć), rozmawia z ludźmi tworzącymi potężne systemy służb specjalnych, sprawdza, niekiedy wręcz eksperymentalnie, jak ten tajny system działa i próbuje zrozumieć – opisać mechanizmy tego systemu, próbuje zrozumieć ludzi, którzy tworzyli i tworzą takie systemy.

Mechanizmy zdają się być ponadczasowe, a ich poznanie pozwala wyjaśniać fakty z przeszłości oraz lepiej rozumieć „dziejącą się” tu i teraz rzeczywistość, a nawet antycypować wydarzenia.

Stosując po raz kolejny pisarską metodę Henryka Piecucha, wg której punktem wyjścia jest memuar, kolejny temat, który mógłby być zrealizowany w postaci eseju. Spotykamy się w bibliotece, tym bardziej warto o tym przynajmniej wspomnieć: o księgozbiorach; prywatnych księgozbiorach pisarzy, o których mówiłem w niniejszym referacie. Henryk Piecuch posiada ok. 4 tys. woluminów; niewielkie mieszkanie Sławomira Kryski – trzy pokoje, na pewno nie miało więcej niż 80 m kw. – przepełnione było książkami, dużo książek w swoim mieszkaniu w Warszawie w wieżowcu z zegarem przy parku Skaryszewskim miał Krzysztof Kąkolewski.

Inna nasza sąsiadka – sprzed lat: Maria Dąbrowska, w swoim letnim domku w Komorowie zgromadziła trzy tysiące książek. Dom testamentem przekazała Związkowi Autorów i Kompozytorów Scenicznych (ZAiKS), a ten gminie. W budynku tym, wyremontowanym, zadbanym, znajduje się Gminna Biblioteka Publiczna w Komorowie im. Marii Dąbrowskiej – z minimuzeum pisarki: pamiątkami i książkami.

Jako czytelnik powyższych pisarzy lubię opowiadać najprawdziwszą anegdotę o moim księgozbiorze. Kiedy zaczęło brakować mi miejsca na książki, postanowiłem wybudować nowy dom. Posiadam ponad 3 tys. woluminów. Trwało to ponad dekadę, a tak naprawdę epokę: rozpoczęła się era postindustrialna, społeczeństwa informacyjnego, gospodarki opartej na wiedzy. Teraz staram się gromadzić książki elektroniczne, oczywiście wolę brać do ręki papierowe, te są z epoki Gutenberga; szeleszczą i pachną farbą drukarską. E-książka jest jednak praktyczniejsza i w swoim czytniku e-booków posiadam 3 tys. tytułów.

Gabinet pisarza Henryka Piecucha ma swoją intelektualną, twórczą atmosferę. Na wszystkich ścianach tego pokoju – z oknem na ogród – od podłogi do sufitu znajdują się półki przepełnione książkami. Na dużym biurku leżą książki, a wśród nich laptop z dostępem do szerokopasmowego Internetu. Pokój przyozdabiają obrazy i niewielkie rzeźby, które wykonał pisarza.

Od wczesnego dzieciństwa Henryk Piecuch dużo czyta, „połyka” książkę za książką. W jego pisarstwie to „widać, słychać i czuć” w rozległej i głębokiej wiedzy, ale i w formie przekazu. Jego książki przeważnie zawierają motto – cytat; rozdziały w książkach często zaczynają się cytatem – to umieszcza treści przekazywane przez pisarza w szerokim kontekście – intelektualnym, historycznym, etycznym itp.

Stanisław J. Szałapak

PRZYPISY

1) Notkę tę na tzw. IV okładce (okładka tylna) książki Henryka Piecucha pt.: „Wałęsa i… Kryptonim «Bolek». Operacje tajnych służb MON i MSW. Tajna historia mojego życia.” (Agencja Wydawnicza CB, Warszawa 2012. ISBN 978-83-7339-087-4) napisał wydawca (właściciel Agencji Wydawniczej CB) Andrzej Zasieczny. W swojej notce A. Zasieczny napisał, że „H. Piecuch „Popełnił 58 książek”; w życiorysie umieszczonym w niniejszym referacie piszemy, że H. Piecuch „Popełnił 73 książki” – zgodnie z aktualnym stanem.

2) Henryk Piecuch: „As CIA i… W kręgu donosów, mitów i faktów o Ryszardzie pułkowniku Kuklińskim. Tajna historia Polski.” Agencja Wydawnicza CB, Warszawa 2015. ISBN 978-83-7339-126-0.

3) Recenzja J. Kurtyki o książce H. Piecucha pt. „Akcje specjalne. Tajna historia Polski” w: „Zeszyty Historyczne WiN-u”, zeszyt nr 9, grudzień 1966, s. 303.

PROCES. KŁAMSTWA, MITY, DEZINFORMACJE I KONFABULACJĘ

Napisałem 97 książkę, w tym miejscu tylko tekst od wydawcy. Naprawdę nie jest moją winą, że Andrzej Zasieczny zaczął początek tego wstępu tak, jak zaczął (bo dalej jest już klarownie)i napisał w nim to, co napisał.

OD WYDAWCY

Czy Wydawnictwo Poznańskie, które ma w swoim dorobku wiele wartościowych dzieł historycznych, publikując wynurzenia Olgi Wiechnik sądziło, że jedyną reakcją na jej książkę będą miłe pseudorecenzje dziennikarzy, którzy niewiele wiedzą o II wojnie światowej, a zwłaszcza o Armii Polskiej formowanej w Związku Sowieckim w latach 1943-1944?

         Czy Wydawnictwo Poznańskie zleciło zrecenzowanie maszynopisu książki O. Wiechnik przed publikacją historykowi, który zna dzieje 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego im. E. Plater?

         Czy kierownictwo Wydawnictwa Poznańskiego słyszało o laureatce Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, białoruskiej pisarce Swietłanie Aleksijewicz i czy zna jej książkę pt. Wojna nie ma nic z kobiety? Jeśli odpowiedź na to pytanie byłaby twierdząca, to czy tak trudno jest zrozumieć, że obyczaje i stosunek do kobiet w Wojsku Polskim formowanym w Związku Sowieckim były podobne jak w Armii Czerwonej? Czy wydawcy z Poznania wiedzą, że na 648 etatów oficerskich w 1. Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki i w 1 . SBK aż 2/3 obsadzali Rosjanie, którzy otrzymali rozkaz, aby ubrać polskie mundury i być Polakami? Czy mam wyjaśnić, dlaczego w 1943 roku brakowało w Sielcach nad Oką polskich oficerów (podoficerów zresztą też)?

         Czy kierownictwu Wydawnictwa Poznańskiego znane jest pojęcie „tajemnicy dziennikarskiej|”? Czy wydawcy z Poznania nie rozumieją, że skoro rozmówczyni H. Piecucha zastrzegła sobie anonimowość, to miał on obowiązek chronić swoje źródło informacji? Zresztą świadkami rozmowy H. Piecucha z byłą żołnierką 1. SBK były trzy osobo (jest o tym szczegółowo mowa w tej książce) i nikt, kto ma trochę oleju w głowie i odrobinę uczciwości nie może tego zakwestionować (za wyjątkiem oczywiście Sądów w III RP).

         Czy kierownictwo Wydawnictwa Poznańskiego rozumie, że wywiad H. Piecucha z kombatantką 1. SBK nie mógł być opublikowany przed 1990 rokiem, ponieważ w PRL istniał i działał Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk (czyli cenzura)? Ten wywiad, który oddaje tragedię życia rozmówczyni H. Piecucha i jej koleżanek (ale przecież nie całego batalionu – tego też wydawcy z Poznania i O. Wiechnik nie są w stanie pojąć?) mógł się ukazać drukiem dopiero po likwidacji w Polsce cenzury, czyli po 1990 roku.

         Wprawdzie O. Wiechnik podaje w bibliografii do swojej książki moje opracowanie pt. Polowanie na pułkownika…, w którym dokładnie opisałem okoliczności afery wokół książki Akcje specjalne, ale mam wątpliwości, czy je (tzn. Polowanie na pułkownika) dokładnie przeczytała, a nawet jeśli to jej się udało, chyba niezbyt wiele zrozumiała. Gdyby było inaczej, to by w swoim dziele nie wypisywała różnych idiotyzmów, np. że H. Piecuch „z pojedynczych przypadków przemocy seksualnej odnotowanych przez dowódczynię próbuje uczynić argument potwierdzający teorię o „batalionie dup””.

         Czy kierownictwo Wydawnictwa Poznańskiego także twierdzi, że w książce Akcje specjalne H. Piecuch zajmuje się „potwierdzaniem teorii o „batalionie dup””? Jeśli tak, to proszę wskazać, gdzie w tekście Akcji specjalnych autor pisze, że 1. SBK był „batalionem dup”!      

         W liście do H. Piecucha, który zaproponował Wydawnictwu Poznańskiemu wydanie własnej książki prostującej przekłamania i manipulacje p. O. Wiechnik, redaktor Bogumił Twardowski stwierdził, że książki Akcje specjalne nie czytał, ale zna jej treść (chyba z opowieści O. Wiechnik?). Dalej oznajmił, że wydawnictwo nie może podjąć się wydania książki H. Piecucha, ponieważ to „naruszyłoby wiarygodność i podstawową lojalność [wydawcy, czyli Wydawnictwa Poznańskiego – A.Z.] wobec autorki Platerówek…”.

         No i świetnie! Teraz wszystko jest jasne!

         Z listu p. Redaktora wynika, że Wydawnictwo Poznańskie zamierza budować swoją wiarygodność poprzez rozpowszechnianie w swoich książkach bredni i idiotyzmów na temat historii najnowszej, a zwłaszcza na temat dziejów II wojny światowej. To wydawnictwo będzie broniło dobrego imienia O. Wiechnik tak, jak gen. W. Jaruzelski bronił socjalizmu. Przypuszczam, że skutek będzie podobny.

         Zastanawiam się, jakie motywy kierowały O. Wiechnik, gdy zasiadała do pisania książki Platerówki? Boże broń! Kobiety, wojna i powojnie. Czy chciała przypomnieć ciężki, często tragiczny los Polek, które trafiły do jednostek Wojska Polskiego formowanych w Związku Sowieckim w latach 1943-1944? Czy chciała przekonać czytelników, że wszystkie kobiety przyjęte albo zmobilizowane do tego wojska służyły w 1. Samodzielnym Batalionie Kobiecym im. E. Plater (co nie jest prawdą)? Czy swoją książką chciała bronić dobrego imienia kombatantek 1. SBK, na których cześć rzekomo nastawał H. Piecuch w książce Akcje specjalne. Od Bieruta do Ochaba?   

Gdyby ktoś przypadkiem nie wiedział jak wyglądała Noc Walpurgii, która w Europie najczęściej jest kojarzona z sabatem czarownic, to wystarczyło wybrać się na korytarze Sądu Rejonowego lub Apelacyjnego w Warszawie w latach 1996-2001, by wziąć udział w perwersyjnych bachanaliach ku czci bolszewickiego szatana.

          Po ogłoszeniu niekorzystnego dla autora Akcji specjalnych wyroku za rzekome zniesławienie kobiet żołnierek 1. Samodzielnego Batalionu Kobiecego (1. SBK) im. Emilii Plater kilka funkcyjnych kombatantek byłych Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR i ich afirmanci rozpoczęli sabat czarownic.

         Wyrok na płk. Henryka Piecucha wydały sędziny w/w Sądów. W wypadku Sądu Rejonowego była to sędzina Anna Wujec. W drugim przypadku nieco bardziej dystyngowana sędzina  Aleksandra Hofmańska.

         Miejsce góry Brocken, na której od VIII wieku w nocy z 30 kwietnia na 1 maja obywają się sabaty czarownic, w Warszawie pełniły korytarze sądowe, a następnie okoliczne knajpy.

         W rolę św. Walpurgi wcieliły się oskarżycielki autora Akcji specjalnych: Irena Sztachelska, Lucyna Bibrowska, Adela Żurawska i Krystyna Jodkowska, które uzurpowały sobie, że są reprezentantkami całej populacji kombatantek 1. SBK im. Emilii Plater. 

         Przed wiekami sabatom przewodziła bogini śmierci Hel, a teraz do oskarżycielek dołączył jako ich patron prokurator Janusz Regulski, wykrzykując w kierunku płk. H. Piecucha, że „dość już złego i wulgarnego pisania o Stalinie!”.

         Czegóż to autor Akcji specjalnych dopuścił się, że zwaliły mu się na głowę gromy sypane przez różne ważne instytucje, począwszy od Kancelarii Prezydenta RP, poprzez kilka ministerstw, Sejm i przeróżne organizacje społeczne, m.in. zrzeszające zbolszewiczonych kombatantów 1. i 2. Armii WP, po spatologizowane media?

         Czegoż chciała ta cała ferajna? Czego się obawiała?

         Ano Henryk Piecuch odważył się napisać to, o czym wszyscy wiedzieli, ale nikt nie mówił. Napisał Akcje specjalne, książkę wydaną w 1996 roku przez moje wydawnictwo – Agencję Wydawniczą CB. W liczącej 532 str. książce poświęconej pierwszym powojennym latom PRL zacytował na 3/4 strony wywiad przeprowadzony w czasie II Zlotu Plateranek w 1978 roku z jedną z byłych żołnierek. Relantka wspominała o losie kobiet 1. SBK brutalnie wykorzystywanych, również seksualnie.

         Aktor Akcji specjalnych rozmawiał z informatorką w obecności świadków. Zapisał wiernie słowa żołnierki. Opatrzył jej relację obszernym przypisem, a przy okazji obalił jeden z mitów o Polskich Siłach Zbrojnych powstałych na terenie ZSRR w czasie II wojny światowej.

         Po wydaniu książki będącej pierwszy tomem cyklu Tajna historia Polski i zapowiedzią następnych z tego cyklu kilkanaście osób związanych z dawnym ustrojem, a mających w pierwszej dekadzie Wolnej Polski jeszcze sporo do powiedzenia, poczuło się zaniepokojonych tak bardzo, że postanowiono dać niepokornemu autorowi nauczkę. Wykorzystując pretekst, że rozmówczyni H. Piecucha relacjonowała swoje przeżycia w 1.SBK nie owijając spraw w bawełnę, a autor wiernie zapisał jej słowa, oskarżono go o „zbezczeszczenie czci kobiet 1. SBK, które walczyły i ginęły w czasie  2. wojny światowej”. Rzecz w tym, że żołnierki 1. SBK nie walczyły i nie ginęły. A jeżeli ginęły i walczyły, to nie z Niemcami.   

         Rozległ się wrzask stalinówek i stalinowców. Cztery zasłużone dla komunizmu bolszewiczki, zajmujące niegdyś w 1. SBK prominentne stanowiska: I. Sztachelska, L. Bibrowska, A. Żurawska i K. Jodkowska, mając sporo na sumieniu, zawlokły autora do sądu.

         Do pomocy oskarżycielkom prywatnym Państwo Polskie – i to jest dopiero niebywały skandal! – w którego imieniu zadziałała Prokuratura Wojewódzka w Warszawie, wydelegowało znanego z zamiłowania do parania się „brudną robotą” prokuratora Janusza Regulskiego. On też miał powody, aby obawiać się pióra Piecucha. Jako uzasadnienie dla tego ruchu Prokuratury podano, że wydelegowania prokuratora J. Regulskiego do udziału w procesie H. Piecucha wymagał „interes społeczny”.        

         Jeżeli ktoś już zapomniał o tym politycznym cyrku, a w zasadzie pierwszym politycznym procesie odbywającym się po 4 czerwca 1989 roku, to może sobie przypomnieć o tym, co się działo czytając wypracowanie Olgi Wiechnik zatytułowane Platerówki? Boże broń! Kobiety, wojna, powojnie. To najbardziej zakłamana książka, jaką zdarzyło mi się czytać w ostatnim okresie.  

                                                                                              Andrzej Zasieczny

 

 

Książka

PROCES. KŁAMSTWA, MITY, DEZINFORMACJE I KONFABULACJĘ jest do nabycia w dobrych ksiągarniach

FRAGMENT POWIEŚCI SZPIEGOWSKIEJ PT. „NÓŻ”

Bo gdyby kto chciał się przysłuchać rozmowom Sokratesa, wydawałoby mu się śmieszne na pierwszy rzut oka. To, co on mówi, to ubrane w takie słowa i zwroty, jakby w kosmatą skórę jakiegoś szelmy satyra. Mówi o osłach objuczonych, o jakichś kowalach, szewcach, garbarzach i wydaje się, że on zawsze jedno i to samo mówi w ten sam sposób, tak że każdy, kto go nie zna i nie uważa, musi się śmiać z tego. Ale kiedy kto do wnętrza tych słów zaglądnie, kiedy kto wejdzie w nie naprawdę, zobaczy, że tylko w takich słowach jest jakiś sens (…) znajdzie tam prawie wszystko, a raczej wszystko, na co uważać powinien człowiek, który chce być doskonały..   

                                                                           Platon

 

 Pod koniec Peerelu jechałem na dwa „uda”. Albo mi się uda coś opublikować, albo się nie uda. Miałem w biurku kilkanaście maszynopisów. W każdym z nich podawałem coś w rodzaju przepisów: „jak być szczęśliwy, nie będąc nim”. Niektóre manuskrypty udało mi się wtrynić oficjalnym wydawnictwom. Inne lądowały w szufladzie.

         Kiedy w 1989 r. zlikwidowano cenzurę, odkurzyłem „szufladowce” i zaniosłem do różnych oficyn. Rok później ukazało się dziesięć książek. Był wśród nich szkic opisujący grę Służby Wywiadu i Kontrwywiadu MSW z grupami izraelskimi i arabskimi w kontekście współpracy ze STASI i podległości służbom sowieckim. W kilkanaście dni po ukazaniu się szkicu cały nakład poszedł na przemiał. Firma czuwała! Chyba mógłbym tu zacytować Imre Kertesza, że wyrzucili mnie z narodu, jak wiecznego awanturnika z podejrzanego internatu…

                                                        ***

W 2019 r., gdy dopadła mnie repolonizacja i rekatolizacja, ciesząc się, że mój premier chce rechrystianizować Europę, na podstawie tego szkicu napisałem Nóż. Nie jest to autobiografia. Czy większość faktów jest prawdziwa? Cóż: i tak, i nie, i nie wiem. Wiem, że człowiek może kłamać. Tak, fakty są prawdziwe, bo fakty nie kłamią! Można je natomiast rozmaicie interpretować.

         W Nożu chciałem się przekonać, na ile prawda może udawać fikcję. Wierzyłem, że prawda jest jak kamień: nie rozpuszcza się w wodzie, więc powinna być jak grom, jak burza, która oczyszcza powietrze, a potem przemija.

         Prawda nie może być dla człowieka psem. Biada temu, kto na nią gwiżdże. Dlatego niektóre personalia zmieniłem, bo przeminęły. Łudzę się nadzieją, że przeminęły w związku z wyborami odbytymi 15 października 2023 r. Te fakty, które zostawiłem nie są ani przypadkowe, ani zamierzone, lecz nieuniknione. Dążyłem do tego, aby wilk się najadł i owca była cała.

         Od XXI wieku czas teraźniejszy przestał dla mnie istnieć. Przyszły sypie się jak piasek z dziurawej dobrej zmiany. A o przeszłości, w tym o tzw. legendach „Solidarności” szkoda gadać. Nie od rzeczy będzie tu przytoczyć Alberta Einsteina twierdzącego, że „różnica między przeszłością, teraźniejszością i przyszłością jest złudzeniem, choć przyznać trzeba, że złudzeniem uporczywym”. 

         I w tym miejscu, przypominając sobie słowa Bohumila Hrabala, cofam wszystko, co kiedykolwiek powiedziałem. Nie chcę stracić duszy, do której jeszcze nie mam klucza. Zgadzam się najzupełniej z poglądami głoszonymi przez narratora Noża. Prócz jednego, tego mianowicie, że poglądy Andrzeja Zenona Górala są diametralnie różne od moich.

                                               ***   

Zabiłem nie więcej niż tuzin osób, ale nadal rozglądam się, czy nie uda mi się powiększyć tej liczby. Nazywam się Andrzej Zenon Góral przezwany Jędrusiem. Wolę – Zenon. Doprawdy nie wiem i głowy nie kładę pod Ewangelię, skąd u starego byka to zdrobnienie. Nigdy niesyty awantur swojego czasu przeżyłem dziewięćset dziewięćdziesiąt miesięcy. Jestem dwubiegunowcem. Ale nic na to nie mogłem poradzić. Takie geny dostałem od Pana Boga. Kochałem ojczyznę taką, jaka była. Wolność też kochałem. Ale wolności nie było. I nie ma. I, chyba, nie będzie. Ani wolności inkluzyjnej, ani ekskluzywnej. Ani nawet tuwimowskiej wolności ducha. Była hybryda. Na początek stalinowska. Później autorytarna. Często popełniałem myślozbrodnię. Żyłem jak na wietrze. Trochę normalnie, ale częściej niebezpiecznie.

         Z jednej strony wydawało się, że jestem personifikacją niebytu, anachoretą świata, a z drugiej, że wywodzę się z plemienia nomadów ciągle opłakujących wygasłe ogniska. Pod tym względem przypominam starą instalację elektryczną. Niekiedy nie kontaktuję. Czasem iskrzę, bo prąd źle przepływa. 

         Podczytuję Janusza Rudnickiego rżnąc jego pomysły i całe frazy. Rudnicki to skrzyżowanie Krzysztofa Mętraka z Januszem Głowackim w sosie Mrożkowym, z aspiracjami do sławy Olgi Tokarczuk. Gdy Olga dostanie Nobla, a na pewno dostanie, bo jej się należy jak psu miska, Janusz będzie na paradzie laureatów welon za nią nosił.

                                               ***

  1. Rudnickiemu przyszło żyć w Kraju Pieroga i Zalewajki. Mnie także. Kraju wielmożów i sług. Kraju, do którego jak ulał pasują słowa Piotra Czaadajewa: „mieliśmy dzikie barbarzyństwo, potem ciemny zabobon, następnie okrutne, upokarzające jarzmo najeźdźców, którego ślady w naszym sposobie życia nie zatarły się jeszcze całkowicie”. Wprawdzie Czaadajew kierował te słowa do Rosjan, ale przecież obie nacje to Słowianie. A ja zbyt wcześnie straciłem kontakt z dzieciństwem, by tego nie doświadczyć.

         W kraju Pieroga i Zalewajki od lat modny jest nacjonalizm. To jest głos władzy. W awangardzie jest sortowanie społeczeństwa na jednostki dobre i złe. Do swojej biografii podchodzę jak żaba do jeża. Usiłując zrozumieć świat od stu lat usiłuję rozgryźć Jamesa Joyce’a i jego, napisaną wydestylowaną z kilkudziesięciu języków swoistą pra-mową książką Finnegans Wake. I co? I nic! Null. Tabula rasa. Takie jest życie. Nie można wszystkiego zrozumieć. I nie trzeba. Jestem trochę zacofany i zarozumiały, ale tuszę, że z Noża zrozumiecie więcej niż ja z Joyce’a.

         Piszę dziś, ale cofam się w czasie. Moim ulubionym zajęciem jest szukanie wrogów i odpoczynek po lenistwie. Na politykę i służby specjalne patrzę jednym okiem, tym gorszym, Drugie, lepsze, zostawiam dla lasek.

         Biorąc pod uwagę życiowe doświadczenie sformułowałem hasło: Bądź czujny! Spuść rządzących w kanał! Ale nie mogę ukryć, że od dziecka prześladuje mnie pytanie: Kto zmajdrował służby specjalne i po co?

         Zawierzając J. P. Sartre’owi, że trzeba łapać czas za ogon chcę opisać to, co miałem, a nie to, czego nie miałem, bom nie mógł mieć. Przy okazji mógłbym ogawędzić ludzi o załganym, cynicznym języku, brudnych majtkach i pustych duszach. Bo przecież czas to tylko żart. Tyle o nim napisano. A i to same głupstwa /../.

 

SMUTNY FINAŁ GRY, KTÓREJ NIE SPOSÓB BYŁO WYGRAĆ

Macie zwyczaj nazywania dzikimi bestiami węże, leopardy i lwy; lecz sami jesteście splamieni krwią i w niczym nie ustępujecie ich okrucieństwu. One zabijają jedynie dla zdobywania swojego normalnego pożywienia…

                                                                  Plutarch

Do Goleniowa poleciałem samolotem. Przy wyjściu z lotniska natknąłem się na Mullerowską. Jeszcze w Warszawie dowiedziałem się, że obiecano jej zwolnienie z obowiązku świadczenia usług na rzecz Firmy. Chyba z tego powodu twarz Walentyny promieniowała jak ogień. A oczy…? Oczy? Był w nich las spojrzeń i przypominały staw nad Morskim Okiem, w którym przeglądał się księżyc.

         Pomyślałem, że wreszcie uśmiechnęło się do niej słońce. No, przynajmniej ona tak mogła myśleć. Nie musiała sobie już więcej zawracać głowy wywiadami. Tak to mogło na pierwszy rzut oka wyglądać. Na drugi rzut już było gorzej. Wywiady mogły się jeszcze o nią w każdej chwili upomnieć.

         – Umiesz prowadzić wóz? – zapytała.

         – Sto lat temu potrafiłem to robić.

         – Masz – powiedziała wręczając mi kluczyki od białego mercedesa. – Podrzuć mnie do domu. Potem jedź na te zasłużone wywczasy. Mam nadzieję, że nie będziesz się nudził. Odpowiednie towarzystwo chyba się znajdzie.

         W drodze do Szczecina rozmawialiśmy. Mullerowscy postanowili uratować swoje małżeństwo. Roland podobno po przygodzie w klinice doktora Poppego zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. I to na lepsze, Walentyna przekonywała mnie, że głównie chodzi im o dzieci. Wala była wodą. Roland ogniem. Nie da się pogodzić ognia z wodą. Ale można z tego stworzyć parę. Oni ostanowili to zrobić.

         – A gdzie Roland?

         – Pojechał do Berlina Zachodniego.

         – Z proszkiem?

         – Być może. Dostał nowy wóz. Służbowy. Opowiadał, ze są w nim zmyślne skrytki.  Ale nie wiem tego na pewno. Obiecano mu, że to ostatni raz i dadzą nam spokój. Wiesz on po ostatniej wyprawie do Niemiec – powtórzyła – zrobił się jakiś dziwny.

         – Martwi cię to?

         – Więc przeciwnie. To korzystna zmiana.

                                               ***

Wala żyła iluzjami. W brew pozorom ta kobieta była jedną z owych zbyt delikatnych serc, które potrzebują życzliwości. Ale ja wiedziałem, że dopóki istnieją służby specjalne, nikt nie zrezygnuje z takich jak ona, agentów. Nawet ukadrowionych. Nie można ich wcześniej wysyłać na emeryturę. W wywiadzie pracuje się dożywotnio. Nie wyprowadzałem przyjaciółki z błędu, a ona wyjaśniła:

         – Roland uważa, że miałeś przez nas wystarczająco wiele zmartwień. Pożycza ci mercedesa na dwa tygodnie, abyś nas mile wspominał. O dziewczynę musisz się sam postarać.

         – Będę was mile wspominał – obiecałem.

         – Wstąpisz na jednego? – zapytała, gdy zatrzymaliśmy się pod znanym budynkiem.

         Odmówiłem.

         – Kto wie, może to i lepiej. No to jedź już. Powodzenia.

                                               ***

W resortowym domu wczasowym czekał na mnie komitet powitalny w składzie: porucznik Jolanta Bednarska, podporucznik Małgorzata Jaworowska i porucznik Ryszard Przybylak. Nie było to niemiłe. Cała trójka sprawiała wrażenie jakby dopiero uszła z objęć śmierci. Kto wie, może tak było naprawdę.

         Wieczorem siedziałem w kawiarni z Przybylakiem. W oczekiwaniu na partnerki rozmawialiśmy swobodnie.

         – Kto ci kazał pilnować dziewczyn? – zapytałem.

         – Pułkownik. Powiedział mi „miej na nie oko. Chcę wiedzieć o każdym ich kroku. Nie podoba mi się zaangażowanie Bednarskiej we flirt z Góralem. Miłość zawsze niepotrzebnie komplikuje naszą pracę”. „Ależ szefie – powiedziałem mu. – Jola szuka fajnego mężczyzny z ogładą do łóżka, nie romantycznej miłości. Góral jest takim facetem”. A może się pomyliłem? – zapytał porucznik.

         – Nie, stary, nie pomyliłeś się. Choć nie pytaj mnie czy chciałbym, aby było inaczej. Naprawdę tego nie wiem.

                                               ***

Rozmowa się nie kleiła. Sącząc gin z tonikiem rozmawialiśmy o wódce i kacu. Nie mieliśmy ochoty rozmawiać o przeszłości. Ani o dniu jutrzejszym. Przyszłość nie zależała od nas. Zastanawiałem się, czy umiałem przeżyć i zrozumieć rzeczy, które w tej grze mnie spotkały…

         Na szczęście w tym kurorcie nie sposób było mówić o braku rozrywek. Zawsze znajdowało się coś, na co można ponarzekać. Właśnie w drzwiach ukazały się nasze partnerki. Jola miała na głowie fryzurę podobną do piętrowego autobusu. Przechodząc pozostawiała za sobą chmurę perfum.

         – Jak się czujesz? – zapytała Małgorzata.

         – Nigdy się tak dobrze nie czułem. Przez większość wczorajszego dnia stałem na dywanach w różnych ważnych gabinetach. Jedni mnie straszyli, inni pouczali. Przedtem całą noc odwiedzałem różne knajpy w poszukiwaniu kilku sukinsynów potrzebnych do zakończenia sprawy. A jeszcze potem różni specjaliści przez kilka godzin znęcali się nade mną, sprawdzając przy pomocy maszynki do wykrywania kłamstw, czy powiedziałem im prawdę. Ich kunszt pytań był pryncypialnie ogłupiający. Odpowiadałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć pewnych faktów. Bo nie chciałem. Nie dociekałem czy się dorozumieli, o co mi chodzi. Tak, Małgorzatko, nigdy się tak dobrze nie czułem – oświadczyłem rześkim głosem.

         – I co teraz?

         – Na Boga! Zapamiętam komu zawdzięczam klęskę! Mówią panta rei, wszystko płynie. Tylko głupota stoi w miejscu. Dlaczego ciągle mam do czynienia z głupolami? Wiem, są ludzie myślący. Są i niemyślący. Ale, moim zdaniem, najgorsi są ci, za których myślą inni. W być może jeszcze niezakończonej grze, w której braliśmy udział, myśleli za nas inni. Więc jako wykształcony bez własnej woli marksista, zacytuję ci Małgosiu Heraklita: Dlaczego, głupcy, już to dźwigacie mię w górę, już to strącacie w dół? Nie dla was się trudziłem, lecz dla tych, co mię rozumieją. Dla mnie jeden człowiek wart jest tyle co trzydzieści tysięcy, a niezliczony tłum mam za nic.  

         I chciałem przejść do Sokratesa…

         Małgorzata na wspomnienie więcej niż jednego filozofa dostawała kokluszu. Heraklit do niej nie przemawiał. Obchodził ją nie więcej niż zeszłoroczny śnieg.          Taktownym milczeniem pominęła moją chęć zaimponowania jej, a może rozszyfrowała mnie? Może wiedziała, że swoim repertuarze podrywacza miałem kilka wyuczonych cytatów, dobrze rokujących w bałamuceniu pensjonarek, ale jest nieskuteczny w przypadku funkcjonariuszek służb specjalnych.

         – Dlaczego naszą grupę razem wysłano na odpoczynek? Czyżby przełożeni zmienili metody pracy? – zastanawiał się Przybylak.

– Możemy spać spokojnie. Opatrzność, czyli szefowie, mają zawsze w zapasie jakąś hordę barbarzyńców, którą mogą włączyć do gry w odpowiednim momencie. Pozostaje nam tylko czekać na sygnał – wieszczyłem.

         W złym momencie wygłosiłem to proroctwo.

         – Wydaje mi się, że pojedynczy ludzie mają coraz mniejszą rolę do odegrania w naszym zawodzie – Przybylak nie potrafił, a może nie chciał zapomnieć o tym, że kiedyś pracował solo.

         – Indywidualni bojownicy są słabi. Coraz słabsi. Jeżeli jest ich wielka kupa, to mają siłę hord Czyngischana. Tak jak u naszych przyjaciół w NRD – powiedziałem.

         – Nie nazywaj ich przyjaciółmi – zaprotestował Przybylak.

         – Dobrze, weź to słowo w cudzysłów. Ja akceptuję wszystko to, co ludzkie. Wszystko jest dobre, tylko nie zawsze, tylko nie wszędzie, tylko nie zawsze i tylko nie dla wszystkich. Podobnie jest z naszą działalnością.

         Bednarska poprosiła mnie do tańca. Schyliłem się muskając wargami jej buzie. Góra lodowa miałaby w sobie więcej ciepła. Myślałem, ze żaru nie gasi się ogniem. Krwi nie zmywa się krwią. Myliłem się.

                                               ***

Po dancingu Jola porwała mnie w stronę plaży. Gdzieś w oddali, jedna z najwyższych latarń morskich na świecie kichała światłem. Na piasku leżało sporo wodorostów – znak, że Bałtyk łysieje. Było zimno. Może śnieg spadł na księżycu?

         Była to jedna z tych nocy, w których nie ma nadziei na świt. Dlaczego nazwy dni różnią się między sobą, a noc ma tylko jedną nazwę? Dlaczego najwięcej morderstw popełnianych jest w nocy? Dlaczego miała to być ostatnia moja…

         Niebo było ciemno-szare jak sukienka mojej kochanki. Minęliśmy tablicę „Pas drogi granicznej” oznaczające koniec Kraju Pieroga i Zalewajki i początek świata.

         Długo, bardzo długo krążyliśmy po wymarłym krajobrazie. Pozornie bez celi. Moja kochanka jakby na coś czekała.

         Świtało już, gdy weszliśmy na wydmy. Księżyc nurkował w falach. Morze przestało oddychać rytmicznie, Zaczynało spazmować. Sztormowało. Zdawało się, że niedługo fale Bałtyku przekroczą skalę Beauforta. Królestwo Neptuna przypominało o rozległości czasu i skończoności życia. O Odysie przywiązanym do masztu i słuchającym syreniego śpiewu. Jola była jak dziewczyna Homera, piękna i nieśmiertelna. Cytowałem Gałczyńskiego i nie wiem dlaczego przyszedł mi do głowy wers Baudelaire: „Homme libre, toujours tu cheriras la mer!” (człowiek wolny, zawsze będzie kochał morze). 

         Smakowaliśmy wiatr, wyjący opętańczo. Wicher wywiewał z głowy myśl o ożenku. Zbliżał się front. Do Kraju Pieroga i Zalewajki zawsze zbliżał się jakiś front, Północny szkwał chłodził czoło i popychał fale. Czas dostał sprinterskiego przyśpieszenia. Do końca socjalizmu było blisko. Coraz bliżej.

         Krople deszczu zmieszanego z piaskiem tłukły po policzkach. Nie były aż tak zimne jak wargi Joli. Wiedziałem, że w naszym zawodzie nie wystarczy poderżnąć pierwsze lepsze gardło. Trzeba poderżnąć gardło właściwe. Zastanawiałem się czyje to będzie gardło.

                                               ***

W tej grze wyprano mnie z wszelkich uczuć. Nie potrafiłem już kochać ani bać się. Nie potrafiłem nawet nienawidzić. Mogłem tylko bezwiednie myśleć wpojonymi stereotypami i powtarzać zapamiętane cytaty.

         Spojrzałem w górę. Na niebie księżyc potykał się z chmurami. Gdy zwyciężał, na morzu widzieliśmy walczący z falami, wielki niczym wieloryb, ponton desantowy. Wyraźnie zbliżał się do brzegu.

         Byłem właściwą osobą w niewłaściwym miejscu z niewłaściwą osobą we właściwym miejscu. Staliśmy przy granitowym głazie na stanowisku, w którym strzegące wybrzeża wopowskie stacje radarowe mają dziurę. Nie pokrywają swoim zasięgiem całego obszaru, który mają pokrywać.

         Nie dociekałem, dlaczego tak jest? Niedopatrzenie to tylko, szamańska sztuczka przyrody niedopuszczającej do pewnych rejonów wiązek promieni radaru lub celowa działalność kogoś z kierownictwa resortu, pragnącego mieć własne, przez nikogo niekontrolowane „okno na świat”.

         W tym momencie nie było to najważniejsze. W czasie sztormu radary i tak są wyłączane. Nad głową, w przerwie między chmurami przygważdżającymi niebo, błysnęła gwiazda. Zamrugała do mnie. Może chciało jej się spać? Może chciała mnie ostrzec…

         Podczas gdy kontemplowałem uroki przyrody, Bednarska bez przerwy zerkała na zegarek. Następnie otworzyła torebkę. W jej ręku niespodziewanie pojawiła się broń. Nóż, a raczej sztylet z lekko rozszerzonym przy końcu i gwałtownie zwężonym przy czubku wąskim trójkątnym ostrzu. Można go wbić i wyciągnąć z człowieka bez wywoływania krwawienia zewnętrznego.

         Nóż jest mężem łyżki. A widelec? Tym trzecim. Przeznaczonym do likwidacji – pomyślałem nie oczekując niespodzianki. Sztylet ma jeszcze inną zaletę. Wbity między żebra, przekręcony w lewo lub w prawo powoduje rozprucie narządów wewnętrznych. Potem się go wyciąga. Mięśnie same się zamykają. Nie pozwalają na wycieknięcie ani kropli krwi na zewnątrz. Ułatwia to utrzymanie czystości, gdy ofiarę morduje się w pomieszczeniu; umożliwia ludziom brzydzącym się widokiem krwi posługiwanie się sztyletem.

                                               ***

Sprytnie wykombinowane – pomyślałem. Taką bronią, jak do tej pory, posługuje się jedynie wywiad izraelski. Może Palestyńczycy przejęli od swych wrogów niektóre zwyczaje? Zakłuta sztyletem Mossadu ofiara obciąży konto Żydów.

         Odprężony po minionych przejściach. Ogłuszony alkoholem i obecnością dziewczyny oddałem się marzeniom. W pijanym widzie jawiło mi się panasienkiewiczowskie: „Do Wodoktów! Do Wodoktów!”. I zaraz potem: „Jędruś ran twoich niegodnam całować…”.

                                               ***

Bednarska nie spieszyła się. Ujęła broń w lewą rękę. Nadal nie reagowałem, choć pamiętałem, że Jola jest mańkutem. Gdy podniosła głowę do góry spoglądając w moje oczy, uznałem to za zachętę. Aby ją pocałować, pochyliłem się do przodu.

                                               ***

Początkowo nic nie czułem. W zimnej poświacie księżyca spostrzegłem tylko błysk sztyletu wbijanego w moją pierś. I przez myśl przebiegła mi Heglowska refleksja, że „Sowa Minerwy wylatuje dopiero o zmierzchu”. Więc jest już za późno, by cokolwiek zrobić. A potem zmartwiłem się, że, jak mawiał Ludwik Staff, śmierć do samotność i wolność ostatnia, a ja nie zdążyłem z pułkownikiem Literkiem wyrównać rachunków.

                                               ***

Nie upadłem od razu. Bednarska spokojnie, tak jak w czasie szkolenia z kłuciem manekina, zdążyła przekręcić rękojeść sztyletu w lewo i w prawo. Dopiero wówczas zacząłem się dusić. W ustach poczułem smak krwi. Jak przez mgłę widziałem dobijający do plaży ponton, wysiadających z niego i zmierzających w naszym kierunku ludzi.

         Słaniając się na nogach, podtrzymywany przez Bednarską, która mocno obejmowała rękojeść sztyletu ciągle tkwiącego między moimi żebrami, patrzyłem na zbliżających się desantowców. Księżyc wyraźnie oświetlił ich postacie. Poznałem swoich arabskich kursantów. Oni pogardzają życiem i nigdy nie ustaną w działaniach. Ich herb to przywilej śmierci.

         – Dlaczego? – wyszeptałem ocierając rękawem krwawą pianę z ust.

         – Znasz nasze twarze. Enerdowscy przyjaciele opowiedzieli nam wszystko – wyjaśnił jeden z moich najzdolniejszych niegdysiejszych kursantów.

         Ortodoksyjny islamista nosił kufi. To coś w rodzaju izraelskiej myccy, oznaczające, ze odbył hadżdż i może odejść spokojnie. Najlepiej, jako bojownik za wiarę. W niebie czekają go 72 hurysy jako nagroda. Według hadisów (zapis arabskich tradycji – H.P.) hurysy to kobiety idealne. Mają po 33 lata. Są duchowo i cieleśnie nieskazitelne (czyste jak perły ukryte). Są personifikacją dobrych uczynków z wypisanym na piersi imieniem Allaha. Są wiecznie piękne i młode, mogą odnawiać swoje dziewictwo.

         – Niepotrzebnie wszedłeś nam w drogę. Zabiłeś Zembatego. To był nasz człowiek – dopowiedział inny dżihadysta mająca ręce jak żagle i oczy pożyczone od morza.

         – Auf wiedersehen zdradzieckie mordy – wyszeptałem po niemiecki. Nie znałem arabskiego.

 

         – Wybacz i żegnaj – powiedziała ze smutkiem Jola wyszarpując ostrze z mojej piersi.

                                               ***

Oniriada

W malignie anachronicznie myślałem Stefanem Żeromskim: „Ani jeden żywy promień nie zdołał przebić powodzi chmur, gnanych przez wichry. Skąpa jasność poranka rozmnożyła się po kryjomu, uwidoczniając krajobraz płaski, rozległy i zupełnie i pusty. Leciała ulewa deszczu, sypkiego jak ziarno. Wiatr krople jego w locie podrywał, niósł w kierunku ukośnym i ciskał o ziemię”. I ja w tym wszystkim. I leciałem nad Kaukazem do przedsionka Królestwa Niebieskiego. W dole połyskiwała tęcza. Zaczynała się od Priutu 11, a nurkowała po wschodniej stronie Elbrusa, najwyższego szczytu Europy. Mijając schronisko Pruit 11 pomachałem jego kierownikowi Orestowi Dubiniakowi, mojemu przyjacielowi. I on wskazał na tęczę. Z zachodniej strony maszerowały po niej alpinistki: Halina Krugier-Syrokomska, Wanda Rutkiewicz, mająca z Elbrusem zadawnione porachunki, kiedy to złamała na lodowcu nogę i Janka Zygadlewicz, z którą Hanna Wiktorowska próbowała mnie ożenić. Z drugiej strony wspinali się parami: Jaś Franczuk z Bogdanem Jankowskim, Andrzej Zawada z Ryśkiem Szafirskim, Jerzy Pietkiewicz z Jurkiem Woźnicą. Szli i szli, a wszystkich nie zapamiętałem. Szli do nieba. Bo, z wyjątkiem Andrzeja, zginęli w górach. Przykro mi się zrobiło, że nie zdołałem do nich dołączyć. Raptem z czeluści szczeliny lodowca wychynęła ręka płk. mgr. Ucia i doleciał mnie jego głos proszący o ratunek. Udałem, że nie widzę i nie słyszę. Lecąc dalej ogarniała mnie frajda tak okrutna jak kwilenie matki, której córka się skurwiła. I moja dusza wyła hucpiarsko. I przyszedł św. Piotr aby mi wygarbować duszę za zelżywy język. I zapytał jak oceniam swoje życie. A ja oceniłem, że było dobre, a nawet bardzo. Morze i góry! To było to, co mnie interesowało najbardziej. Potem dziewoje. Najlepiej pobożne, ale wyzute z wszelkiej moralności, takie, jakich jest najwięcej. No i drobna cysterna alkoholu. Miałem to wszystko na ziemi. I poprosiłem świętego, aby mnie ulokował na środku oceanu na górzystej wyspie wyposażonej w maleńką bimbrownie i podwójną porcję hurys. Ale jeżeli miałbym żywot przeżyć jeszcze raz, to zmieniłbym zakończenie. Chciałbym umrzeć wcześniej. Przed pójściem do podchorążówki. I św. Piotr przypomniał mi wypowiedź Houellebecq’a o islamistach, że jest to „najbardziej chujowa religia świata” i ja się z pisarzem w tej sprawie, choć go cenię, całkowicie nie zgodziłem, bo szanuję wszystkie religię, a święty wyjaśnił, że najbardziej godne jest chrześcijaństwo i mam szczęście, że Polakom trafił się Morawiecki, który chce chrystianizować Europę i Piotr wspomniał, że świat jest nieogarnięty, niewytłumaczalny i że skonam, zanim rozdzióbią mnie kruki i wrony, bo zadba o to Sztuczna Inteligencja. Zgodziłem się ze świętym. Jedyną radością było to, że przed skonaniem zdążyłem zerżnąć z Wisławy Szymborskiej, nie, nie poetkę, a epitafium, którym Firma powinna mnie uczcić: „Tu leży taki a taki. Dał się wszystkim we znaki. Zmarł bardzo późno, ale lepiej już późno niż wcale” /…/. 

 

Stałem na drodze i patrzyłem, jak odjeżdża czarnym buickiem. Robił się coraz mniejszy i mniejszy. Wyobraź sobie psa, który patrzy w dal, czeka i podskakuje, żeby go zabrać. To najlepszy obraz mojej osoby z tych lat.

                                                                                                       Truman Capote

Patrzyłem jak moja kochanka odchodzi ze swoimi przyjaciółmi w stronę morza. Powoli roztapia się w deszczu. I pomyślałem, że nie można być ciągle na fali. Trzeba być jak fala. Nie należy się przejmować, że fala odpływa. Fale wracają. Nie czułem bólu. Przed oczami zaczęły mi latać czarne płaty. Mózg rymował jakieś bezmyślne słowa: Gdzie fala liże falę, jak fali przystało. Zanurzyło się w fali regularne Jolisko. Czyli mówiąc po prostu – bardzo tajne kurwisko! 

         Coraz ciężej było oddychać. Mięśnie słabły. Przez sekundę chwiałem się niczym konik polny na koniuszku trzciny kołysanej wiatrem. Chciałem krzyknąć. Głos uwiązł mi w krtani. W końcu przestałem walczyć o zachowanie pozycji pionowej. Upadłem w piach obok granitowego kamienia. Piasek był miękki, wilgotny i słony. 

         Nagle moje ciągle jeszcze otwarte oczy poraził przeraźliwy błysk. Przez mózg przewinęły się słowa Jana Pawła II: „Kamień, świadek śmierci – stal się świadkiem zmartwychwstania”.

         W niebo leciały oświetlające rakiety, wystrzelone przez patrol WOP, sygnalizujący naruszenie granicy państwowej. Nie widziałem okrętu opuszczającego w trybie alarmowym pobliską sowiecką bazę marynarki wojennej. Przypuszczałem, co się stanie, ale nie widziałem, jak w kwadrans później okręt taranuje ponton z wieloosobową załogą zmierzający w kierunku wybrzeży NRD.

         Wykorzystując sztorm wywiady, ku radości węgorzy bałtyckich likwidowały wielopiętrową grę. Była to największa uczta węgorzy od czasów, gdy trzy torpedy wystrzelone przez sowiecki okręt podwodny S-13 na wschód od Łeby 30 stycznie 1945 r. o godzinie 21.16 trafiły MS Wilhelma Gustloffa, jednostkę pomocniczą Kreiegsmarine przewożącą (wraz załogą) ponad dziesięć tysięcy osób. W ciągu 65 minut okręt poszedł na dno. Zginęło 6600 osób.

         Nie wiem ile ludzi liczyła załoga pontonu? Bednarska, jak i jej koledzy nie mieli kamizelek ratunkowych. Jak nic, w ciągu kilku minut zrobili bul, bul. Przy tego typu akcjach służby specjalne nie biorą jeńców. Gdybym był przytomny świadomość tego wydarzenia przyprawiłaby mnie o dreszcz satysfakcji, było przecież o kilku fundamentalistów muzułmańskich mniej.

                                               ***

Znaleźli mnie wopiści. Karetka ratunkowa. Szpital. Transport helikopterem do Centralnego Szpitala MSW w Warszawie. Po kilku godzinach leżałem na stole operacyjnym.

                                               ***

Minęło kilka tygodni. Odzyskałem przytomność. Wylegiwałem się na łóżku. Szpital. Wspaniałe miejsce. Lepiej sypiałem. Zawarłem pokój z samym sobą. Ale nadal nie wiedziałem, czy żyję z sobą w wojnie i pokoju?

         Kiedyś, sto lat temu, gdy zaciągałem się do armii, pragnąłem opróżnić swoją głowę ze wszystkiego, co w niej mieszkało. Nie bardzo mi się to udało. Teraz już tego nie pragnąłem. Uznałem mieszkańców mojej głowy i próbowałem z nimi dojść do porozumienia. 

         Odwiedził mnie pułkownik Marceli Wieczorek. Specjalista od akcji, które niedawno były moim udziałem. W ostatniej byłem zwierzyną łowną. Przeżyłem, bo Jola spartaczyła robotę. Wieczorek miał na sumieniu „świadkowanie” co najmniej przy siedmiu akcjach anihilacyjnych na „zdrajcach”. Pułkownik nie fuszerował nigdy.

         „Marek”, który niedawno przeszedł w tym samym szpitalu operację przepukliny pochylił się nade mną. W jego oddechu nie wyczułem, jak zawsze koniaku, a miętę. Zdziwiłem się.

         Może tak pułkownikowi pachnie emerytura? Lub śmierć?

                                               ***

Wieczorek od pewnego czasu liczył się z nagłą śmiercią, może nawet w wyniku działań jego towarzyszy z Firmy. Uznałem, że jego zgon przed zakończeniem roboty byłby zbrodnią.

         Na „Warszawkę” wypłynęły wieści, że „Marek” jest bliski zakończenia pisania wspomnień. Miał już około pół tysiąca stron. Chwalił się, że zadenuncjował zdewastowane stosunki moralno-etyczne panujące w resorcie. Powiedziałem mu, że rozpowiadanie o tym nie jest nie tylko w najlepszym guście, ale może być niebezpieczne. W odpowiedzi pułkownik wyciągnął pistolet i zapewnił, że umie się nim nadal posługiwać.

         Teraz w milczeniu wysłuchałem ostatnich wieści z Firmy. 

         – Wiesz, Jędrek – opowiadał komiliton – u nas dziwna historia. Były nagrody i awanse za akcję, w której brałeś udział. Twój były szef dostał „chlebowy” i sporą nagrodę pieniężną. Przeznaczył ją na oblewanie Krzyża Kawalerskiego. Razem z kolesiami zorganizował ostre pijaństwo. Też tam byłem. Urzędowaliśmy na czwartym piętrze głównego gmachu. Gdzieś koło północy pijany Literek wyszedł z pokoju. Poszedł za nim jeden z biesiadników. Literek oparł się o poręcz schodów. Wychylił się przez balustradę…

         – I poleciał – spytałem z nadzieją?

         – Spadł aż na parter. Trup na miejscu. Jego komilitoni nie potracili głów. Zapakowali denata w brezentowy wór służący do przewożenia zbędnych akt do Jeziornej (papiernia, w której MSW niszczyło dokumenty) i gdzieś go wywieźli. Nie wiem gdzie. Sądzę, że być może zabetonowano świętej pamięci pułkownika na końcowej stacji metra przy Lesie Kabackim.

         – Po co?

         -Tam jeszcze trwają prace. Używa się dużo betonu. Pułkownik ma piękny sarkofag. Tak, to jest dziwna historia. A najdziwniejsze jest, że minister nie zauważył zniknięcia swojego ulubieńca. Do tej pory nikt nie szukał naczelnika Lucjana Literka. Przez jakiś czas trwały pracę w klatce schodowej. Jej czeluść, przypominającą gigantyczna studnię zabezpieczono siatkami. Nie można już spadać z wysokich pięter. Spektakularni samobójcy muszą szukać innego sposobu. Co ty na to?

         – No to jest „po Ptokach!” – i odpowiedziałem Wieczorkowi ulubionym cytatem z Desnosa: – „Będą nas leczyć dni mijające”

                                               ***

Kamień spadł mi z serca. Zemsta uleciała z horyzontu prac, jakie miałem do wykonania przed pojednaniem się z Panem Bogiem. Nie musiałem już nikogo zabijać. Wyręczyła mnie Nemezis. Wolno przypuszczać, że Literek zabrał wiele tajemnic do grobu. Stąd w betonie fundamentów wielu wielkich budów Warszawy, i nie tylko, pogrzebane są nie tylko ciała zmarłych, anihilowanych lub zlikwidowanych osób, ale i ich największe, najgłębsze, a i często najstraszniejsze tajemnice. Prawdy najistotniejsze są poza naszym zasięgiem.

         Wolno przypuszczać, że mój niegdysiejszy przełożony, pułkownik Lucjan Literek, naczelnik Wydziału Niemieckiego MSW jest szczęśliwy. Zawsze lubił sarkofagi. Zazdrościł B. Bierutowi grobowca na Powązkach. Grobowca przypominającego skrzyżowanie starożytnego kurhanu Scytów ze świątynią Opatrzności Bożej. Zaś monumentalne Kabaty ani trochę nie ustępują urokiem Powązkom. Pod pewnymi względami nawet je przewyższają.

         Poza tym spełniło się drugie marzenie Literka, aby zostało po mim coś więcej niż tylko grób. I została legenda o najbardziej nieudacznym naczelniku Wydziały Niemieckiego. 

                                               ***             

Medycy powiedzieli mi, że szczęście jest po mojej stronie. Ostrze sztyletu ominęło serce. Poniewczasie pojąłem, ze mój fart polegał na tym, że choć miałem umrzeć, to ktoś na górze uznał, że byłoby to za wcześnie. 

         Ocalił mnie przypadek. Drugie miano cudu. Porucznik Bednarska po raz ostatni popełniła skuchę.

         Moje i innych wspomnienia o Joli dawno zatarł czas i niepamięć.

                                               ***

Niepomny na to, co piękna Jola nabroiła, gdy wypiję za dużo robi mi się jej żal. Bednarska, podejmując grę ze służbami specjalnymi, co przeczuwałem od momentu, gdy wskoczyła do mojego łóżka, była jak ptak uwięziony w mazucie. Dlatego skończyła głupio.

         Tak, tak, piękna kobieta to piękne piękno, ale nietrwałe. Pocieszyłem się tedy myślą, że może dobrze się stało, iż jej powabne ciało nie doczekało momentu, gdy czas poczyni na nim nieodwracalne spustoszenie. Gdy jej pośladki i piersi, dające tyle radości innym, będą przypominały wychudzone, zwiotczałe i obwisłe naleśniki i już nigdy nie będzie mogła uchodzić za przedmiot pożądania.

         Starość niewiast jest dużo gorsza niż płci brzydkiej. Dużo kobiet jest samotnych. Mężczyźni odchodzą pierwsi. Świadczą o tym statystyki. Gdy taka matrona kogoś chce zobaczyć, to musi podejść do lustra. Jak dotąd żaden autor nie popełnił dzieła „Stara kobieta i może”.

                                               *** 

Dużo mnie kosztowało, żeby to wszystko zapomnieć. Do mojej egzystencji wślizgnęła się jesień. Powoli oddalając się od życia, dzieląc czas między byciem starcem i niezgrabnym starym głupkiem zmierzam w kierunku zamknięcia życia dwiema datami.

         Człowiek czasami musi odpocząć od nadmiaru szczęścia.

KSIĄŻKA DO NABYCIA W WYDAWNICTWIE CB ANDRZEJ ZASIECZNY  02-495 WARSZAWA UL. SIŁACZKI 3/9 LOK 101 TEL. 510 210 234

 

 

ŻONY ŚWIATŁY

Jeszcze jako Izak Światło miał dwie żony – Frydę Zollman i Justynę Światło. Po zmianie nazwiska już tylko niezliczoną ilość kochanek i ani jednego przyjaciela. Miał też kilka ksyw. Pierwszą – „Jurodiwyj” (wedle W. Kopalińskiego – człowiek opętany, nawiedzony, asceta – obłąkaniec, mający dar przepowiadania) nadał mu oficer NKWD prowadzący go w Gułagu. Na drugą ksywę – „Kogut”, sam zapracował w Firmie i wiązało się to z jego stosunkiem do kobiet. „Juniorem” określali go pracownicy RWE, a „Papieros” był przezwiskiem wymyślonym przez przymusowych „gości” obiektu „Spacer”, najprawdopodobniej przez Fielda. A „goście” obiektu MBP byli nie byle jacy. Wymienię tu tylko Władysława Gomułkę ksywa „Wiesław i „Łysy” oraz jego żonę, Zofię ksywa „Łysowa”, która, wedle oceny podwładnych Światły, była niezwykle krnąbrną „pensjonariuszką”, no i może jeszcze Hermana Fielda, aresztowanego na polecenie NKWD, które rozgrywało kombinację operacyjną z komunistami Stanów Zjednoczonych. Pobyt w „spacerze” był dla figurantów fatalnym losem. Dla Fejgina czy Światły jednym z wielu przypadków. Późniejszego króla obiektu „Spacer” w Miedzeszynie, którym by bezpiecznie Światło, dobrze charakteryzowałyby słowa Martina Gilberta, który o komendancie obozu w Auschwitz Rudolfie Hoessie pisze: Odnoszę ogólne wrażenie, że pod względem emocjonalnym jest normalny, popadł jednak w schizoidalną apatię, znieczulicę i brak empatii. Tak, Izaka od młodości cechował brak poczucia rzeczywistości, empatii i wyobraźni. Są to cechy schizoidalnej apatii, wyraźnie widoczne u wielkich wodzów komunizmu i nazizmu oraz u ich pomocników. Takich jak Światło.

„Jurodiwyj” czytał sporo. Niekiedy poważną literaturę. Również filozoficzną. Jednak chromolił filozofów i moralistów trujących o wolności, empatii, miłości, poszanowaniu Innego. Dojrzewał szybko, jak pomidory na słońcu. Jeżeli był wolny, to zawsze przeciw komuś. Jeżeli zajmował się kimś, to po to, aby go zniszczyć, stłamsić, unicestwić. Miewał napady szaleństwa przeplatane okresami spokoju. H. Wendrowski, znający dobrze historię Rosji, porównywał te okresy z tym, co wyczyniał car Iwan IV Groźny, a oprawców dowodzonych przez Światłę, w rodzaju pułkownika Duszy, ze zbirami carskiej opriczniny. – Podobno „Kogut” pierwszą kochankę złowił, gdy miał szesnaście lat. Miała na imię Maria i dwadzieścia pięć lat. Była gojką. Zaszła w ciążę jako niepokalana. Ale usunęła płód, bo nie chciała robić konkurencji Jezusowi – bluźnił Humer. Można powiedzieć, że od tego czasu Światło pozyskiwał ciała kobiet i mężczyzn nie dlatego, aby przeżywać wspólną radość z miłości, ale dlatego, by zaspokoić chuć. Tak przynajmniej wynikało z rozmów z oficerami znającymi „Koguta”.

Pierwsza żona Izaka, Fryda Zollman–Fleischfarb, pedantka, kobieta niezwykle urodziwa, szczodrze obdarzona wszelkimi zaletami, które dodają kobiecie uroku. Była najbardziej uroczą białogłową w kręgach, w których się obracała. Czysta i świeża jak pierwszy poranek po stworzeniu świata. Zdawało się, że z jej oczu toczą się śnieżynki. Ale gdy wpadała w gniew, jej patrzałki przebarwiały się na brązowo. Były wówczas błądzące, pozbawione wyrazu, jak podeszwy w butach skóropodobnych. Gdyby uwierzyć Witkacemu, że środkiem grzebania mężczyzn jest u kobiet noga, to Fryda, o nogach długich jak mila morska, miała aż nadto argumentów, by w ciągu godziny rzucić na kolana tuzin absztyfikantów. Mimo to sprawiała wrażenie dziewicy gwałconej przez własną cnotę. Z ustami tak czerwonymi jak nowiutki wóz strażacki i w wieczorowej sukni koloru zielonej fasolki przypominała ponętną gąsienicę, obok której żaden szpak nie mógł przemknąć obojętnie. Nie było patrzałek, które by nie podziwiały jej olśniewającego istnienia. W sytuacji, gdy ciał bez wad jest niewiele, takie cudo graniczyło z cudem. Zazdrośnice szeptały, że Fryda ma chyba diabła we krwi.

Jak relacjonują świadkowie, którzy ją znali: była anielska, bardzo ładna, bardzo przystojna, a nawet niepospolicie ładna i miała skłonności do frygań po obcych sypialniach. Fryda była kobietą wyzwoloną. Jej wargi to istne cukrownie zachęcały do kontaktów. Piękna tak, że aż bolało. Chciała i umiała dysponować własnym ciałem. W tamtej rzeczywistości było to rzadkie niczym konik polny na Giewoncie. Brzydziło ją kabotyńskie moralizowanie i seksistowskie podejście, wedle którego kobieta mająca wielu kochanków jest dziwką i nie zasługuje na szacunek, zaś mężczyzna z setką przyjaciółek ma powodzenie i jest godzien podziwu. Fryda – bez cienia makijażu, ze wspaniałym srebrnozębnym uśmiechem, który wyglądał jak blask księżyca w jasną noc – sprawiała, że stare dewotki cięższego, by tak rzec, kalibru posądzały ją o czary, a flądry, ksantypy i prowincjonalne sekutnice trojga narodów zdychały z zazdrości, złorzecząc Bogu, że na ich pohybel stworzył tak zjawiskową postać. Niektórym bogobojnym Żydówkom Fryda przypominała starotestamentową nierządnicę. Ale – przyznawały – ona jest piękna. Wystarczyło, że Fryda wyszła na ulicę, a już budziła powszechne zainteresowanie i nawet leciwe zołzy, z minami zimnymi jak lód, raz po raz przystawały na moment, by się za nią obejrzeć. Ale na jej widok nawet rozpędzony koń by stanął. Żona Izaka, mimo pewnego rubasznego sposobu bycia, była bardzo kobieca

Uroda to, wedle znawcy kobiecych wdzięków Casanovy weksel honorowany na całym świecie, a co dopiero na głuchej prowincji Kresów. Fryda była tak zbudowana, że – jak napisałby Różewicz – można z nią było stworzyć bez duszy nowego człowieka. Miała tyłek sklepiony piękniej niż kopuła słynnego meczetu Omara na skale. Było to cudowne naczynie zawsze otwarte dla spragnionych. Skalpel chirurga plastycznego nie miałby przy niej nic do majstrowania. Nawet po wyczerpującej balandze wyglądała jak szykowna kobieta, a nie flejtuchowate, wymiętoszone i wytapetowane kości lub obleśny kaszalot. Była wykształcona i oczytana. Złośliwa i skryta. Ale oprócz seksu, który dzieliła również z innymi potrzebującymi, ulegała Izakowi we wszystkim. Czasami bowiem jest tak, że górująca inteligencją nad mężczyzną kobieta podporządkowuje się głupszemu samcowi całkowicie. Jest to pewien rodzaj sakralizacji erotyzmu.

Fryda łykała ideologię komunistyczną jak foka śledzie. Niewykluczone, że wydawało jej się, że rozumie nawet myśli późnego Lenina. A on już żadnych myśli nie miał. Jego mózg przeżarł syfilis. Więc ludzie świadkowali, jak Josek i Fryda zakochiwali się w sobie. A ona nie była sentymentalną marzycielką. Nie śniła, że jest Kopciuszkiem z bajki. Nie brała wozu drabiniastego za złocistą kareta a wioskowego szewca za księcia. I motłoch dziwował się, że Fryda, kobieta perfekcyjnie kształtna, z mózgiem wyładowanym wszelakimi mądrościami, wybrała na męża kogoś o tak dyskusyjnej urodzie i marnej kindersztubie jak Izak. No i stanęło na tym, że Fryda miała taki kaprys. A może było to coś, co ludzie uznają za ślepą miłość, za uzależnienie emocjonalne, a może za czary jakoweś..

A ona, wiotka jak gałązka trzciny, krnąbrna i kapryśna, chcąca zadać kłam tym zdziwieniom, chętnie obdarzała również innych mężczyzn swoim ciałem. Miziała się doskonale, fenomenalnie, tip-top, cudownie, tak, że aż śpiewały sprężyny materacy. Liczyła sekundy, kiedy nie uprawiała seksu. Izak zaś był na tyle rozsądny, by nie stawać pomiędzy żoną a jej pragnieniem czynienia dobra dla innych mężów. Można przyjąć, że Izak wiedział o żonie dużo, ale jeszcze więcej wiedzieli ci, którzy przyprawiali mu rogi. Tak, atrakcyjne kobiety wierzą, że są tyle warte ile seks, jaki można z nimi mieć. Fryda nie była wyjątkiem. Chcąc wynagrodzić mężowi znoszenie wstydliwego bólu rogacza, traktowała fallusa Izaka z czułością i szacunkiem. Dawała mu sporo przyjemności. A on mógłby powtórzyć Capkową mądrość pawia: Ja tego nie noszę dla parady, ale ze wglądu na samicę. Tak, Fryda, z nieodłącznym ironicznym uśmiechem, potrafiła w jednej chwili odmienić pogodę ducha męża, ale także każdego znękanego życiem mężczyzny. Był w jej postępowaniu jakiś kult pogańskiej bogini płodności wprowadzający niektórych mieszkańców Medynia w stan ekstazy. Poetka powiedziałaby, że Fryda była równie gadatliwa i uczynna jak pióropusz słów na chronicznym dopingu. A że uroda i szaleństwo zawsze idą w parze, Fryda swoim postępowaniu wyrażała nader ekspresyjnie istotę libidinalnej, poligamicznej natury człowieka.

Płk Fejgin nigdy nie polubił swego zastępcy. Przebadał jego życie w miarę dokładnie. Chcąc dokuczyć „Kogutowi”, wspominał, że żona Izaka komunizowała od najmłodszych lat i być może znała i wzięła sobie do serca sowiecki dekret o uspołecznieniu kobiet. Dekret stanowił: Wszystkie kobiety przestają być własnością prywatną i stają się dobrem narodu. Wszyscy mężczyźni posiadają prawo nie częściej niż trzy razy w tygodniu, przez trzy godziny, korzystać z jednej kobiety. A może Fryda w broszurze: Rewolucja i młodzież przeczytała że: Dobór płciowy należy budować po linii rewolucyjno-proletariackiej celowości klasowej. Do stosunków miłosnych nie należy wprowadzać elementów flirtu, zalotów, kokieterii i innych metod specjalistyczno-płciowego podboju. Dość powiedzieć, że pierwsza żona Światły dwoiła się i troiła, starając się udręczonym w Medniu i okolicach mężczyznom wynagrodzić to, czego nie mogły albo nie chciały im dać żony czy nieudolne sąsiadki. Sakralizacja erotyzmu Frydy nasuwa skojarzenia do kananejskiej prostytucji świątynnej. Tak, była to synkretyczna mitologia – połączenie elementów komunistycznych z wierzeniami przodków, w której dopatrzeć się można pogańskich źródeł. Bo trzeba pamiętać, że był to czas, gdy większość kobiet umiała liczyć tylko do trzech – dzieci, kuchnia i świątynia. Plotkowano, że Fryda – wspomina Fejgin – baraszkowała ze znajomymi w miłosnym zapale jak wielkie ryby w ciasnym akwarium. Starała się jednak przestrzegać zasady, aby z jednym partnerem bzykać się nie więcej niż trzy razy w tygodniu i nie dłużej niż przez trzy godziny jednorazowo. Emanacją erotyzmu tamtej epoki są rysunki i obrazy Bruno Schulza, nie wspominając już o bogatych zbiorach pornografii. Pokłosie tamtego erotyzmu znajdziemy także w twórczości Tuwima, Leśmiana, Maxa Jakoba i wielu innych artystów. Większość ludzi z Frydą sympatyzowała. Mężczyźni za nią przepadali. Jeden, który chciał mieć ją na wyłączność – jak szeptano – zwariował z jej powodu. Dwóch chciało się utopić, ale ich uratowano. Pozostali cierpliwie ustawiali się w kolejce, aby choć przez trzy godziny z nią pobaraszkować. Możliwe, że byście ją także polubili. Nie ceniły jej tylko ciężkodupiaste mężatki, zazdrosne o mężów, okrutne zołzy, przypominające czarownice, których od czasów średniowiecza namnożyło się sporo. W czasach Frydy nikt ich nie chciał już palić lub topić w stawach, rzekach lub w kałużach. Ale, tak na dobrą sprawę, to również w średniowieczu, jeżeli ktoś się czarownicami naprawdę interesował, chciał je palić, to jedynie faceci w sukienkach, czyli inkwizycja. Drzewo było reglamentowane, a ekolodzy coraz natarczywiej dopominali się o czystość wód. Tak, nie palono już nawet Żydów. To się zmieniło z chwilą, gdy na ziemie polskie przyszli Niemcy.

Sam pamiętam z młodości, jak starzy wyjadacze polityczni straszyli kobiety w Górzyńcu, że komunizm to wspólne żony i wszystko, co złe i niemoralne. Dopiero znacznie później odkryłem, że były to słowa Karola Marksa: Małżeństwo burżuazyjne to wspólnota żon, podane a rebours. W tym momencie, wykonując dyrektywę szefa Głównego Zarządu Politycznego WP gen. W. Jaruzelskiego, który jeszcze małżeństwo z tancerką miał przed sobą, byłem już wykształconym marksistą przekonanym, że prawdziwemu mężczyźnie żona jest niepotrzebna. Wystarczy niania.

Tuż po rewolucji bolszewicy byli młodzi i figle damsko-męskie nie mogły im być obce, ale w miarę starzenia się Politbiura zmieniały się obyczaje, a syfilityk Lenin miał prawo poczuć absmak do płci pięknej. To co niegdyś było dozwolone rychło stawało się zabronione. Eros zszedł do podziemia. Zaczęła obowiązywać socjalistyczna pruderia. Ograniczenia dotknęły przede wszystkim komunistyczny plebs. Damy rewolucjonistki zamiast do bzykania zagoniono do kolportowania odezw, ulotek, manifestów, gazetek i na traktory. Dam z czołówki Wielkiego Października, w rodzaju flamy Lenina Nadieżdy Krupskiej, ograniczenia nie obowiązywały. Również w epoce Gomułki obowiązywała teoria o socjalistycznej miłości wstrzemięźliwej. Nie przeszkadzała to, aby od czasu do czasu sam „Wiesław” i inni aparatczycy, z wyjątkiem gen. Jaruzelskiego, „obracali” aktywistki młodzieżowe niczym kostkę Rubika.

Żona numer jeden rozkochała Izaka. I on, jaki był, to był, ale wyglądał na zakochanego. Zrozumiał, że to ona – jego miłość. Kierował do niej słowa knute z premedytacją. Słowa uczuciami wzdęte. Słowa szybujące ponad prozą życia jak balony, których za ćwierć wieku był współtwórcą.

Izak wmówił sobie: „Poślub tę kobietę, a umrzesz szczęśliwy”. Czuł się przy Frydzie rozanielony i bezpieczny. Żona była miodolepkiem Izaka. Chodził z członkiem sterczącym do nieba będąc przez Frydę zdominowany jak Wokulski przez Izabelę. Było to jego pierwsze rozłożenie na łopatki.  Trwało to jakiś czas. Nie za długo. W sam raz, aby poznać, czym są kobiety wyzwolone. Coraz bardziej odczuwał, że jest poturbowany przez miłość. W miarę nabierania doświadczenia zmieniał się jego stosunek do niewiast. Od ambiwalentnego do coraz bardziej lekceważącego. W końcu pogardliwego. Ale na razie, jako gigantyczny rogacz nie brał pod uwagę, że miłość jest stanem, w którym człowiek durnieje z minuty na minutę. Światło nie mógł przecież znać późniejszej o bez mała sto lat wypowiedzi noblisty M. Vargasa Llosy, że: Miłość to najgorsze, co się może człowiekowi przytrafić. Człowiek chodzi jak idiota, zdolny jest popełnić najgorsze szaleństwa i w jednej chwili schrzanić sobie życie na amen. Mam na myśli mężczyzn. Musiało minąć wiele miesięcy, nim zrozumiał, że z miłością jest jak z wiarą w Mesjasza. Wydaje się, że przyjdzie, bo jest. Odkąd przestał wierzyć, również miłość przestała go napastować. Został mu jedynie seks. Był to seks tępy niczym kij bejsbolowy. Chciał być naturalny. A natura tak naprawdę kocha tylko seks i śmierć. I Izak od tamtej pory w każdej sytuacji i w każdym czasie był bitny oraz wierny naturze. Był blazgonem (mówiącym nieprzyzwoitości) aczkolwiek wyglądało to czasem naturalnie, zaś niekiedy perwersyjnie. Był wyuzdany, a nieraz ckliwy. Wysyłanie na bliźnich „białej pani” taktował jak zabicie komara. Eksperymentował ze swoim seksem i z cudzą śmiercią. Nie zawsze mu to wychodziło. Chyba jedno i drugie nie spełniało jego oczekiwań. Dziś, gdy agresywne sufrażystki chcą przebóstwiania kobiecości żądając, aby samce w każdej podejrzanej lafiryndzie dostrzegali inkarnację Afrodyty, Światło miałby przechlapane. W jego postępowaniu było bardzo widoczne coś, za co feministki zadziabałyby go widelcami i nie żałowałyby przy tym soli. Było to traktowanie kobiet jak martwego przedmiotu. Tyle tylko, że zdolnego do dawania przyjemności mężczyźnie. Jednak instrumentalne wykorzystywanie kobiet to nie tylko Światło. Seksizm był immanentną częścią resortów siłowych. Jednak nie była to heretycka sekta nudystów millenarystów, którzy w orgiastycznych rytuałach głosili pochwałę seksu. W resortach siłowych erotyczne praktyki były (są) z istoty rzeczy częścią sztuki operacyjnej. Było także coś, za co fundamentaliści muzułmańscy uznaliby go za bohatera, a Żydzi, jak i chrześcijanie chętnie by go powiesili. Było to traktowanie śmierci z przerażającą dezynwolturą.

W dwudziestoleciu przedwojennym wierzył jeszcze w uczucie. Powtarzał: „Moja ci, moja ta Fryda. Moja to żona. Kochać ją muszę”. Czy Izak był głupi? Był po pierwsze niedorzeczny, po drugie toż samo i po trzecie też. Przecież facet zakochany, to człowiek, który chce być milszym niż jest w stanie być. Jest to naturalne jak grawitacja. Dlatego wszyscy zakochani są śmieszni. Wedle złośliwych opowieści starych ubeków Światło, po powrocie z pracy udawał się na poszukiwania żony. Odwiedzał meliny. Wyciągał Frydę. Z marszu wybaczał mizianie. Brał ją pod ramię i prowadził do domu.  – Musieli wyglądać wówczas jak święta rodzina – kpił Humer – znajomym, dającym mu do zrozumienia, że ma tylu „szwagrów” w okolicy ile drzew w lesie, tłumaczył, że takie jest życie i tak musi być. Ponoć zdrady żony nie przeszkadzały w miłości. Ale może jakaś zadra pozostała mu w sercu, bo ratując głowę przed Niemcami myknął na wschód. Był to bowiem czas, gdy Niemcy, rozpoczynając rzeź Żydów intensywnie poznawali Europę, znaczną część Afryk i inne części świata.

W Sowietach Izak natychmiast zapomniał o Frydzie. Ona najprawdopodobniej została wywieziona do Auschwitz i tam spalona. On wówczas wyraził desinteressment Frydą. Pojawił się w jego życiu nowy model białogłowy. Model numer dwa, czyli cnota jak Mount Everest. Aparycja drugiej żony Izaka – Justyny ksywa „Justa” także nie wymagała korekt. Była niczegowata. Miała specyficzny i niekoniecznie nieodparty, ale jednak wdzięk. Bruno Schulz powiedziałby, że była blada jak opłatek i cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. Ważąca tyle, co garść puchu, krucha niczym bombka choinkowa „Justa”, była gładka niczym termometr. I mimo że była banitką nie była roztrzęsioną pyzą. Nie miała ani piersi, ani bioder, ani nie była tak ładna, ani tak wykształcona, ani tak chętną do miziania jak Fryda, ale niczym zapach wydzielała swoje ludzkie uczucia.

Justyna, z włosami jak fale Morza Martwego była czarująco rozsądna. Ze specyficzną, ale jednak urodą i niekoniecznie nieodpartym, ale jednak seksapilem była dobrą, empatyczną niewiastą. Kochała ludzi i zwierzęta. Była idealną kandydatką na znakomitą kurę domową. Tylko że prawie każdy mężczyzna uważa, że poślubiona niewiasta, oprócz spełniania funkcji kury domowej powinna w kreślonych godzinach przepoczwarczać się w dziwkę i robić inny użytek ze swego ciała niż gotowanie, pranie i sprzątanie czy nawet masowe rodzenie dzieci.

Po trzydziestu latach, w kawiarnianych rozmowach, wspominając dawne czasy, znajomi Justyny spekulowali, że niejeden by na nią poleciał, ale ona miała cnotę trudną do zdobycia jak Mount Everest. Lubiła za to dużo mówić. Jej słowa brzmiały jakby strumyk szemrał. Nie wiedzieć dlaczego słuchaczem tych wynurzeń był zawsze Izak. Gdy nie mógł znieść tych ezoterycznych wyznań, opracował prosty patent. Aby Juście zamknąć usta, całował ją delikatnie. Filantropijnie. Bez podtekstów łóżkowych. Jej się to widocznie podobało. Brązowawe oczy Justy, przypominające sierść zająca, oczy żywe i figlarne zdawały się mówić chcącym ją uwieść absztyfikantom: Jestem zupełnie normalną panienką. Nie doprowadzajcie mnie do wściekłości, bo was zarąbię toporem. Przecież wiecie, że umiem siekierą posługiwać się nie gorzej od was – wspominali innym razem, i dodawali, że groźby niddy nie dotyczyły Izaka, więc zazdrościli mu.

Nowego nabytku Izaka zupełnie nie ciągnęło do obcych ziemianek. Justa miała wystarczająco dużo seksapilu, aby Izaka uwieść. W jej ciele nie gościł jeszcze żaden męski organ. I „Jurodiwyj”, który lubił baraszkowanie i basował (pochlebiał) jej umiarkowanie, był pierwszym, który tego dokonał. Zdobył „Justy” Everest. I ona ofiarowała mu ciało na wyłączność. Trachnęła się z nim raz i drugi. A potem, przez cale noce „Kogut” Mizia ją i Mizia, bo był zdanie, że baba to nie rzeka, żeby z niej można było wyjść kilka razy tej samej nocy. I on wyglądał jak syty jastrząb po zjedzeniu upolowanego gołębia, a ona przeistoczyła się w babę ognistą – przypuszczał Humer. Izak zakochany stał się bardzo poważną osobą. Coś mu się stało w głowę. Stracił dla Justyny rozsądek. Po ślubie zauważył zgubę. Uznał jednak, że może był w stanie odurzenia. Nim się zreflektował, było już za późno. Justę zupełnie nie ciągnęło do obcych ziemianek. Była jak podstarzały pająk. Coraz trudniej było jej zwabić męża do łóżka i rozniecać w nim gasnące żądzę. Gdyby „Jurodiwyj” w takim momencie spojrzał w lustro, zobaczyłby się w postaci muchy.

Nie minęło wiele miesięcy, a czasy, w których Jurodiwyj z Justą wślizgiwali się na wspólną pryczę odeszły w niepamięć. Jeżeli normalny mężczyzna dopiero gdzieś po trzydziestu latach zaczyna uważać, że współżycie z własną żoną jest dziwne, nudne, a nawet nienormalne, ale często jest za leniwy, aby to zmienić, to Światło doszedł do tego wniosku w kilka miesięcy po ożenku. Stał się bałamutem (flirciarzem). Tak, Izak rychło zauważył, że tylko Penelopy mają obowiązek zachowywać swoje wdzięki dla męża, niańczyć dzieci i warować przy garach. Odysowie mogą skakać z kwiatka na kwiatek. Mogą zapylać wszystko, co się rusza. Byle tylko od czasu do czasu nie zapominali drogi do domu. Z drugiego małżeństwa zastępca Fejgina wyniósł cenne doświadczenie. Starczyło mu ono do końca życia. Uznał, że z kobietą żyć trudno, ale i zastrzelić się szkoda.

***

Więcej w książce Portret z kanalią. Do nabycia      pod nr: 510-210-234 lub e-mail: biuro@wydawnictwo.pl     

RZĄDZĄCY

Chciałem zostawić ślad, monogram na ścianie, nie wiem dla kogo i nie wiem po co. Ale odczuwałem potrzebę. Tadeusz Konwicki

Gdyby można było spojrzeć na świat bez żadnej ochrony, uczciwie i odważnie – pękłoby nam serce. Olga Tokarczuk

Ja takoż, z Narodu Polskiego, widzę, że zajęć nigdy mi nie zabraknie. Wciąż pojawiają się nowe teorie, kto jest wrogiem, a kto sojusznikiem. Stale majdruje się nowe listy podejrzanych i wykonuje dokumenty równie prawdziwe jak doniesienia, że Mojżesz zawarł pakt z kosmitami, Hitler kochał Żydów, Stalin wprowadził w Polsce demokrację, a rządzący mówią prawdę dbając o społeczeństwo.

Proceder się nigdy nie skończy. I nie ma powodu, by się skończył. Władcy uzupełnili piąte przykazanie. „Nie zabijaj niepotrzebnie. Jeżeli jednak musisz zabić – nie wahaj się. Zrób to szybko i nie zostawiaj śladu”. Wezwanie do palenia węglem brunatnym w gospodarstwach domowych jest wezwaniem do mordowania ludzi.

Musi być jakiejś miejsce, gdzie wszystko jest zachowane, zapisane aż do najdrobniejszego szczegółu. Powiedzmy, że mucha wpadła w sieci pająka i pająk ją wyssał. Jest to fakt wszechświata i taki fakt nie może być zapomniany. Gdyby taki fakt został zapomniany, powstałaby skaza na świecie. Izaak Bashevis Singer

Dziś umarł mój ulubiony kanarek, a wczoraj jacyś dranie zaciukali młotkiem Tadeusza Stecia. Tadeusz zmarł zatrważającą śmiercią i nadaj nie żyje. Nie musi się już troszczyć o własny image. Użycie słowa „musi” nie jest ani przypadkowe, ani zamierzone, ale nieuniknione. To słowo jest imperatywem kategorycznym. Przy jego pomocy, od czasów Euklidesa buduje się wszelkie aksjomaty, potrzebne także do budowania algorytmów. MINĘŁO PONAD TRZYDZIEŚCI LAT, A MORDERCY SĄ NADAL NA WOLNOŚCI. MOŻE TO WYWOŁAĆ SOMNAMBULICZNY TRANS.

Siedzę na bagnach w pobliżu Raszynki. Trochę deszczuje. Mży. Siąpi. Raczej nie[1]śmiało. Bagna łakomie chwytają każą krople dżdżu. Karmię kaczki, łabędzie i mewy. Mewy śpią na falach stawu. Zza chmur wyszło Słońce. Łasząc się i merdając promieniami przegoniło deszcz. Plusnęło w taflę stawu. Woda rozpryskała się. Na niebie jasno-czerwona gwiazda iluminowała świat na rubinowo. Bo „pochwalone niech będą ptaki i słońce, co im nóżki złoci”. Niedaleko brzegu niegłębokiej ciemnozielonej rzeki, między tańczącymi kępami wodorostów grupują się bociany, aby omówić kurs żab.

Siedzę niczym Tadeusz Różewicz w Cyprianie Norwidzie. Pod czaszką niezborne myśli ganiają się jak konie na Służewcu. Uciekają od poetyckiego giganta hen, za horyzont… Po chwili przed oczami jawi się moja walka z empusami i metanonojami bezpieki. Kontakty z ich specjalistami zawsze wzbudzały mój głęboki niesmak. Ale w pewnych sytuacjach nie mogłem ich uniknąć.

I ZARAZ PRZYSZŁO OTRZEŹWIENIE Oczywiście komuś znającemu mnie z plotek gawiedzi może się wydać śmiesznym, że blagier, pornograf, erotoman, narkoman i czort wie co jeszcze – „uderzył” w tom moralizatora. Nie uważam się za ideał, ale muszę stwierdzić niebywałe przeszarżowanie mojej sylwetki w kierunku ujemnym w opinii przeciętnych kretynów. Stanisław Ignacy Witkiewicz

Sytuacja Kraju Pieroga jest dobra, ale nie beznadziejna. Za oknem szalejąca inflacja. Będzie większa. Trochę dalej „Polski Ład”, bo Morawiecki ubrdał sobie, że to będzie dobre dla Kraju Pieroga i Zalewajki. Nie będzie. Beneficjenci tego spapranego projektu łakną tylko lukratywnych, korzystnych dla siebie stanowisk nie dbając o społeczeństwo. Niczym innym nie dadzą się udatnie ugłaskać. A na udry z nimi premier iść nie może. Bo liczą się słupki poparcia dla partii rządzącej…

SYPIĄ SIĘ Z POLSKIEGO ŁADU TROCINY NICZYM Z ORŁA, Z KTÓREGO „DOBRA ZMIANA” ZROBIŁA CZUCZEŁO, A TERAZ JAKIEŚ OSZOŁOMY CHCĄ GO DODATKOWO PRZEFARBOWAĆ. Pod wpływem COVID 19 i kretyńskiego zarządzania, ale nie tylko, służba zdrowia ledwo dyszy. Podobnie dzieję się z wymiarem sprawiedliwości przechodzący powoli w wymiar niesprawiedliwości. No i wojna w Ukrainie…

Z otaczających nas sąsiadów jedynie z Bałtykiem nie mamy kłopotów. Afera goni aferę. Swarliwe tłuste koty, nie dość, że moralność mają za nic, kradną na potęgę, to jeszcze domagają się ministerialnych stanowisk. Wcześniej czy później wpędzą „Ojca Ojczyzny” w takie tarapaty, że będzie zmuszony zrezygnować z polityki. To będzie czysty zysk dla jego kota i strata dla ludu pisowskigo.

Nad granicę z Białorusią nie dopuszcza się ludzi, którzy mogliby nieść pomoc potrzebującym oraz zasygnalizować niedostatki, a być może i zbrodnie w stosunku do uchodźców i migrantów. Już dawno zapomnieliśmy przykazania Seneki, że póki żyjemy wśród ludzi, bądź[1]my ludzcy. Słowa Seneki zdewaluowali przeróżni szczekacze, plotkarze i oszczercy, których nikt nie sieje, a są wszędzie. Prezydent „niewyobrażający”, podpisujący coraz głupsze, jawnie niekonstytucyjne ustawy. Premier chyba kłamliwy, niebaczny, że kłamstwo plami, bo dziś niepamiętający co powiedział wczoraj… Rządzący starają się społeczeństwo omamić, nabujać, skorumpować, zidiotyfikować. Chciałoby się przypomnieć władcom rządzącym „dumnym narodem”, że wszystko można, ale nie wszystko wypada. I gdy tak patrzę na „Ojca Ojczyzny”, któremu władza nad „ludem pisowskim” czyli rządem, coraz bardziej wymyka się z rąk, to z trudem powstrzymuję okrzyk: „Nie ojcem świata jesteś, ale carem”. Tak, tak, tak. Po trzykroć tak. Max Born miał rację. Próba natury wytworzenia na tej ziemi istoty myślącej nie powiodła się. Na szczęście, wbrew rządzących, poziom bilirubiny mam w normie. Afobamu jeszcze nie muszę brać.

Miałem być pienistą. Miałem już fortepian. W przerwach konkursu Chopinowskiego błogosławiłem Stalina, który nakazał Bierutowi zebrać w Polsce 10 000 fortepianów i ekspediować na wschód. Prezydent PRL zmobilizował swoich i sowieckich siepaczy przysłanych mu do pomocy przez generała Sierowa. Oni i maruderzy rozejrzeli się i rozkaz wykonali. To o nich chciał pisać do Stalina w liście W. Gomułka. Ale chyba nie napisał. Łupem bierutowsko-sowieckich rabusiów padł także mój fortepian. NKWD rabowało także inne dobra i gwałcono kogo popadnie. W naszej rodzinie postąpiono umiarkowanie. Zgwałcono jeno ciotkę. A przecie mogli zgwałcić także mnie.

Starając się żyć na tym świecie tak jakby mnie nie było 24 października 2022 r. po południu znowu cichutko usiadłem na brzegu Raszynki. Świadom, że nie jest politycznie sprawiedliwym, co jest moralnie złym, czekałem na płynące trupy „dobrej zmiany” majdrujących „Polski Ład”. Czekałem na próżno. Politycy się spóźniali. Biurokraci europejscy zaspali i zapomnieli ich dobić. Tedy pocieszyłem się myślą, że co się odwłóczy to jednak wcześniej czy później trupy i tak wypłyną, jak oliwa.

Tu jednak przydarzyła mi się rzecz przykra. Było tak jak pisała „Pani Podbierakowa” czyli Wisława Szymborska: Straszliwy dramat widziały te wody Kiedy ze śmiercią bój toczył duch młody I kiedy uległ, z braku sił, w rozterce Wody się napił i pękło mu serce.

Ale zanim powrócę do trupów, które wychynęły z ostrego cienia nadbużańskiej mgły, pozwólcie wyjaśnić skąd wziął się przydomek noblistki, zupełnie niezwiązany z literaturą? Otóż znakomita poetka miała niegdyś przedniego absztyfikanta. Był to najwyższej próby twórca, Kornel Filipowicz. Wisława i Kornel przeżyli wspólnie 23 lata. Nagrodę Nobla też przetrzymali razem. To były chyba dla obu szczęśliwe lata. Aby się o tym przekonać wystarczy przeczytać wiersz Kot w pustym mieszkaniu. Oto jego fragment: Umrzeć – tego się nie robi kotu. Bo co ma począć kot w pustym mieszkaniu. Wdrapywać się na ściany.

Tu retrospekcja. Takiego wiersza nikt nie napisze o Innych, którym nie udała się wyprawa do Kraju Pieroga i Zalewajki w poszukiwaniu tego płachetka ziemi, na którym można się poczuć wolnym człowiekiem. Przedzierali się mozolnie. Mimo tysięcy przeszkód, wojska, płotów, zasiek z drutu kolczastego i wszystkiego tego, co mogło utrudnić im życie. Oni szli. Uparcie parli naprzód. Niektórym się udało. Dotarli do nas. I dostali płachetek ziemi polskiej…

Za mały, aby żyć. Wystarczający, aby spocząć w nim na wieki.

Upajałem się poezją noblistki. Tymczasem media doniosły rzeczy niepokojące. Żurnaliści, których przepędzono z terenów objętych stanem wyjątkowym, ale oni i tak wszystko wiedzieli, coraz częściej uderzali na trwogę. Na naszej rzecznej granicy z Białorusią, na Bugu i na innych rzeczkach, bagnach oraz jeziorkach, spośród sitowia, opadłych liści i gałęzi oraz ostrego cienia mgły uka[1]zuje się coraz więcej trupów. Są to trupy nieszczęśników z Azji i północnej Afryki, których ani Białoruś, ani Kraj Pieroga i Zalewajki nie chce wpuścić na swój brzeg. Prawie nikt nie chce udzielić im pomocy. Więc toną. Więc umierają na bagnach.

Z oniriady: Z Raszynki i bagien michałowickich bilokowałem nad Bug. Rzeka była spokojna. Ale nagle lunęło. Woda się wzburzyła. Bug wyrzucał zapiętych 12 na ostatni guzik koszul Innych z węgorzami w głowach. I już jawa. W mojej łepetynie rodzi się wredne pytanie. Nie wiadomo, kto Innych w Bugu i w bagnach lokuje? Siepacze białoruscy, pod wodzą rządzącego tym krajem gangstera i uzurpatora, że jest prezydentem, którego czyny ocierają się o ludobójstwo? Czy sami Inni myśląc, że dadzą redę sforsować rzekę? Czy… ***          Pierwsze nie wytrzymały cztery laureatki literackiej Nagrody Nobla – Olga Tokarczuk, Swietłana Aleksijewicz, Elfriede Jelinek, Herta Müller. W liście do Rady Europy i Parlamentu Europejskiego w sprawie katastrofy humanitarnej na granicy polsko-białoruskiej piszą m.in., że ich zdaniem „polski rząd wprowadził w pasie przygranicznym Polski i Białorusi stan wyjątkowy, na mocy którego nie dopuszcza się udzielania pomocy medycznej chorym i umierającym oraz uniemożliwia się dostęp mediom do rozgrywającej się tam tragedii. Jednak nawet te niepełne, szczątkowe in[1]formacje dają wgląd w ogrom klęski humanitarnej, jaka ma miejsce na granicy Unii Europejskiej: wiemy, że ludzie poddawani są tam bezlitosnej procedurze push-backu i skazani na wychłodzenie, głód i wycieńczenie w lasach i na bagnach”. I dalej: „Białoruskie biura podróży kontrolowane przez reżim Łukaszenki obiecują zrozpaczonym uchodźcom przedostanie się na teren UE za wysoką opłatą. Zwabionych tym sposobem do Mińska zawozi się następnie zorganizowanym transportem do lasu na granicę. Tam próbuje się przemocą wypchnąć ich do Polski, zaś polskie służby również przemocą zawracają ich do Białorusi. W najgorszych wypadkach kończy się to śmiercią. Niektórzy zmarli są nam znani z imienia, inni umierają bezimiennie – czytamy w liście […]. Musimy być świadomi tego, że ludzie są wykorzystywani jako zakładnicy. Te demoniczne praktyki przejdą do historii jako przykład współczesnej odmiany okrucieństwa. W historii Europy zbyt często pozwalaliśmy sobie na niewiedzę. Zamykaliśmy oczy, zasłanialiśmy uszy. Milczeliśmy. Po doświadczeniach XX wieku wiemy, że istnieje wiedza niewygodna i męcząca. Chroniąc własne samopoczucie, większość ludzi nie dopuszczała jej do siebie. Dzisiaj ta sytuacja się powtarza”. Noblistki konkludują: „CZUJEMY SIĘ DZIŚ BOLEŚNIE BEZRADNE – WIEDZIEĆ ZNACZY BYĆ ŚWIADOMYM ZŁA, KTÓRE SIĘ DZIEJE”. Ja również. A przed oczyma pojawił mi się obraz przedwojnia.

31 marca 1938 r. sejm polski wobec spodziewanego masowego powrotu do kraju polskich Żydów zamieszkałych na terenie Niemiec, uchwalił ustawę o pozbawianiu obywatelstwa. 26 października 1938 roku szef służby bezpieczeństwa Rzeszy, Reinhard Heydrich, ogłosił rozporządzenie o natychmiastowym wydaleniu z Niemiec wszystkich polskich Żydów. Otrzymali oni nakaz deportacji. W zaplombowanych pociągach, byli przewożeni do granicy z Polską. Mogli zabrać jedynie 10 marek i trochę ubrań. Deportowano całe rodziny, samotnych mężczyzn i samotne kobiety, a także dzieci i młodzież bez opieki osób starszych. 13 28 października na granicznych stacjach w Zbąszyniu, Bytomiu, pod Chojnicami i Wschową znalazło się ok. 17 tysięcy Żydów z polskim obywatelstwem. Kilka tysięcy z nich – mając status bezpaństwowców – koczowało na granicy między kordonami wojska niemieckiego i polskiego.

Patrzę na obrazki telewizyjne ukazujące współczesnych nieszczęśników stłoczonych jak sardynki w puszczy, pomiędzy siepaczy białoruskiego kanibala Łukaszenkę, a naszych zuchów empatycznego „Ojca Ojczyzny”. Niektórzy wyrywają się z sideł. Udaje im się przekroczyć granicę do Polski. UDAJE IM SIĘ OMINĄĆ KORDONY, DRUTY I ZASIEKI BY UMRZEĆ W BAGNACH. Patrzę na kopczyki ziemi usypane przez tatarów polskich na grobach muzułmanów. Zmarli chcieli tylko wolności! Tymczasem przyszło im umierać o głodzie i chłodzie na poleskich leśnych bagnach. Nikt im nie pomógł. Bo nie mógł. Bo do strefy stanu wyjątkowego nikt nie mógł w jechać by im pomóc.

Empusy służb nie wpuścili nawet ludzi Czerwonego Krzyża, nawet karetki pogotowia ratunkowego, nawet organizacji charytatywnych, nie mówiąc już o dziennikarzach. ALE I CI, KTÓRYM UDAŁO SIĘ PRZEŻYĆ, KTÓRZY NIE BYLI ZAWRACANI TAM SKĄD ICH WYGNALI BIAŁORUSCY SIEPACZE ŁUKASZENKI, TO TEŻ BIEDNI LUDZIE, CHOĆ ŻYWI. Oni także wymagają pomocy. Potrzebny jest dialog z nimi. Są Inni. Zgoda. ALE TO TAKŻE LUDZIE!!! Nie rozumiem, dlaczego mój kraj, kierowany przez „Ojca Ojczyzny” chce za wszelką cenę dołączyć do tych państw uważających, że Inny to po prostu nie człowiek. Więc jakże może być partnerem dialogu? Wy! Chrześcijanie! Pamiętacie wy słowa Mojżesza?: „A gdy zamieszka u ciebie cudzoziemiec, w kraju waszym, nie uciskajcie go! Jak każdy z krajowców między wami będzie u was cudzoziemiec, zamieszkały przy was, i będziesz go miłował jak samego siebie: gdyż cudzoziemcami byliście na Ziemi”. Ryszard Kapuściński już dawno wieszczył, że kraje, które nie przyjmą do siebie ludzi z Trzeciego Świata, same zmienią się w Trzeci świat. MY POWOLI, ALE SYSTEMATYCZNIE, ZABIJAMY CZŁOWIEKA W CZŁOWIEKU.

Niestety, także w mojej miejscowości dają się już słyszeć glosy, na razie nieliczne, przeciwko uchodźcom z Ukrainy,

A FE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

[Fragment książki Rządzący. Moje boje z empusami i metanolami bezpieki].

Dziś Światło

     A któż to jest ten rozwrzeszczany bobas w kusym kubraczku? Toż to mały Izaczek z Medynia koło Zbaraża, syn państwa Fleischfarbów! Może wyrośnie na mistrza szewskiego lub naprawiacza popsutych rowerów? Albo będzie studentem, dentystą lub wyznawcą Wielkiego Stalina? Może będzie pod sztandarem rewolucji wzmacniać warty? Czy te uszka i rączki przywykną do podsłuchiwania i pisania donosów? Dokąd te śmieszne nóżki Izaczka zawiodą? Pod skrzydła enkawudzistów, a może do Polski, by wybrać życie komunisty? Gdy przychodząc na świat wydał pierwszy okrzyk wszystkie psy wyły całą noc! Psy bowiem wyją, gdy im się coś dziwnym zdaje.

          Herbert A. L. Fisher pisał: Nie może istnieć żadne uogólnienie, istnieje jedyna bezpieczna zasada: historyk powinien rozpoznawać w rozwoju ludzkich losów grę ewentualności i nieprzewidywalnego. I. Światło, ten wstrząsająco żywotny funkcjonariusz UB był malowniczym, trudnym do podrobienia pacanem resortu. Skazy natury i wykształcenia nadrabiał agresją, wyładowaniem kompleksów i zwyczajnym donosicielstwem. Ćwierćinteligencja objawia się zawsze agresywnie. Tak, być może Światło był kanalią i zbrodniarzem, głupcem, a nawet kretynem, ale jego zmysłowi do urządzania się w każdej sytuacji nie można nic zarzucić. Służby, czasem zwane z amerykańska Firmą, aby sprawnie werbować agentów, muszą łgać i stosować niestereotypowe metody. Przeważnie są to metody pozaprawne i bezprawne. Tłumaczenie, że służby specjalne większość materiałów otrzymują z tzw. białego wywiadu to pic na wodę i fotomontaż. Każda licząca się Firma musi być oparta na kłamstwie i agentach, i zdrajcach z przeciwnego obozu. Obowiązującą zasadą jest: kłam, fałszuj, zmyślaj, koloryzuj, blaguj, fantazjuj, lipuj. Kłam szczerze. Rób to długo. Rób to tak długo, aż ci uwierzą! I ludzie wierzą. Świat już dawno stracił umiejętność odróżniania talentu od beztalencia i kłamstwa od prawdy. I jeszcze jedno, każda Firma posiadła specyficzną umiejętność zamykania niewygodnych, ale otwartych głów, wiekiem. Wiekiem trumny.

W peerelu fałszowano wszystko. Ukrywano nawet ewidencje więźniów. To, co u hitlerowcy było nie do pomyślenia w obozie tzw. demoludów było regułą. Wyjaśnił mi to A. Humer: – Weźmy na przykład słynny „Mokotów” (więzienie na Mokotowie przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie). W Tym obiekcie były wyodrębnione z administracji więzienia pawilony śledcze, to jest Pawilon X (często niesłusznie mylony z Departamentem X MBP) i Pawilon „A”. Kierownictwo tych pawilonów prowadziło własną ewidencję osadzonych więźniów, których Departament Śledczy lub Departament X ujawnił. Zarówno w dyspozycji Departamentu Śledczego, jak i Departamentu X MBP, przebywało na pawilonach śledczych wielu więźniów nieewidencjonowanych przez administrację więzienia. Więźniowie ci byli na tak zwanym plusie, to znaczy, znana była tylko liczba więźniów, bez znajomości danych personalnych. Dla przykładu: kierownictwo więzienia otrzymuje informację, że na stanie jest stu więźniów i pięćdziesiąt na „plusie”. To znaczy, że 100 więźniów było na ewidencji administracji więzienia i miało swoje akta osobowe, natomiast 50 więźniów, będących na „plusie”, było administracji nieznanych. W wypadku, gdy więzień figurujący na „plusie” otrzymywał wyżywienie dietetyczne lub specjalne leki, wydział gospodarczy miał go w swojej ewidencji oznaczonego inicjałami, podawanymi przez Departament Śledczy lub Departament X MBP. Jednym z bardziej znanych „więźniów na plusie” był, do czasy procesu i egzekucji gen. Fierdorf  „Nil”. Wykazywanie pewnej liczby więźniów na „plusie” stosowane było powszechnie na terenie całego kraju, m.in. na terenie kopalni uranu w Kowarach. Taka praktyka znakomicie ułatwiała bezśladowe znikanie więźniów.                         Mimo, że prawda o łgarstwach służb rzadko wychodzi na światło dzienne, bo nikt jej nie szuka, to kłamstwa nie starzeją się. Czasami wychodzą na jaw jak szydło z worka. Wówczas zmienia się skala zjawiska. Chyba warto, aby badacze historii mieli na uwadze również praktyki więźniów na „plusie”. Bo prawda jest niczym kamień – nierozpuszczalna w wodzie. Tyle, że funkcjonariuszom służb specjalnych prawda jest potrzebna jak atomowemu okrętowi podwodnemu wiosła. Oni mają swoją prawdę. Chronią ją mącąc wodę, m.in. fałszując dokumenty.

Głupio jest żyć na tym świecie i nic nie wiedzieć o Firmie. Więc czytałem wszystko to, co mi wpadło w ręce. Był to błąd. Należało mniej czytać. Gdybym więcej się zastanawiał, zamiast sięgać po opracowania, gazety i dokumenty, to przypuszczalnie byłbym bardziej rozgarnięty. Zrozumiawszy, że nie warto wierzyć bezkrytycznie „kwitom”, artykułom i literaturze, jeżeli się nie zna okoliczności, w jakich „słowo pisane” powstawało, starałem się rozmawiać z funkcjonariuszami tajnych służb i politykami. Byli to ludzie chytrzy. Trudnością w tych rozmowach było oddzielenie prawdy od fałszu. Zderzałem się ze swoistym paradoksem kłamców. Mając wątpliwość, czy rozmówca mówi prawdę, czy łże, musiałem rozstrzygać: czy adwersarz kłamie, kiedy mówi, że kłamie, czy mówi prawdę?  Dlaczego o tym wspominam? Bo uważam, że należy odpowiadać na drażliwe pytania, zanim zostaną zadane. Blisko ćwierć wieku poświęciłem na edukację. Mój komiliton T. Steć był zdania, że edukacja to rzecz godna podziwu, ale moje związanie się z wojskiem uważał za objaw skretynienia. Gdy ukończyłem podchorążówkę, Steć zamknął jedno oko. Gdy zacząłem studia w Wojskowej Akademii Politycznej, zamknął drugie. Kiedy otrzymałem dyplom ukończenia wydziału historyczno-filozoficznego na WUML, zamknął prawe ucho, gdy okazałem mu dyplom ukończenia kolejnego wydziału, etyki i religioznawstwa, lewe. Po rozpoczęciu przeze mnie wykładów z historii filozofii, konfrater udawał głuchoniemego. Ale gdy pewnego razu wysłuchał spiczu o Sokratesie, w którym trajkotałem o Agorze, Ksantypie i skłonnościach pedalskich mistrza z Aten, szeroko wspominałem o udziale w bitwach pod Potidają, pod Delion i pod Amfipolis, w których Sokrates był hoplitom, Steć wybaczył mi wojsko i skłonności do wykładów. Może zauważył, że w tak swoiście pojętej filozofii jest miejsce na wojsko. Niestety, zauważyli to także moi szefowie odbierając mi „katedrę” filozofii. Jednym z osób zajmujących się wyjaśnianiem procesów dotyczących łamania praworządności przez MBP był prokurator Generalnej Prokuratury K. Kukawka. Ustalił on, że MBP przygotowywały sprawy karne dla postępowania sądowego w myśl z góry przyjętych koncepcji, bez liczenia się z prawdą obiektywną. Kukawka napisał w notatce (7 lipca 1956 r.) że: MBP nie tyle chodziło o wyjaśnienie prawdy rzeczywistej i oddanie pod sąd rzeczywistych kolaborantów w ramach poszczególnych organizacji, ile o skompromitowanie drogą procesów całych organizacji lub ugrupowań politycznych.

Dalej prokurator wyjaśnia, że Departament Śledczy, Grupa Specjalna, a następnie Departament X dokonywały tak zwanej realizacji, to jest zatrzymań osób posądzanych o dokonanie przestępstw bez dostatecznych materiałów wstępnych, które stanowiły podstawę do wszczęcia śledztwa albo też przejmowały osoby zatrzymane przez departamenty operacyjne (I, III, IV i V). Tego rodzaju praktyka (swoiste „areszty wydobywcze” – H.P.), będąca niewątpliwie wynikiem fałszywej teorii, że każda osoba z negatywną przeszłością polityczną współpracowała z wrogami, a wyjaśnienia podejrzanego stanowią główny materiał dowodowy, doprowadziły do fatalnych, sprzecznych z moralnością metod pracy. Niemałą rolę odegrały przy tym osobiste ambicje pracowników poszczególnych jednostek, szybkie awanse młodych nieprzygotowanych zawodowo funkcjonariuszy pragnących wykazać się sukcesami. Prokuratura stała się techniczno-biurowym punktem zatwierdzającym bezkrytycznie wszelkie wnioski aparatu bezpieczeństwa. Sądy zaś, nie bacząc na zasadniczy wymóg ich roli, to jest badanie prawdy rzeczywistej, ferowały wyroki na podstawie przedstawionym im akt śledztwa bez analizy wartości materiału dowodowego.                           Wracam do J. Światły. Był to sceptyk o urodzie prowincjonalnego dentysty, ale miał w dziedzinie „łowienia” agentów wyjątkowe osiągnięcia. Był niezrównanym szarlatanem, kuglarzem, manipulatorem, mitomanem i, jak większość oficerów tajnych służb – fabularyzatorem. W bajeranctwach nie zatrzymywał się ani na chwilę. Nieraz dostał obuchem w łeb, ale nic sobie z tego nie robił. Jakby w ogóle nie poczuł, że oberwał. W dziedzinie łgarstwa mało kto mógł się z nim równać. Czy dlatego polubił go prezydent Bierut, który zleciał mu aresztowanie ważnych osób? Światło, mający zmysł nocnego drapieżnika, zawsze bezbłędnie znajdował trop ofiary i wykonywał polecenie prezydenta. Ubek potrafił zbajerować samego Gomułkę, któremu nadał ksywę „Łysol”. Zanim „Wiesław” zdążył mrugnąć powieką, już siedział w tajnym obiekcie MBP „spacer” w Miedzeszynie. Przy Światle określenia: komunista, czy antykomunista są przydatne jak gofrownica na Księżycu. Światło był jednym i drugim. Wspominki o tym szpiegu przypominają opowiadanie o czarnej dziurze kosmicznej zanim stała się dziurą. Gdy w latach osiemdziesiątych zacząłem pisać o Światle, obrazili się na mnie generałowie, Szlachcic, Walichnowsski i Świetlik, płk Ptasiński et consotes. Ten pierwszy, w czasie, gdy nadzorował w MSW wywiad wspominał, że chciał ustalić, czym zajmował się Światło w USA i nakazał M. Milewskiemu podjęcie odpowiednich czynności operacyjnych. Wedle Szlachcica, po ucieczce „Koguta” i Goleniewskiego jeden ze starszych oficerów resortu popełnił samobójstwo a drugi zginął w tajemniczych okolicznościach. Amerykanie mieli wykonać szpiegowi operację plastyczną i zatrudnić w jednym z ośrodków badań komunizmu. Podobno uzyskano informacje, że zdrajca w 1968 roku przebywał w bazie wywiadu USA w RFN. Podjęto nawet próby sprowadzenia go do Polski. Szlachcic po zejściu ze stanowisk, straszny szaławiła, lekkoduch i świrszczypala powiedział Jerzemu S. Macowi: Słyszalem, że za przywiezienie Światły do Polski oferowano 100 000 dolarów. Sprawa była na dobrej drodze, lecz wywiad radziecki odradził. Wszak był on ich agentem i mieli oni z nim swoje porachunki. Kto znal Szlachcica w tamtym okresie, ten raczej nie miał złudzeń co do jego osoby. Jego urok w pewnym sensie polegał na tym, że był taki jaki był: błysk w oku i kłamstwa w głowie. Andrzej Zasieczny, pisarz, dziennikarz i wydawca, znający tajne służby z widzenia, w książce Sowieckie krety wymądrza się na temat Światły bardziej niż ja. Pisze: Ujawnienie przez niego (Światłę – H.P.) tajemnic polskich komunistów z lat II wojny światowej i okresu powojennego było wstrząsem o niewyobrażalnej dziś skali w bloku wschodnim. Ha, niby prawda, ale nie do końca. I dalej autor twierdzi, że Sowieci i ich polscy pomagierzy otrzymali rozkaz odnalezienia i uciszenia Światły raz na zawsze. Problem polegał na tym, że nie mieli pojęcia, gdzie go szukać. Zresztą rozkaz zabicia Światły nigdy nie został anulowany. Jednak sowiecka agentura w USA – bo w końcu tam koncentrowano polowanie na polskiego zdrajcę – miała za krótkie ręce, by go dopaść.

To jeszcze bardziej kontrowersyjna teza. Było przecież wykradzenie tajemnic amerykańskiej bomby atomowej, a w grach operacyjnych, chociażby w V Komendą WiN, Ośrodkami Ukraińskich nacjonalistów, ośrodkiem Narodowym w Bergu wywiady obozu sowieckiego ogrywały Amerykanów jak chciały. FBI do dziś nie może zlokalizować około setki agentów sowieckich z okresu II wojny światowej, o których amerykańscy kontrwywiadowcy wiedzą, że byli (są?), ale nie mogą ich złapać. Jeżeli zaś chodzi o Światłę, to rzecz w tym, że rozkaz zbicia zdrajcy nigdy nie został wydany. Więc nie mógł być odwołany. W. Gomułka marzył, aby zobaczyć w Polsce na własne oczy człowieka, który go aresztował, ale, akurat marzenia tego polityka rzadko się spełniały. A jak się już spełniły, np. o powrocie do władzy w 1956 r., to było to prawdziwe nieszczęście dla Polaków i skończyło się strzelaniem do narodu. Erę Gomułki Rosjanie określali jako „dyktaturę złagodzoną przez bałagan”.

Izak Fleischfarb vel Jozef Światło miał wiele ksyw. „Joskiem” nazwali go antysemici. „Jurodiwym” był w nomenklaturze NKWD, „Kogutem” w MBP, „Papierosem” w Miedzeszynie, a „Juniorem” w Rozgłośni Polskiej RWE. Światło był ulepiony z innej gliny niż pozostali funkcjonariusze bezpieki i szpiedzy, o których wspominam na tych kartach. „Kogut” przemykał przez życie jak robak przez gąszcz trawy. Dziw bierze, że nikt go nie rozdeptał. Miał szczęcie. Zmarł na własnym tapczanie.  Na żywo widziałem go tylko dwa razy. W dzieciństwie. Mieszkaliśmy wówczas w Górach Izerskich w Górzyńcu na smętnym, ale jeszcze wielokulturowym zachodzie.  Następnie w Piechowicach w pobliżu tunelu kolejowego w Szklarskiej Porębie Dolnej. Polska była ścienkowana o Kresy, ale powiększona o tzw. Ziemie Odzyskane. Czasy były paskudne. Światło przyszedł po mojego ojca. Wpadł na czele swoich zbirów. Mimo, że tato, z tego, co wiem, nie był w podziemiu nikim ważnym, on pofatygował się po niego osobiście. Nasza chata stała na skraju lasu. Z boru sączyła się rzeka Mała Kamienna. Rzeka, a raczej spory strumień górski wił się przez nasz ogród. Jedyną cenną rzeczą, jaką mieliśmy, oprócz kawałka rzeczki, był poniemiecki fortepian. Od rana do nocy grałem na nim. Ponoć dobrze się zapowiadałem. Górzyniec stanowił moje kotwicowisko. W wiosce było kilkanaście rodzin, uciekinierów z tzw. Centralnej Polski. Pętało się też sporo Niemców, Rosjan, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Najwięcej było repatriantów przesiedlonych z Kresów. Był też jeden Żyd uratowany z Holokaustu. Z Niemcami nie było problemu. Przyszła zima. Śnieżna i ostra. Urządzano na nich łapanki. Uczłowieczano ich w ten sposób, że zapędzono złapanych do odśnieżania dróg i większych miejscowości. Wiosną 1946 r. także ich łapano i wywożono do sowieckiej zony okupacyjnej, z której 7 października 1949 utworzono Niemiecką Republikę Demokratyczną (NRD). Było to brakujące ogniwo między nazizmem a stalinizmem.

Problemem dla niektórych mieszkańców był Żyd. Siedział cichutko. Nikomu nie wadził. Ale byli ludzie!? Chyba antysemici. Oni złożyli mu propozycję: wyrzuć się sam z Górzyńca, zanim my cię wyrzucimy lub zabijemy. Żyd z oferty nie skorzystał. Pogrzebano go niechlujnie. Tak, że denatowi włosy wystawały. Pochowano go w lesie przy drodze leśnej, w pobliżu mostu kolejowego przecinającego szosę i rzekę Małą Kamienną. Miejsca pochówku nie oznaczono. Ktoś mądry powiedział, że nie istnieją prawdy o martwych poza tą, że są martwi i już ich nie ma. Jakby ich nigdy nie było. I to był ten wypadek.

W Górzyńcu każdy znal każdego ludzie codziennie się spotykali. A przybysze, na czele ze Światłą, byli obcy. Po mieszkańcach, którzy mieli zaszłości akowskie, kolaboranckie lub jedynie szabrownicze, grozą powiało. Ludzie nie wiedzieli, czego obcy chcieli? Po co przyszli? Do kogo lub po kogo przyszli? Do dziś pamiętam oczy herszta zbirów. Oczy wybałuszone. Prawie wylatujące z orbit. No i ten śmiech jego. Głośny. Rubaszny. Mama powiedziała, że taki śmiech znamionuje brak wychowania.Ekipa taty nie zastała. Światło mógł mnie zastrzelić. Niejako w zastępstwie. Nie zrobił tego. A mógł. Powinienem być mu wdzięczny. Grupy UB nie takie sprawy załatwiały od ręki. Tak, chyba powinienem go za nie-zastrzelenie polubić. Oficerowie – gnomy zastrzelili tylko psa. Stłukli mamę. Zgwałcili ciotkę. Mnie jedynie skopali. Zabrali też to, co się zmieściło na dwie ciężarówki. Czyli wszystko. Błyskawicznie splądrowali całą chałupę. Działali piorunem. Byli chybcy niczym ogień toczący podzwrotnikowy busz. Zrujnowano nas całkowicie. Moja rodzina nigdy nie odzyskała radości życia. Miało to pozytywny wydźwięk. Będąc na dnie, nie baliśmy się upadku. Od tego czasu gdziekolwiek byłem, cokolwiek nie robiłem, otoczony byłem niechlujnymi, brudnymi gnomami-agentami służb specjalnych. Gnomy wyrastały przede mną jakby spod ziemi. Jak trujące grzyby do złego kusiły. Gnomy, z biegiem lat wzmocnione oficerami WSW i bezpieki, niczym bezdomne psy osaczały mnie. Obserwowały każdy mój krok. Dyszały z pożądania. A wyjąc do księżyca sporządzały donosy i podchodziły od tyłu usiłując kąsać. Kilka razy udało się mnie ugryźć. A wówczas, w Górzyńcu, ubowcy przyszli za tydzień. Zakołatali do drzwi o północy. Ojciec nie zdążył wywiać. Wówczas Światło zrobił coś, co kazało mi modlić się tymi słowy: „Kochany Panie Boże! Ten typ zabrał mi tatusia. Daj mu, Panie Boże, najdłuższe życie, abym mógł go dorwać i zabić. A potem daj mu wieczność. W piekle”. Pan Bóg nie wysłuchał mojej prośby. Gdy Go wówczas prosiłem, zapomniałem, że była sobota. Szabat. Pan Bóg odpoczywał. UB zabrało mi tatę. Koledzy w szkole dali mi szansę pomyśleć, jak samotne są dzieci Zaplutych karłów reakcji. Prawdę mówiąc rozmyślam o tym do dziś. Nim zdążyłem doszlusować do dawnych kolegów, co zajęło mi niespełna pół wieku, dawni wrogowie, a zwłaszcza ich buntownicze potomstwo, przepoczwarczyło się w Prawdziwych Patriotów. Ja z lenistwa, znowu nie zdążyłem z konwersją. Stałem się gorszym sortem. Byłem wrogiem wczoraj. Jestem nim dziś. Starożytni Rzymianie używali piórka wymiotnego, by zwrócić to, co zjedli. Mnie podchodzi do gardła pospolitość, którą żem sam sobie upichcił. Później był już tylko głos Światły w radiu. Także zdjęcia i dokumenty. I lektury artykułów. I książek. I szczątki kronik filmowych oraz różne o nim bujdałki. Do dziś z kronik i opowieści pamiętam, że Światło, niegdyś zimny jak śnięta ryba, przed mikrofonami RWE przypominał bolszewickiego propagandystę plującego na dawnych towarzyszy. Czasami wydawało się, że ubeka paraliżował nieco respekt przed sobą. Ale był chyba szczęśliwy jak psi ogon, którym mógł pomerdać. Podpułkownik mówił i mówił. Przekonywał, że teraz jest bardzo, bardzo mądry. Ale niegdyś był na tyle szalony, by zaprząc się w służbę komunizmu. Ja mu nie wierzyłem. Pamiętałem słowa mamy, że ten, kto popełnia grzech, jest człowiekiem, ten, kto nad tym boleje, jest świętym, a ten, kto się tym szczyci, jest łajdakiem. A on mówił o swoich antypatiach z okrucieństwem, charakterystycznym dla wielu natur kobiecych. Zdawało się, że gapił się na wymówione zdania, jakby je chciał lepiej ulokować w mikrofonach RWE. Jakby pragnął, aby wbrew zagłuszarkom, jego słowa doleciały do Polaków (do późnych lat osiemdziesiątych w MSW znajdowały się pododdziały radiokontrwywiadu, podległe Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu, zajmujące się nasłuchem wrogich radiostacji i zagłuszaniem niektórych programów). Światło był jak ten trzpiot ze znanego wiersza Juliana Tuwima, który zamiast krzaka rozkołysał cały Peerel. Nie do wiary ile rozumu ubek zużywał, by szczycić się łajdactwami, w których brał aktywny udział. Ale jedno trzeba Światle przyznać – wiedział, co przeoczyć. Więc wyobraźcie sobie, jak bardzo trzeba kochać komunizm, aby aż tak nienawidzić komunistów. Światło cale życie nawarstwiał i smakował zło. Posługiwał się partyjną nowomową. Jego język był skażony obsesyjnym ględzeniem, ubogim słownictwem, nieznośną manią wyliczania nieistotnych szczegółów. Ale miał nienaganną dykcję. Nie żydłaczył. Usamodzielnił się: sam sobie przyznawał rację. Wstawiał „ą” i „ę” nawet tam, gdzie nie było to potrzebne. Miał wrodzoną inteligencję żydowską. Wiedząc, że nie może kogoś ugryźć, nigdy nie pokazywał zębów. Czekał cierpliwie na okazję. Wówczas kąsał bez opamiętania. Wydawało się, że ma potrzebną charyzmę, by przekonać do swoich racji nie tylko nawet zatwardziałych bolszewików, ale nawet Pana Boga.

Dyrektor Rozgłośni Polskiej RWE Jan Nowak-Jeziorański frasował się, czy Polacy uwierzą kłamcy. I choć Światło mówił prawdę to prosił go, aby nie stosował komunistycznej nowomowy. „Nawet Cezar musi poddać się regułom gramatyki” – przekonywał dezertera. Dyrektor uważał, że Światło dla jego rozgłośni jest jak ostryga kryjąca w środku perłę. Ale zaraz potem gryzł się w język, bo miał wątpliwości, czy „Junior” wie, kto to był Cezar i czy odrobina nowomowy partyjnej nie uwiarygodni mówcy? Nowak chyba zdawał sobie sprawę, że byłoby dziwne, gdyby ubek na emigracji nagle zaczął posługiwać się polszczyzną literacką. I. Światło przekonywał przekonanych. A ludzi przekonanych, że komunizm jest brzydki, było w Kraju Pieroga i Zalewajki dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Może i więcej. Słowa dezertera oddychały świeżym amerykańskim powietrzem, w których błyskała bomba atomowa. On nie chciał uśpić radiosłuchaczy prawdą. Starał się podrasować stalinowskie dogmaty i komunały tak dokładnie, by ludzie je zapamiętali. Prawdy Światły nie tylko znaczyły, ale brzmiały. Dla elity komunistycznej brzmiały niczym grzyb atomowy nad Hiroszimą dla Japończyków. Słuchaczom wydawało się, że „Junior” nawet gdyby był ptakiem, zawsze by wiedział, na czyj pomnik najpierw nafajdać. Izak mówił prawdy oczywiste. Nieznane jedynie tym, którzy ich znać nie chcieli. Sądząc, że nawet martwe przedmioty opowiadają swoje własne losy, a nie chcąc zostawiać wszystkiego w rękach Boga, starałem się pomóc Stwórcy. Zaliczywszy Światłę do kategorii resortowych „mądrzygłupków”, nie używałem w stosunku do niego wielkich kwantyfikatorów. Zelżywości ograniczyłem do minimum. Jedynie w co drugim zdaniu używałem słów na k…, ch… lub s… Z tych słów prawda o Światle biła. Zdawało się, że on już w momencie poczęcia, a na pewno w chwili, gdy go wyciągano wrzeszczącego z łona matki, wiedział, kim będzie i co zrobi bliźnim. A że był cholernie zdolny, zdolny do wszystkiego, to w krótkim czasie po mistrzowski opanował sztukę szkodzenia ludziom. Wyspecjalizował się w sianiu nienawiści i podejrzeń wobec bliźnich. Nie chcę Was uśpić prawdą. Chcę opowiadać uczciwie. Staram się sprawy wyrazić dobitnie, żebyście je zapamiętali. Co? Nie chcecie niczego pamiętać? Nie chcecie wiedzieć, co zawdzięczacie Izakowi Światle? Ja zawdzięczam mu niewidzenie ojca przez kilka lat i… piękną koszulę uszytą przez mamę z powłoki balonu. Balonu, który niósł Polakom przesłanie Światły. Koszula była nie do zdarcia. Po latach założyłem ją nawet na maturę. Przyniosła mi szczęście. Zdałem egzamin dojrzałości za pierwszym razem.

Balon na balonie. Na balonie balon. A na tym balonie Nowak-Jeziorański Jan. Balonów było kilkanaście tysięcy. Leciały do Polski z przesłaniem. Przesłanie w formie broszury wydrukowano w trzech milionach egzemplarzy i słano do peerelii z Austrii i Republiki Federalnej Niemiec. Aferę balonową zmajstrował Jan Nowak-Jeziorański,. Był to osobnik wyglądający na człowieka niebojącego się życia i zawsze gotowego stawić losowi czoła. Funkcję dobosza propagandowego afery sprawował osobiście Nowak. Narratorem był „Jurodiwyj”, a całość reżyserowała CIA. Suflerował Błażyński, który charakteryzując Światłę mówił, że był – niskiego wzrostu, ciemnym blondynem, o pełnej twarzy, grubych wargach i szklanych, szarych oczach, które potrafiły patrzeć nie widząc. A jednocześnie, w pewnych momentach patrzył tak przenikliwie, że wydawałoby się przenikać rozmawiającego z nim na wskroś, do najgłębszych niemal tajników tego, co rozmówca myśli. A innym razem rozmółwca „Juniora” donosił, że: – Światło kochał się w hodowli królików i gołębi. Lubił pracować w ogrodzie, hodować kwiaty. Najlepiej czuł się na wsi – jak mówił – na łonie natury. Agencja całą prawdę o grze Światłą, tak jak i późniejszą o ćwierć wieku grą pułkownikiem Ryszardem Kuklińskim, utajniła na amen. Do spektaklu propagandowego wybrano najpikantniejsze kąski opowiadane przez „Juniora” przesłuchującym go oficerom CIA. Kąski wzbogacono dobrym słowem. Kazano je narratorowi wykuć na blachę i odklepywać przed mikrofonami RP RWE. Ludzie w Polsce połykali słowa Światły jak poranne piwo na kaca. Jeden z balonów Światło – Nowakowych stał się kiedyś moim łupem .

W perspektywie zamierzam opisać nie tylko facjatę, ale i zewnętrzną powlokę byłego zastępcy A. Fejgina, który przed mikrofonami RP RWM wyglądał jak zawodnik sumo na emeryturze. Ciekawiło mnie także to, co lęgło się podłogą jego czaszki. Oczywiście, nie wiedziałem, co Światło myślał. Ale kto mi zabroni, aby się tego domniemać? Mogłem to zrobić tylko na podstawie rozmów z ludźmi, którzy Światłę znali. Byli to przeważnie oficerowie służb specjalnych. Oni dorosłe życie przeżyli w kłamstwie. Zmuszała ich do tego Firma. Więc kłamali. W każdej sytuacji uważali to za cechę nieodzowną w ich służbie. Wiedząc, że prawda jest tym, czego nie chcieli lub nie mogli powiedzieć, słuchałem ich słów między wierszami. Musiałem się spieszyć, bo wymierali. Pan Bóg już dawno dobrał się do ich półki. Gdy po latach zapytałem Jana Nowaka o Światłę, usłyszałem: – Izak? To prawdziwy skurwysyn. Ale wart poematu. Popracowaliśmy, aby to był nasz skurwysyn.

Kronikując układałem puzzle dotyczące „Koguta”. Józef Światło, który chciał być Bogiem, „zakroniczył” mnie na amen. Ale nadal nie znajduję odpowiedzi na pytania: jak to było możliwe, że ten ubek o nikczemnie niskim stopniu podpułkownika do dziś fascynuje tak wielu mądrych ludzi? W jaki sposób udało mu się zrobić to, co zrobił? Nadal nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie: czy Światło brał udział w gigantycznej grze? Kiedy zdradził pierwszych mocodawców na rzecz tych, z którymi grał? Podobne dylematy nurtują ludzi, którym nie odpowiada przedstawianie życia Ryszarda Kuklińskiego jako opozycji, jako alternatywy dla komunizmu. Tak, płk Kukliński, polski bohater narodowy! Chodził w mundurze oficera Wojska Polskiego. W Sztabie Generalnym WP realizował zamierzenia doktryny sowieckiej, a de facto służył Amerykanom. Oficerowie znający tak Światłę jak Kuklińskiego mówią: albo czarne, albo białe. Żeby postępować desperacko, nie wystarczy nadzieja. Trzeba mięć głęboką wiarę, że się uda. Światło widocznie taką wiarę miał. Kukliński również. Zdradzili komunizm. Zaszkodzili komunistom jak nikt inny, a żyli jeszcze długo. A przecież dwulicowcy w służbach żyją krótko. Jeszcze krócej niż oblatywacze samolotów odrzutowych, damy nieciężkich obyczajów dające bez zabezpieczenia lub alpiniści. Dlaczego po zdradzie komunizmu i ucieczce do Ameryki Światły nie wyprawiono do piekła? W latach zimnej wojny Sowieckie służby specjalne dysponowały większymi możliwościami niż dziś służby Rosyjskie. A przecież zdrajcy Rosji do dziś giną jak trudnie, którym skończył się czas produkcji nasiona dla królowej. Józef Światło próbował na te pytania odpowiedzieć w nigdy niewydanej książce. Pisanina „Jurodiwego” była niczym nagość starej panny. Wstydliwa, blada i sflaczała. Skulona, skundlona i spsiała. Przypominała defekacje w latrynie żołnierskiej. Bo dziwny jest świat widziany oczami wariata.

Do jakiego wydarzenia w historii można porównać zdradę Światły? Może do Judasza?  W dziejach świata ze zdradami było tak: Chrystus zdradził naród żydowski i zmontował nową potężną religię – chrześcijaństwo. Jezus miał koło siebie dwunastu apostołów, w tym Judasza Iskariotę, który zdradził Chrystusa za trzydzieści srebrników. Ale bez Judasza nie byłoby chrześcijaństwa. Istnieje wiele mitów dotyczących tego, co się stało z Judaszem po zdradzie. Powszechny jest pogląd, że nie mogąc wytrzymać wyrzutów sumienia powiesił się… Chrystus działał z pobudek ideowych, Judasz – merkantylnych. A Józef Światło? On też zdradził. Zdradził religię bolszewicką. Namiestnikiem tej religii na Kraj Pieroga i Zalewajki był Bolesław Bierut ksywa „Tomasz”. Otóż „Tomasz” zdradził Polskę i Polaków na rzecz Imperium Sowieckiego. Imperium, które na ponad siedemdziesiąt lat cofnęło koło historii. Bierut miał w Polsce do dyspozycji ferajnę apostołów. Takich jak on łajdaków. Okrutników. Zbrodniarzy. W pierwszej dekadzie po przejęciu władzy stosowano drakoński terror. Być może te piekielne, szaleńcze, opętańcze, wariackie, obłędne akty były zamierzoną taktyką mającą na celu zastraszenie przeciwnika, żeby oszczędzić sobie trudu przy podporządkowania następnych pokoleń. W konfraterni prezydenta RP był Światło. On pierwszy, na taką skalę zdradził Bieruta. Zdradził jego apostołów. I przede wszystkim zdradził Imperium Sowieckie. To był majstersztyk zdrady. Bez porównania subtelniejszy od zdrady Judasza, a nawet Kuklińskiego.

Istnieją trzy zasadnicze różnice między zdradą Światły a wiarołomstwem Judasza, o którym prawie wszystko wiadomo – Kto? Za ile? Z jakim skutkiem moralnym? Przy Światle nic nie jest jasne. Po pierwsze, nic nie wiadomo, kto i co obiecywał Światle, by go skłonić do zdrady? Po drugie – zdrada Światły spotkała się z aprobatą demokratycznego świata i po trzecie – wyrzuty sumienia. Ale czyje? Izaka? W tym wypadku (podobnie jak i przy Kuklińskim) mówienie o wyrzutach sumienia to zbyteczna uprzejmość. Wydaje się, że zdrada Światły była immanentną częścią jego życia. Zaczął od przyprawiania żonie rogów. Potem sprzeniewierzył się współtowarzyszom niedoli w Gułagu. Następnie wystawił do wiatru Fejgina z Bierutem i Bermanem. Na końcu, dokonując apostazji z religii bolszewickiej na rzecz CIA zdradził – Imperium Sowieckie. Dyskusyjną sprawą jest czy ostatnimi zdradami odkupił wcześniejsze winy?

Powyższy tekst jest fragmentem książki Portret z kanalią, którą można zamówić w wydawnictwie „CB” pod nr tel. 510 210 234 lub  e-mail: biuro@wydawictwo.pl; sklep@wydawnictwo.pl

Zachęta do przeczytania słownika T. Modrzejewskiego.

Nie zawsze jest winą książki, że uderzywszy się nią w głowę, usłyszysz, czytelniku, dźwięk pusty.

                                               Adolf Nowaczyński

Mój pokój upstrzony jest średniowiecznymi liziobrazkami (bohomazami), rycinami i takowymi książkami. Siedziałem przytłamszony jednym, drugim oraz trzecim i rozmyślałem o umieraniu, bo życie było coraz trudniejsze. Jednak opuszczanie tego padołu w chwili gdy dobra zmiana ledwo zipie, a o „Polskim Ładzie” najstarsi ludzie już nie pamiętają byłoby bez sensu. Może lepiej obserwować agonie systemu stworzonego przez „Ojca Ojczyzny”

         No tak, życie jest wprawdzie popieprzone, ale zastrzelić się też szkoda.

         ***  

         Jestem wszelako nieco młodszy od rycin, ale i tak mój mózg, wyprany jest dosyć skutecznie przez hitleryzm, stalinizm, socraj i III Rzeczpospolitą.   Wzmocniwszy się przeto łykiem whisky pociągniętym z gwinta zoczyłem, że w czeluści kaflowego pieca karmionego szczątkami butelek po wodzie mineralnej Daimonion daje mi znaki, że blisko sto lat temu nabyłem książkę – słownik T. Modrzejewskiego Wyrazy które umarły i które umierają. (Warszawa 1936).

         Pomyślałem, ze jest to lektura w sam raz pasująca do nastroju w jakim byłem. Wydłubałem więc foliał ze sterty dzieł, które zawsze miałem pod ręką, mianowicie: spod pięciu różnych wersji Historii WKB (b) pod redakcją Komisji WKP (b), Mein kampf niejakiego A. Hitlera. Czerwonej książeczki Mao Zedonga, Manifestu Komunistycznego i spod 11 tomów przemówień W. Jaruzelskiego, typowego dojutrkowca (człowieka niezdecydowanego), ale generała taktownego i układnego, którego oskarżano o wszystko to, co najgorsze, m.in. o to, że jest matrioszką.

         Tak, niektórzy ludzie są taktowni niczym druh Adam Solarz, mój przyjaciel harcmistrz i dyrektor w jednej osobie. Druh Adam jest taki jak marszałek Marian Spychalski, też harcmistrz, a dodatkowo minister obrony narodowej.

         Tak, niektórzy ludzie są taktowni!!! Zaś inni? Zaś inni ludzie mówią prawdę.

         ***

  1. Solarz, jak mi zapodał, wybiera się do Karpacza aby pogadać, z najmądrzejszym sierżantem jakiego znam, a mianowicie Wacławem Raniszewskim.

         Harcmistrz chce Wacława wypytać o postać najdłuższej dowodzącego strażnicą WOP oficera – Romana Piątkowskiego. Przy okazji twórca HSG planuje dowiedzieć się dlaczego tak wzorowemu szefowi strażnicy jak Raniszewski przyszedł do głowy barbarzyński pomysł aby innego mojego przyjaciela, króla przewodników sudeckich Tadeusza Stecia ciepnąć brutalnie w przepaść do Koła Łomniczki.

         Druh Solarz miał też plan „B”, który przewidywał  wywiedzenie się coś niecoś o latających świerkach, o których wielokrotnie wspominałem, a Raniszewski był tego procederu naocznym i nausznym świadkiem.

         ***    

         Zastawiam Adama z Wacławem w spokoju, bo właśnie przeczytałem fragment wstępu odautorskiego Modrzejewskiego:

… starałem się zebrać wyrazy, które, z biegiem czasu, bądź wyszły zupełnie, bądź też wychodzą z użycia i w niedługim czasie staną się pewnie przeżytkami (…) pytają mnie o znaczenie wyrazu, który jeszcze przed laty, dajmy na to, pięćdziesięciu, był w potocznym użyciu, a którego znaczenia, dziś już nie mogą się dowiedzieć (…).

         Wyrazy taki umarły.

         Inne powoli konają.

         Jeżeli chodzi o słowa cudzoziemskie, obce, które wrosły w mowę naszą jak złośliwy nowotwór w żywy organizm, pozbycie się takiej naleciałości z języka (…) stanowi oczywiście rzecz dodatnią. Jeżeli jednak w grę chodzą wyrazy polskie, powstałe na podłożu słowiańskim, to tych szkoda. Może warto, aby zmartwychwstały, umierające zaś może warto uchronić przed skonaniem.

         Czemu nie… Czemu nie odpowiedzieć na wezwanie T. Modrzejewskiego. Czemu nie reinkarnować wyrazów, które głupio utrupiono? Czemu nie podać wyrazom, które konają skrętu z marihuaną aby odżyły? No, powiedzcie sami, co to komu szkodzi?

         Mnie nic nie szkodziło. Dlatego nadźgałem książkę pt Rządzący. Moje boje z empusami i metanolami bezpieki, w które jest i o harcmistrzu i sierżancie sporo odurzonych słów.

         Rządzący mają się ukazać lada dzień, a może lada rok. Książka jest pisaną zubeczoną, żołniersko żargonową, nafaszerowaną wulgaryzmami, prymitywną polszczyzną ale naszpikowana wyrazami, które umarły lub konają (niektóre trudniejsze wyrazy opatruję wyjaśnieniami), a na które zwrócił mi uwagę Modrzejewski.

 

Wspomnienia ze Szklarskiej Poręby DRUH ADAM SOLARZ CZYLI O OSWAJANIU SZCZURÓW

W roku 1917 Niemcy w zaplombowanym wagonie odwieźli zadżumionego szczura na skraj Rosji i tam go wypuścili. Od tego Szczura rozszalała się zaraza, która zabiła sześćdziesiąt milionów Rosjan, mężczyzn, kobiet i dzieci. Nikt nie wie, czy zaraza się wypaliła, czy tylko przeszła w stan tymczasowego uśpienia. Kiedy ten szczur zdechł, jego zwłoki zabalsamowano i umieszczono w szklanym pudle. Teraz odbiera cześć boską w świątyni, w Moskwie. W innych krajach mnóstwo ludzi nawróciło się na kult szczura.

                                              Eric Hoffer

To nie jest historia o człowieku, który zaprzedał duszę diabłu po to aby osiągnąć sukces w realizacji swojej predylekcji, ale to jest historia o mężczyźnie, który zaprzedałby duszę, gdyby to było tylko możliwe, aby mieć jeszcze większe sukcesy w uprawianej pasji. Z druhem harcmistrzem Adamem Solarzem, którego hobby jest harcerstwo i z którym znałem się od początku świata, a może i dłużej, wędrowaliśmy ulicami Szklarskiej Poręby. Z centrum, gdzie stała sadyba Adama, której posesja topiła się w wodach Kamiennej spuściliśmy się w dół ulicą Jedności Narodowej.

         Ze wstydem przyznaję, że nie zachwycaliśmy się cudownie tęczowymi kamieniczkami różnej wielkości w gęstej zabudowie. Kamieniczkami jakby wyrwanymi z obrazów Bernardo Belotto zwanego Canaletto. Kamieniczkami sprawiającymi wrażenie, że są zwiewne niczym anioły odlatujące do nieba. Prawa część kamieniczek zdawała się unosić w kierunku górującej nad miastem Szrenicy, zaś lewa zmierzała prosto do Wysokiego Kamienia, głównego szczytu Gór Izerskich. Następnie wędrowaliśmy ulicą 1. Maja. Nie zważając na uroki zabytkowych domów i ekspresywne widoki, w tym urokliwą panoramę Karkonoszy, a przede wszystkim na knajpy. Było ich sporo. Ojcowie miasta zadbali o to, żeby wczasowicze nie musieli się zalewać tylko łzami na marne jedzenia. Mijaliśmy „Karkonosze”, „Polonie”, 76 „Kaprys”, „Tabaryn”, „Bar pod trupkiem”, „Kaczęta”, Rwała się do nich moja dusza, a druh jako harcerz z krwi i kości, omijał je jak miejsca zapowietrzone. Szliśmy. Tak doszliśmy do ulicy Kilińskiego, która zatracała się w ulicy 1. Maja. Ulica Kilińskiego w tym miejscu zaczynała swój bieg. Skręciliśmy w nią. Oczywiście, w prawo. I raz po raz zastanawiałem się na czym mój kolega harcmistrz wyrastał ponad przeciętność? A on, wyrósłszy ze społeczeństwa nie zapominał o młodszym rodzeństwie braci harcerskiej.

         Dziarsko sforsowaliśmy pierwsze wzniesienie, mijając po lewej dom sławnego fotografika Jana Korpala, a po prawej – rozrośnięte zabudowania Domu Wypoczynkowego „Perła”. Ten okazały zespół wczasowy, będący perłą Funduszu Wczasów Pracowniczych w Szklarskiej Porębie miał znacznie więcej zabudowań, ale skromniejszych. Tylko, że z druhem Adasiem nie o takie „Perły” nam chodziło. Podległe pod DW „Perła” obiekty były rozmieszczone po obu stronach drogi i bezboleśnie wtapiały się w pensjonatową zabudowę okalającą ulicę Kilińskiego. Ulicę, której jeszcze nie skalały dzikie i barbarzyńskie poczynania współczesnych deweloperów potrafiących prostacką, prymitywną architekturą spaskudzić każdy pejzaż. Obojętnie minęliśmy zabytkowy dom, będący do lat 50. siedzibą miejscowych harcerzy, który po zlikwidowaniu Związku Harcerstwa Polskiego zamieniono na przedszkole i punkt medyczny dla „Perły”.

         Szliśmy. Nie zachwyciła nas rozległa panorama Szrenicy z malowniczą grupą skalną Końskich Łbów, bo… Bo przed oczami jawili się Walonowie i górnicy wydzierający złoto i inne skarby z ziemi Sudetów Zachodnich, nie mówiąc już o współczesnych poszukiwaczach, głównie skarbów Trzeciej Rzeszy i „złotego pociągu”. Ci maniakalni i szkodliwi poszukiwacze, rojący o bajecznych skarbach, w tym o mitycznym „złotym pociągu” uwożącym złoto oraz inne kosztowności zdeponowane w bankach Niemieckich z zagrożonego Wrocławia marnowali życie na poszukiwania czegoś, czego nigdy w Sudetach nie było. Przede wszystkim nie było „złotego pociągu”. W Sudetach „żyły” za to doniesienia o różnych transportach kołowych z Wrocławia, Jeleniej Góry czy innych miast dolnośląskich. Były mniej lub bardziej wiarygodne źródła o innych skarbach kryjących się pod nazwą: „Tajemnice Sudetów” czy „Skarby starego grafa”. Nasze sny o mitycznych skarbach tej ziemi były skażone doniesieniami o rabunkach i innych niecnych postępkach bohaterskich żołnierzy Armii Czerwonej, którzy przynieśli nam wolność od okupacji niemieckiej, ale wrzucili nas pod jurysdykcję generalissimusa, które nie mogły nam się podobać. Czerwonoarmiści „kosili” skarby nie tylko te, które widzieli, ale myszkowali także pod ziemią. O tym także staram się opowiedzieć w Rządzących.

         Druh Adaś, a wraz z nim takoż i ja nie byliśmy aż takimi wariatami by wierzyć w „złoty pociąg” czy inne brednie maniakalnych, zapamiętałych, nieustępliwych poszukiwaczy. Odrzuciliśmy precz marzenia o znalezieniu Bursztynowej Komnaty ukrytej ponoć w lochach zamku w Bolkowie czy Świętego Graala, ale… Uzbrojeni w młotki szliśmy łowić skarby Sudetów – perły, ametysty i kryształy górskie, a może, jak Bóg da, a Duch Gór pozwoli także złoto. Złoty Potok to przecież nie tylko ametysty i kryształy kwarcu.

         Dochodziliśmy właśnie do zakrętu drogi biegnącej do dolnej stacji wyciągu krzesełkowego na Szrenicę, gdy… Druh Adaś nagle struchlał. Zlotował. Był jak żona Lota, ale Bóg nie odjął mu mowy. Wskazując ręką na ostatni budynek po lewej stronie ulicy Kilińskiego, którego południową stronę smagały gałęzie świerków zaczynającego się tu lasu, zaś południową łagodnie lizały wody Złotego Potoku, zakrzyknął rozgorączkowany: Dżuma!  Będąc wychowankiem Oficerskiej Szkoły WOP w Kętrzynie i Wojskowej Akademii Politycznej w Warszawie znałem dzieła literatury światowej jedynie z widzenia, przeto nie skojarzyłem, że Solarzowi nie chodzi o chorobę, a o coś, co mogło chorobę przynieść. Druh domyślił się mojego ciężkiego pomyślunku. Bo jako harcmistrz RP domyślny był jak jasna cholera. Mniej więcej tak, jak Antoni Macierewicz, który z pustych puszek z piwa i z gotujących parówek wysnuł naukową teorię o zamachu smoleńskim. Więc druh buchnął we mnie pięciosłownym wyjaśnieniem o co mu chodzi i co, w tej sytuacji, powinniśmy zrobić. SZCZURY! SZCZURY ATAKUJĄ! WIEJEMY! SZCZURY! Spojrzałem we wskazanym kierunku. Z ostatniego budynku, usytuowanego na skraju lasu nad brzegiem Złotego Potoku biegła w kierunku drogi wataha szczurów. Duża wataha szczurów śniadych i szczurów wędrownych. Wyrośnięte rattusy zmierzały prosto na nas. Tylu szczurów jeszcze w życiu nie widziałem. Pod czaszką pojawił mi się powidok czytanej niedawno powieść Jamesa Clavella Król szczurów. Książce opartej na osobistych przeżyciach autora w japońskim obozie jenieckim w Singapurze podczas II wojny światowej. Wprawdzie nie byłem w obozie japońskim jeno sowieckim, ale i tak ogarnął mnie cykor. Spanikowałem. Przez chwilę mocowałem się z uczuciem niegodnym żołnierza WP. Ale jak to często bywa, moje zalęknione serce poszło po rozum do głowy. Już po pięciu minutach skojarzyłem, że mojemu towarzyszowi najprawdopodobniej chodzi nie o książkę Clavella, a o Dżumę Alberta Camusa. To powinno wystarczyć za wyjaśnienie. Więc powiedziałem: MASZ RACJĘ, ADASIU! SPIE,,,Y! BIEGLIŚMY TAK SZYBKO, ŻE ZOSTAWIALIŚMY SWÓJ CIEŃ ZA NAMI! Okazały budynek z czerwonej cegły, jeden z ładniejszych przy całej ulicy Kilińskiego był w pierwszych latach po światówce siedzibą lokalnego tłustego kota. Gdy tłustego kota peerelowskiego wsadzono za kratki, bo i takie ekscesy w drugiej erze Władysława Gomułki się zdarzały okazało się, że nie dość, że tłusty kot był szabrownikiem na gigantyczną skalę, to nie chciał się dzielić łupami z innymi tłustymi kotami. Między innym z dowódcą batalionu WOP kapitanem Dostojewskim, późniejszym generałem. Nie mówiąc już o władzach Jeleniej Góry, które były zobowiązane słać „wziątki” prominentom wojewódzkim i centralnym. Takie wyrastanie ponad partyjne zwyczaje było wyraźną głupotą. Odchudzono więc tłustego kota w czasie dziesięcioletniego odsiadywania wyroku. Sprawa odbiła się szerokim echem nie tylko w Szklarskiej Porębie. Inne tłuste, ale lokalne koty, były znacznie bardziej spolegliwe. SZŁY WIĘC PRZESYŁKI ZE SKARBAMI SUDETÓW DO WROCŁAWIA I WARSZAWY. Majątek lokalnego tłustego kota nie był jakąś chudobą. Był spory. Za spieniężony szaber szabrownika można by żywić w stołówkach funduszowskich całą ludność Szklarskiej Poręby przez miesiąc albo dłużej. Nieruchomość i wszystko to co w niej było zarekwirowano. Kosztowności rozpłynęły się we wrocławsko-warszawskiej mgle. A sam budynek przeszedł pod zarząd ośrodka wczasowego, który scedował go na DW „Perła”.

         FWP w Szklarskiej Porębie dysponowało już 25 zespołami domów wczasowych i dom nad Złotym Potokiem był funduszowi potrzebny jak rybie rower. W „Perle”, rada w radę, uradzono więc, że budynek, po niewielkiej przeróbce będzie nadawał się w sam raz na zabudowania gospodarcze, w których można z powodzeniem pomieścić świnie. Mimo, że świń było we władzach sporo, to tym razem nie o nikczemników, parszywców i szmaciarzy chodziło, a o prosiaczki i wieprze. Do domu nad Złotym Potokiem wysłano ekipę funduszowskich specjalistów. Mieli przerobić szykowny lokal mieszkalny na ekskluzywną świniarnię. Nie było w tym nic dziwnego. W tym czasie na tzw. Ziemiach Zachodnich i Odzyskanych nie takich przeróbek dokonywano. Najlepszym dowodem na bujną wyobraźnie władców peerelowskich z Bolesławem Bierutem i Władysławem Gomułką na czele było wyrzucenie żołnierzy strażnicy WOP z kasztelu i przeznaczenie pałacu w Radomierzycach, zaprojektowanego przez wybitnego architekta drezdeńskiego J. F. Karstera na owczarnie. Szerzej o tej sprawie wspominam w przygotowanej do druku książce Rozkaz: wyeliminować. W budynku przy ulicy Kilińskiego specjaliści funduszowscy pościągali z okien, pozostawione przez grupę rekwirującą dobytek „tłustego kota” – karnisze i firany oraz inny dobytek. Łomami rozkruszyli piece zbudowane z cennych kafli. Stiuków, boazerii i tapet specjaliści nie ruszali. Może doszli do wniosku, że wieprzkom, zanim wpadną w łapy rzeźników też się coś kulturalnego od życia należy. Boć przecież raczkujący już w Sudetach ruch feministyczny jak najbardziej słusznie uważał, że wszystko to, co ożywione, w tym i świnie, są młodszymi braćmi człowieka. Po uporaniu się z demontażem specjaliści sklecili z desek żłoby. Postawili je wprost na zabytkowych parkietach. Po zakończeni adaptacji zameldowali do centrali FWP o wykonanej pracy.

         Meldunek specjalistów był sygnałem do rozpoczęcia zasiedlania domu nad Złotym Potokiem nowymi lokatorami. Trzy dni zajęło osadzanie świnek na parterze. Drugie trzy dni na piętrze. Na parterze wydzielono specjalne pomieszczenia dla macior, które rodziły piękne warchlaki. Maciory prosiły się w postępie arytmetycznym. Była też specjalna zlewnia, w której zbierano dodatkowe zlewki z funduszowskich kuchni. Do kucharek i kucharzy poszedł tajny „cynk”, aby przyrządzane potrawy były przydatne do odchudzania wczasowiczów i dokarmiania świnek. Nadmiar zlewek wylewano wprost na podściółkę, która szybko zamieniała się w sterty gnoju, Wkrótce budynek nad Złotym Potokiem zamienił się w prawdziwą stajnię Augiasza. Szczurów nie zasiedlał nikt. Zasiedliły się same. I rozmnażały się w postępie geometrycznym. Nikt ich nie niepokoił. Koegzystencja szczurów z funduszowskimi świniami trwała kilka lat, ale… Jednak jak dowodzi życie w Peerelu, ale nie tylko, bo i obecnie, poglądy władców na wiele spraw zmienne bywają. Dotyczy to władców nie tylko centralnych, lecz również lokalnych. Takoż i dyrektor centrali FWP w Szklarskiej Porębie, po wizytacji w świniarni doszedł do wnioski, że hodowla świń w stajni Augiasza uwłacza jego godności i nakazał hodowlę zlikwidować. Rola Heraklesa w oczyszczaniu stajni Augiasza pomieszczonej w budynku nad Złotym Polokiem przypadła Aleksandrowi Wiąckowi. Wiącek był jedną z najciekawszych postaci Szklarskiej Poręby. Niewysoki, ale krępy. Utalentowany ponad przeciętność. Pisał, malował i rzeźbił. Robił wystawy swych dzieł. Interesował się wszystkim, głównie historią. 80 Karierę zaczął jako łącznościowiec w miejscowym batalionie WOP. Miał stopień sierżanta. Jednak w wojsku nie zagrzał długo miejsca. Był za inteligentny jak na podoficera, a do szkoły oficerskiej nie chciano go przyjąć. Przeszkadzała Informacja WP. OFICER OBIEKTOWY CHCIAŁ Z NIEGO UCZYNIĆ DELATORA Wiącek odmówił. Niedoszły kapuś porzucił więc wojsko i doszlusował do klanu przewodników, będących w owym czasie elitą intelektualną kurortu. Wiącek zaczepił się jako instruktor kulturalno-oświatowy w FWP. Organizował dla wczasowiczów wycieczki do wodospadów Kamieńczyka i na Szklarkę. Czasami wiódł podopiecznych na Szrenicę w Karkonoszach lub na Wysoki Kamień w Górach Izerskich. Jednak jego głównym zajęciem było organizowanie dla kolejnych turnusów wczasowiczów wieczorków zapoznawczych i pożegnalnych. Organizował je w „Kaprysie” lub „Sasance”. Lokalach – klubach będących w gestii FWP. Gdy zabudowania nad Złotym Potokiem opuściły świnki funduszowskie lokal dziczał powoli, ale systematycznie, bo szczury mieszkały w nim nielegalnie. Wiącek bolał nad upadkiem świniarni. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał koneksji w FWP. Miał plan jak ze świnarni uczynić niezgorszy apartament. Oczywiście, dla siebie. Nabył budynek za grosze, a nie wiedząc co go czeka zabrał się do roboty. W odróżnieniu od Heraklesa, który za popełnioną zbrodnie zabójstwa żony miał do wykonania 12 niebezpiecznych prac zleconych mu przez wyrocznie delficką na rzecz króla Eurysteusza przewodnik miał do wykonania tylko jedno zadanie. Oczyszczenie efwupowskiej stajni Augiasza zajęło instruktorowi kulturalno- -oświatowemu „Perły” kilka miesięcy. A doprowadzenie całego lokalu wraz z ogrodem do luksusowego wyglądu – kilka lat. Wiącek wykonał to, jak wszystko to, co robił bardzo dokładnie. Zmajstrował ze świniarni przepyszny lokal, że paluszki lizać. Wyposażył go w kominek, obrazy i zabytkowe meble. Odwiedzał go druh harcmistrz ze swoją drużyną HSG, bo Wiącek snuł opowieści tak wiarogodnie, że brać harcerska nie wiedziała czy to mity czy fakty. TAK NAPRAWDĘ TO NIKT DOKŁADNIE NIE WIE GDZIE, SIĘ ZACZYNA, A GDZIE SIĘ KOŃCZY KAŻDY MIT Wybaczcie, że antycypuję. Sam żem u Wiącka bywał. Ale to, co opowiada na tych kartach dotyczy znacznie wcześniejszego okresu. Wówczas problemem A. Wiącka były szczury. Instruktor, oprócz rozlicznych talentów artystyczno-ekonomicznych nie był, niestety, uzdolniony muzycznie. W żadnym wypadku nie był flecistą. Znal jeno język zwierząt. Język siły. 81 Świeży właściciel lokalu nad Złotym Potokiem nie musiał budować pięciometrowej wysokości żelaznych zapór, które w żadnym wypadku, pod żadnym pozorem – jak twierdzi wybitny i kompetentny wiceminister MSW – nie są murem. Aby przekonać nielegalnych i niechcianych lokatorów do emigracji wystarczyło użyć perswazji siły. Po prostu Wiącek zaczął szczury topić w wodzie i błocie, a schorowanym darował życie i litościwie przerzucał na drugi brzeg potoku. Nie na darmo był intelektualistą. Szczury metod Wiąckowych nie polubiły. Wzięły nogi za pas. Ruszyły niczym dzisiejsi uchodźcy z Azji i Afryki na poszukiwanie bezpieczniejszego miejsca na ziemi. Na taki właśnie moment trafiliśmy z druhem harcmistrzem Adamem Solarzem. Nie mając wyboru ruszyliśmy w mieszany młodnik rozciągający się na południe od Wiąckowej sadyby. Witki brzóz, leszczyn i niedorosłych świerków chlastały nas po policzkach. Nie zwracaliśmy na to uwagi. Szliśmy w górę. Ciągle w górę. W górę i w górę. Skończył się młodnik i zaczął duży las świerkowy. Z LEWEJ STRONY ZASTAWILIŚMY ZA SOBĄ CHYBOTEK UMOSZCZONY W GRUPIE KUKUŁCZYCH SKAŁ Chybotek to kilkunastotonowy głaz wciśnięty pomiędzy dwa, jeszcze masywniejsze olbrzymy granitowe. Można było nim chybotać. Wystarczyła do tego jedna ręka. Szliśmy. Hala pod Łabskim Szczytem. Schronisko „Pod Łabskim Szczytem”. Korciło. Nie zasiadamy w schronisko u zaprzyjaźnionych kierowniczek na popas. Idziemy. Szlak zielony, tzw. Ścieżka nad Reglami. Trawestujemy zbocze Łabskiego Szczytu pokryte w górnej części rumowiskiem skalnym, a w dolnej goryczką. Dalej spłaszczenie zboczowe zwane Łabskim Upłazem poprzetykane tu i ówdzie rachityczną, chuchrowatą, zmizerniałą kosodrzewiną, w których gałęziach pająki cerowały pajęczyną powietrze. I już Droga Przyjaźni – szlak polsko-czechosłowacki biegnący raz po Polskiej, drugi raz po Czechosłowackiej stronie. I już schronisko Nad Śnieżnymi Kotłami. Teraz budynek telewizyjnej stacji przekaźnikowej. Nie zaglądamy do stacji. Nie zaglądamy do kierowniczki podupadającego schroniska, aby złożyć uszanowanie wspanialej kobiecie zwanej „Wojtkiem” i po raz kolejny wysłuchać jej relacji. Najczęściej o Adamie Rosenbushu, delatorze kilku wywiadów, o samolocie na dnie Śnieżnego Kotła i towarzyszącym mu fortepianie. Adam, współpracownik Tadeusza Stecia jako malowacz szlaków turystycznych i niemniej zaufany patriota zwiadu WOP miał przyzwolenie na chodzie przemytnicze koło źródeł Łaby na czechosłowacką stronę. Przynosił do Polski tysiące ołówków, perełek i innych świecidełek jabloneckich oraz chodliwych dóbr. Później Rosenbush, za wiedzą Służby Wywiadu i Kontrwywiadu wywiał z Kraju Pieroga i Zalewajki, by, pilotowany przez wywiad via Jugosławia i Włochy dotrzeć Monachium. W mieście nad Izarą, nie bez pomocy KGB zmustrował w Radiu Wolna Europa (RWE). Tam, również nie bez pomocy wywiadu zaprzyjaźnił się z dyrektorem Sekcji Polskiej RWE Janem Nowakiem Jeziorańskim, który ofiarował mu stanowisko archiwisty. ADAM ROSENBUSH SŁAŁ Z MONACHIUM DO WARSZAWY WARTOŚCIOWE MELDUNKI, M.IN. INSTRUKCJE DOTYCZĄCE ZABEZPIECZENIA CAŁEJ ROZGŁOŚNI Na tej podstawie słynny terrorysta Ilich Ramirez Sanchez „Carlos” dokona udanego zamachu na RWE. Pasjonujące są też relacje o grającym fortepianie lecącym na dno Śnieżnych Kotłów. Niekiedy także o samolocie, który od czasów drugiej światówki zalegał na piargach koło oczu Ducha Gór, aż go jacyś łowcy skarbów nie dopadli i nie spieniężyli w piechowickiej składnicy złomu. O ile fortepian doczekał się, oprócz wielu opowieści także wiekopomnego utrwalenia w postaci tablicy ku czci ludzi gór, wykonanej – mam taką nadzieję – z jego płyty rezonansowej, to o samolocie dziś już prawie nikt nie pamięta. Instrument był ozdobą schroniska. Aż kiedyś zbezcześcił go niewybredny i impertynencki turysta. Nie dość, że przyszedł późno w nocy. Nie dość, że personel już spał, ale go wpuszczono, bo w górskich obiektach obowiązuje zasada, że nikomu nie odmawia się na noc schronienia. I ten, przygarnięty na nocleg wagabunda, rozeźlony, że w toalecie nie ma papieru podniósł klapę fortepianu i nafajdał na instrument podcierając się „Trybuną Ludu”, po czym kulturalnie zamkną klapę i skoro świt odszedł w siną dal. Tak, niektórym i noc potrafi zaświtać, nasunąć na myśl, aby zrobić coś paskudnego. Rano żołnierze WOP wracając ze służby w rejonie Wielkiego Szyszaku wstąpili do „Wojtka” aby napić się herbaty z prądem. W schronisku śmierdziało. Węch wopistów zawiódł ich wprost do fortepianu. Wytoczyli więc instrument nad skraj Małego Kotła i spuścili na dno. ZBEZCZESZCZONY FORTEPIAN, OBIJAJĄC SIĘ O SKAŁY PODOBNO GRAŁ Jedni opowiadacze słyszeli melodie Etiudy Rewolucyjnej Chopina, a drudzy hymn socjalistów – Międzynarodówkę Pierre`a Degeytera. Echo grania niosło się aż do Gór Izerskich, odbijało się od Wysokiego Kamienia i spadało na Kotlinę Jeleniogórską. Wyklęty lud mścił się na burżujskim instrumencie.

         Resztki fortepianu, w postaci płyty rezonansowej wzmacniającej dźwięk zabrał Jerzy Pietkiewicz. Zamierzał ją przetopić, aby wykonać pamiątkową tablicę ku czci ludzi, którzy zginęli w górach. Popularny w Karkonoszach „Piećka” nie zdążył. Zginął na Annapurnie. Jednak tablicę zrobiono dzięki …Widnieje na niej również nazwisko Jerzego Pietkiewicza. „Wojtek” to postać, tak jak ratownicy Górskiego Pogotowia Ratunkowego, jak przewodnicy sudeccy, czy jak byli żołnierze WOP na zawsze wrośnięta była w pejzaż karkonoski. Idziemy w kierunku grzędy rozdzielającej mały, wschodni Kocioł od Kotła Dużego, zachodniego, w którym posadowiła się imponujących rozmiarów bazaltowa grzęda. Grzędę upodobały sobie pioruny oraz botanicy, łowcy porostów. Składając się z samej ostrożności i górskiego doświadczenia zamiast pod nogi baczymy na chmury. Obłoki zdają się bowiem nie wiedzieć, dokąd mają lecieć. W mgnieniu oka ogarnia nieostrożnego wędrowca zawierucha. Wiatr gwałtownie rozpiekielnia się. Zazwyczaj leci z czeskiej, południowo-zachodniej na północno-wschodnią stronę. Ani się człek spostrzeże już tkwi w biało-czarnym tumulcie chmur wędrujących na łeb na szyje, pędzącym raz tu, raz tam i siejących burzę tak gwałtowną, że pioruny nie wiedzą, gdzie mają spadać. W czasie burzy pioruny walą na grzędę bazaltową równie gęsto jak buchadła na Warszawę w czasie rozpoczęcia drugiej wojny światowej. Po kilkunastu metrach przystajemy. Solarz łypie okiem z ukosa na niebo. Tym razem jest wyjątkowo czyste. Przed nami czeluść. Droga w głąb ziemi – Kryształowy Źleb.

         Źleb Kryształowy ograniczony jest Filarem 1. Majowym i Eigerem. Granitowe bloki, poszarpane, wygięte w dziwnie esy-floresy zdają się spadać na śmiałków odważających się szabrować kryształy kwarcu. Bloki wielkości sporych kamienic zdają się wisieć w powietrzu. Może trzyma je na swoim miejscu Bóg. A może tylko wola Ducha Gór. Wśród bloków długa na kilkanaście metrów nitka kwarcu. A w nitce błyszczące kryształy kwarcu – marzenie kolekcjonerów minerałów i poszukiwaczy skarbów. Spod naszych buciorów uciekały drżąc małe kamienie. To odpryski skalnego rumoszu. W RUCH PUSZCZAMY MŁOTKI. Zapominamy po co żeśmy tu przyszli. Zwiodły nas szczury. Skarby zostały w wyobraźni. Mogły być tylko snem, zwidem, matactwem imaginacji. Ale wybijamy, wybijamy, wybijamy. Nie. Nie kryształy. Wybijamy haki pozostawione w Filarze i Eigerze przez nierozważnych wspinaczy. Wściekle waleni młotków w haki wywołuję dźwięk przypominający huk wystrzałów z broni myśliwskiej. Dźwięk, wzmocniony echem odbitym od granitowych skał płoszy dwa muflony, które prawdopodobnie przywędrowały tu z Czarnego Kotła Jagniątkowskiego, gdzie najczęściej można je zoczyć. Idziemy nitkowatą drogą w kierunku piargów zasiedlających lite ściany kotła, na dnie którego czarnoksięsko widnieją dwa mikroskopijne, błękitno-zielone jeziorka – oczy Ducha Gór. Z piargami walczy kosodrzewina. W odróżnieniu od tej, mijanej powyżej schroniska Pod Łabskim Szczytem kosodrzewina oplatająca grubym warkoczem Śnieżne Kotły jest intensywnie zielona. Nic dziwnego ma zaledwie 800 do tysiąca lat. Jest więc znacznie młodsza od piargów. Młodsza o jakieś 4 i pół miliarda lat. Przedzierając się przez gęstwię kosodrzewiny wyciągamy szyje ku słońcu, aby złapać właściwy kierunek marszu. Idziemy. Teraz w dół. Ogarnia nas nastrój nierozmawialności. Idziemy z wyłączonym dźwiękiem. Ciągle w dół i w dół.

         O druhu harcmistrzu Adamie Solarzu jeszcze nieraz wspomnę. Teraz tylko cytat z Leo Lipskiego o szczurach. Bo cytat, jak chce ulubiona prze Solarza pisarka Olga Tokarczuk, która w Empuzjonie wkłada w usta pana Augusta, że „Cytat jest pełnoprawnym gatunkiem literackim”. Cytat powinien obronić się sam. I niech tak będzie. Niech się broni. Może się bronić tak jak Ukraina przed hordami szczurów nasyłanymi na wolny kraj przez Putina. „Szczury są żywiołem. Petersburg zimą. Do wodopoju, Nad zamarzającą Newą. Szły co rano milionami, mlaskając ogonami. Ludzie zamykali domy, barykadowali się, ludzie śmierdzący, nienawistni, nienawidzący. Szczury dostojne, szare, z futrami zimowymi. Gdy Newa była pod lodem, szły ku dalekiemu morzu. Potem wracały. Dostojne i Królewskie. Szły zawsze razem z ludźmi, ale oni nie zdają sobie z tego sprawy. Ludzie próbują fletu i to się czasem udaje. Pod miastami. Przerastają swoją liczbą, inteligencją, organizacją ludzi. Szczury są żywiołem”. Idziemy. I już jesteśmy na skraju Doliny Krasnoludków. Po lewej stronie wśród pustki doliny mijamy pozamykane domki, wyglądające jak umarłe książki. Dalej, bliżej ścieżko-drogi, którą wędrujemy błyskają wśród bujnej zieleni solidne budynki MSW. 85 BUDYNKI SŁAWNE Z TAJNEJ NARADY PARTII ROBOTNICZYCH I KOMUNISTYCZNYCH, NA KTÓREJ 22 WRZEŚNIA 1947 R. NARODZIŁ SIĘ KOMINFORM, PASKUDNA INSTYTUCJA STALINOWSKA Po prawej ręce mamy budynek hotelowy i halę sportową WOP. Dochodzimy do skrzyżowania drogi, która na miano drogi nie zasługuje, ale jest. W Prawo można dojść nią do budynku wrocławskiego Hutmenu. Prosto w dół do Górskiego Batalionu WOP i, nieco dalej, do byłego domu Jana Sztaudyngera. Dziś po budynku nie zostało prawie nic. Z ziemi sterczą jedynie szczątki fundamentów i tablica pamiątkowa, że mieszkał tam sławny pisarz. Na skrzyżowaniu skręcamy w lewo. Dochodzimy do ulicy 1. Maja. Idziemy.

         Jest 22 lipca. Święto Odrodzenia Polski. Najświętsze święto Peerelu. Niebo gaśnie powoli. Wtopiony w świerkowy las klub batalionowy oświetlony zachodzącym słońcem sprawia baśniowe wrażenie. Wchodzimy. Radosny alkoholiczny tłum. U bufetowej, pani Basi Wodzyńskiej, żony kwatermistrza batalionowego, zamawiam dwie setki Poloneza i dwa „metafizyczne dania” – śledzia w śmietanie. Druh odsuwa ze wstrętem literatkę. Jako harcerz nie konsumuje żadnych trunków. Brzydzi się alkoholem. Jak nabywa u szeptuchy lub innej czarownicy flaszę, to chyba, że do dezynfekcji gardła. Najchętniej raczy się swojską nalewką, przyrządzaną z pędów kosodrzewiny zalanych spirytusem. Najświętsze święto Peerelu jest okazją do przypomnienia pierwszych powojennych lat Kraju Pieroga i Zalewajki. Pakuję do łba harcmistrza wiadomości o raporcie Głównego Zarządu Dóbr Zdobycznych Armii Czerwonej oraz szkic: „czyszczenie kraju pieroga i zalewajki z pomocą bezpieki i NKWD”. Następnie, przypominając sobie o Wiąckowych szczurach. Wyciągam z podręcznej biblioteczki klubowej książkę Obcy, Dżuma i Upadek Alberta Camusa. Kiedyś przyniosłem ją z własnych zbiorów. Otwieram na stronie 341. Czytam: „Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i w bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”. AFERA Z ZATRUCIEM ODRY, PRZY TAKIM DBANIU O PRZYRODĘ MAJACZYŁA NA HORYZONCIE, DO EPIDEMII COVID 19 MIELIŚMY JESZCZE NIESPEŁNA PÓŁ WIEKU, A DO SZCZURÓW WŁADIMIRA PUTINA TYLKO TROCHĘ DŁUŻEJ I aby nie antycypować przyszłości chciałbym zsunąć się po pochyłym asfalcie koło dawnych zabudowań GB WOP i koło nieistniejącej chałupiny sławnego pisarz do Kamiennej. I chciałbym popłynąć w górę rzeki, wbrew rzece.

         *** Jest to fragment książki Rządzący. Empusy i metanoje bezpieki, której promocja odbędzie się 29.12. 2020 r.