Dziś Światło

     A któż to jest ten rozwrzeszczany bobas w kusym kubraczku? Toż to mały Izaczek z Medynia koło Zbaraża, syn państwa Fleischfarbów! Może wyrośnie na mistrza szewskiego lub naprawiacza popsutych rowerów? Albo będzie studentem, dentystą lub wyznawcą Wielkiego Stalina? Może będzie pod sztandarem rewolucji wzmacniać warty? Czy te uszka i rączki przywykną do podsłuchiwania i pisania donosów? Dokąd te śmieszne nóżki Izaczka zawiodą? Pod skrzydła enkawudzistów, a może do Polski, by wybrać życie komunisty? Gdy przychodząc na świat wydał pierwszy okrzyk wszystkie psy wyły całą noc! Psy bowiem wyją, gdy im się coś dziwnym zdaje.

          Herbert A. L. Fisher pisał: Nie może istnieć żadne uogólnienie, istnieje jedyna bezpieczna zasada: historyk powinien rozpoznawać w rozwoju ludzkich losów grę ewentualności i nieprzewidywalnego. I. Światło, ten wstrząsająco żywotny funkcjonariusz UB był malowniczym, trudnym do podrobienia pacanem resortu. Skazy natury i wykształcenia nadrabiał agresją, wyładowaniem kompleksów i zwyczajnym donosicielstwem. Ćwierćinteligencja objawia się zawsze agresywnie. Tak, być może Światło był kanalią i zbrodniarzem, głupcem, a nawet kretynem, ale jego zmysłowi do urządzania się w każdej sytuacji nie można nic zarzucić. Służby, czasem zwane z amerykańska Firmą, aby sprawnie werbować agentów, muszą łgać i stosować niestereotypowe metody. Przeważnie są to metody pozaprawne i bezprawne. Tłumaczenie, że służby specjalne większość materiałów otrzymują z tzw. białego wywiadu to pic na wodę i fotomontaż. Każda licząca się Firma musi być oparta na kłamstwie i agentach, i zdrajcach z przeciwnego obozu. Obowiązującą zasadą jest: kłam, fałszuj, zmyślaj, koloryzuj, blaguj, fantazjuj, lipuj. Kłam szczerze. Rób to długo. Rób to tak długo, aż ci uwierzą! I ludzie wierzą. Świat już dawno stracił umiejętność odróżniania talentu od beztalencia i kłamstwa od prawdy. I jeszcze jedno, każda Firma posiadła specyficzną umiejętność zamykania niewygodnych, ale otwartych głów, wiekiem. Wiekiem trumny.

W peerelu fałszowano wszystko. Ukrywano nawet ewidencje więźniów. To, co u hitlerowcy było nie do pomyślenia w obozie tzw. demoludów było regułą. Wyjaśnił mi to A. Humer: – Weźmy na przykład słynny „Mokotów” (więzienie na Mokotowie przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie). W Tym obiekcie były wyodrębnione z administracji więzienia pawilony śledcze, to jest Pawilon X (często niesłusznie mylony z Departamentem X MBP) i Pawilon „A”. Kierownictwo tych pawilonów prowadziło własną ewidencję osadzonych więźniów, których Departament Śledczy lub Departament X ujawnił. Zarówno w dyspozycji Departamentu Śledczego, jak i Departamentu X MBP, przebywało na pawilonach śledczych wielu więźniów nieewidencjonowanych przez administrację więzienia. Więźniowie ci byli na tak zwanym plusie, to znaczy, znana była tylko liczba więźniów, bez znajomości danych personalnych. Dla przykładu: kierownictwo więzienia otrzymuje informację, że na stanie jest stu więźniów i pięćdziesiąt na „plusie”. To znaczy, że 100 więźniów było na ewidencji administracji więzienia i miało swoje akta osobowe, natomiast 50 więźniów, będących na „plusie”, było administracji nieznanych. W wypadku, gdy więzień figurujący na „plusie” otrzymywał wyżywienie dietetyczne lub specjalne leki, wydział gospodarczy miał go w swojej ewidencji oznaczonego inicjałami, podawanymi przez Departament Śledczy lub Departament X MBP. Jednym z bardziej znanych „więźniów na plusie” był, do czasy procesu i egzekucji gen. Fierdorf  „Nil”. Wykazywanie pewnej liczby więźniów na „plusie” stosowane było powszechnie na terenie całego kraju, m.in. na terenie kopalni uranu w Kowarach. Taka praktyka znakomicie ułatwiała bezśladowe znikanie więźniów.                         Mimo, że prawda o łgarstwach służb rzadko wychodzi na światło dzienne, bo nikt jej nie szuka, to kłamstwa nie starzeją się. Czasami wychodzą na jaw jak szydło z worka. Wówczas zmienia się skala zjawiska. Chyba warto, aby badacze historii mieli na uwadze również praktyki więźniów na „plusie”. Bo prawda jest niczym kamień – nierozpuszczalna w wodzie. Tyle, że funkcjonariuszom służb specjalnych prawda jest potrzebna jak atomowemu okrętowi podwodnemu wiosła. Oni mają swoją prawdę. Chronią ją mącąc wodę, m.in. fałszując dokumenty.

Głupio jest żyć na tym świecie i nic nie wiedzieć o Firmie. Więc czytałem wszystko to, co mi wpadło w ręce. Był to błąd. Należało mniej czytać. Gdybym więcej się zastanawiał, zamiast sięgać po opracowania, gazety i dokumenty, to przypuszczalnie byłbym bardziej rozgarnięty. Zrozumiawszy, że nie warto wierzyć bezkrytycznie „kwitom”, artykułom i literaturze, jeżeli się nie zna okoliczności, w jakich „słowo pisane” powstawało, starałem się rozmawiać z funkcjonariuszami tajnych służb i politykami. Byli to ludzie chytrzy. Trudnością w tych rozmowach było oddzielenie prawdy od fałszu. Zderzałem się ze swoistym paradoksem kłamców. Mając wątpliwość, czy rozmówca mówi prawdę, czy łże, musiałem rozstrzygać: czy adwersarz kłamie, kiedy mówi, że kłamie, czy mówi prawdę?  Dlaczego o tym wspominam? Bo uważam, że należy odpowiadać na drażliwe pytania, zanim zostaną zadane. Blisko ćwierć wieku poświęciłem na edukację. Mój komiliton T. Steć był zdania, że edukacja to rzecz godna podziwu, ale moje związanie się z wojskiem uważał za objaw skretynienia. Gdy ukończyłem podchorążówkę, Steć zamknął jedno oko. Gdy zacząłem studia w Wojskowej Akademii Politycznej, zamknął drugie. Kiedy otrzymałem dyplom ukończenia wydziału historyczno-filozoficznego na WUML, zamknął prawe ucho, gdy okazałem mu dyplom ukończenia kolejnego wydziału, etyki i religioznawstwa, lewe. Po rozpoczęciu przeze mnie wykładów z historii filozofii, konfrater udawał głuchoniemego. Ale gdy pewnego razu wysłuchał spiczu o Sokratesie, w którym trajkotałem o Agorze, Ksantypie i skłonnościach pedalskich mistrza z Aten, szeroko wspominałem o udziale w bitwach pod Potidają, pod Delion i pod Amfipolis, w których Sokrates był hoplitom, Steć wybaczył mi wojsko i skłonności do wykładów. Może zauważył, że w tak swoiście pojętej filozofii jest miejsce na wojsko. Niestety, zauważyli to także moi szefowie odbierając mi „katedrę” filozofii. Jednym z osób zajmujących się wyjaśnianiem procesów dotyczących łamania praworządności przez MBP był prokurator Generalnej Prokuratury K. Kukawka. Ustalił on, że MBP przygotowywały sprawy karne dla postępowania sądowego w myśl z góry przyjętych koncepcji, bez liczenia się z prawdą obiektywną. Kukawka napisał w notatce (7 lipca 1956 r.) że: MBP nie tyle chodziło o wyjaśnienie prawdy rzeczywistej i oddanie pod sąd rzeczywistych kolaborantów w ramach poszczególnych organizacji, ile o skompromitowanie drogą procesów całych organizacji lub ugrupowań politycznych.

Dalej prokurator wyjaśnia, że Departament Śledczy, Grupa Specjalna, a następnie Departament X dokonywały tak zwanej realizacji, to jest zatrzymań osób posądzanych o dokonanie przestępstw bez dostatecznych materiałów wstępnych, które stanowiły podstawę do wszczęcia śledztwa albo też przejmowały osoby zatrzymane przez departamenty operacyjne (I, III, IV i V). Tego rodzaju praktyka (swoiste „areszty wydobywcze” – H.P.), będąca niewątpliwie wynikiem fałszywej teorii, że każda osoba z negatywną przeszłością polityczną współpracowała z wrogami, a wyjaśnienia podejrzanego stanowią główny materiał dowodowy, doprowadziły do fatalnych, sprzecznych z moralnością metod pracy. Niemałą rolę odegrały przy tym osobiste ambicje pracowników poszczególnych jednostek, szybkie awanse młodych nieprzygotowanych zawodowo funkcjonariuszy pragnących wykazać się sukcesami. Prokuratura stała się techniczno-biurowym punktem zatwierdzającym bezkrytycznie wszelkie wnioski aparatu bezpieczeństwa. Sądy zaś, nie bacząc na zasadniczy wymóg ich roli, to jest badanie prawdy rzeczywistej, ferowały wyroki na podstawie przedstawionym im akt śledztwa bez analizy wartości materiału dowodowego.                           Wracam do J. Światły. Był to sceptyk o urodzie prowincjonalnego dentysty, ale miał w dziedzinie „łowienia” agentów wyjątkowe osiągnięcia. Był niezrównanym szarlatanem, kuglarzem, manipulatorem, mitomanem i, jak większość oficerów tajnych służb – fabularyzatorem. W bajeranctwach nie zatrzymywał się ani na chwilę. Nieraz dostał obuchem w łeb, ale nic sobie z tego nie robił. Jakby w ogóle nie poczuł, że oberwał. W dziedzinie łgarstwa mało kto mógł się z nim równać. Czy dlatego polubił go prezydent Bierut, który zleciał mu aresztowanie ważnych osób? Światło, mający zmysł nocnego drapieżnika, zawsze bezbłędnie znajdował trop ofiary i wykonywał polecenie prezydenta. Ubek potrafił zbajerować samego Gomułkę, któremu nadał ksywę „Łysol”. Zanim „Wiesław” zdążył mrugnąć powieką, już siedział w tajnym obiekcie MBP „spacer” w Miedzeszynie. Przy Światle określenia: komunista, czy antykomunista są przydatne jak gofrownica na Księżycu. Światło był jednym i drugim. Wspominki o tym szpiegu przypominają opowiadanie o czarnej dziurze kosmicznej zanim stała się dziurą. Gdy w latach osiemdziesiątych zacząłem pisać o Światle, obrazili się na mnie generałowie, Szlachcic, Walichnowsski i Świetlik, płk Ptasiński et consotes. Ten pierwszy, w czasie, gdy nadzorował w MSW wywiad wspominał, że chciał ustalić, czym zajmował się Światło w USA i nakazał M. Milewskiemu podjęcie odpowiednich czynności operacyjnych. Wedle Szlachcica, po ucieczce „Koguta” i Goleniewskiego jeden ze starszych oficerów resortu popełnił samobójstwo a drugi zginął w tajemniczych okolicznościach. Amerykanie mieli wykonać szpiegowi operację plastyczną i zatrudnić w jednym z ośrodków badań komunizmu. Podobno uzyskano informacje, że zdrajca w 1968 roku przebywał w bazie wywiadu USA w RFN. Podjęto nawet próby sprowadzenia go do Polski. Szlachcic po zejściu ze stanowisk, straszny szaławiła, lekkoduch i świrszczypala powiedział Jerzemu S. Macowi: Słyszalem, że za przywiezienie Światły do Polski oferowano 100 000 dolarów. Sprawa była na dobrej drodze, lecz wywiad radziecki odradził. Wszak był on ich agentem i mieli oni z nim swoje porachunki. Kto znal Szlachcica w tamtym okresie, ten raczej nie miał złudzeń co do jego osoby. Jego urok w pewnym sensie polegał na tym, że był taki jaki był: błysk w oku i kłamstwa w głowie. Andrzej Zasieczny, pisarz, dziennikarz i wydawca, znający tajne służby z widzenia, w książce Sowieckie krety wymądrza się na temat Światły bardziej niż ja. Pisze: Ujawnienie przez niego (Światłę – H.P.) tajemnic polskich komunistów z lat II wojny światowej i okresu powojennego było wstrząsem o niewyobrażalnej dziś skali w bloku wschodnim. Ha, niby prawda, ale nie do końca. I dalej autor twierdzi, że Sowieci i ich polscy pomagierzy otrzymali rozkaz odnalezienia i uciszenia Światły raz na zawsze. Problem polegał na tym, że nie mieli pojęcia, gdzie go szukać. Zresztą rozkaz zabicia Światły nigdy nie został anulowany. Jednak sowiecka agentura w USA – bo w końcu tam koncentrowano polowanie na polskiego zdrajcę – miała za krótkie ręce, by go dopaść.

To jeszcze bardziej kontrowersyjna teza. Było przecież wykradzenie tajemnic amerykańskiej bomby atomowej, a w grach operacyjnych, chociażby w V Komendą WiN, Ośrodkami Ukraińskich nacjonalistów, ośrodkiem Narodowym w Bergu wywiady obozu sowieckiego ogrywały Amerykanów jak chciały. FBI do dziś nie może zlokalizować około setki agentów sowieckich z okresu II wojny światowej, o których amerykańscy kontrwywiadowcy wiedzą, że byli (są?), ale nie mogą ich złapać. Jeżeli zaś chodzi o Światłę, to rzecz w tym, że rozkaz zbicia zdrajcy nigdy nie został wydany. Więc nie mógł być odwołany. W. Gomułka marzył, aby zobaczyć w Polsce na własne oczy człowieka, który go aresztował, ale, akurat marzenia tego polityka rzadko się spełniały. A jak się już spełniły, np. o powrocie do władzy w 1956 r., to było to prawdziwe nieszczęście dla Polaków i skończyło się strzelaniem do narodu. Erę Gomułki Rosjanie określali jako „dyktaturę złagodzoną przez bałagan”.

Izak Fleischfarb vel Jozef Światło miał wiele ksyw. „Joskiem” nazwali go antysemici. „Jurodiwym” był w nomenklaturze NKWD, „Kogutem” w MBP, „Papierosem” w Miedzeszynie, a „Juniorem” w Rozgłośni Polskiej RWE. Światło był ulepiony z innej gliny niż pozostali funkcjonariusze bezpieki i szpiedzy, o których wspominam na tych kartach. „Kogut” przemykał przez życie jak robak przez gąszcz trawy. Dziw bierze, że nikt go nie rozdeptał. Miał szczęcie. Zmarł na własnym tapczanie.  Na żywo widziałem go tylko dwa razy. W dzieciństwie. Mieszkaliśmy wówczas w Górach Izerskich w Górzyńcu na smętnym, ale jeszcze wielokulturowym zachodzie.  Następnie w Piechowicach w pobliżu tunelu kolejowego w Szklarskiej Porębie Dolnej. Polska była ścienkowana o Kresy, ale powiększona o tzw. Ziemie Odzyskane. Czasy były paskudne. Światło przyszedł po mojego ojca. Wpadł na czele swoich zbirów. Mimo, że tato, z tego, co wiem, nie był w podziemiu nikim ważnym, on pofatygował się po niego osobiście. Nasza chata stała na skraju lasu. Z boru sączyła się rzeka Mała Kamienna. Rzeka, a raczej spory strumień górski wił się przez nasz ogród. Jedyną cenną rzeczą, jaką mieliśmy, oprócz kawałka rzeczki, był poniemiecki fortepian. Od rana do nocy grałem na nim. Ponoć dobrze się zapowiadałem. Górzyniec stanowił moje kotwicowisko. W wiosce było kilkanaście rodzin, uciekinierów z tzw. Centralnej Polski. Pętało się też sporo Niemców, Rosjan, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Najwięcej było repatriantów przesiedlonych z Kresów. Był też jeden Żyd uratowany z Holokaustu. Z Niemcami nie było problemu. Przyszła zima. Śnieżna i ostra. Urządzano na nich łapanki. Uczłowieczano ich w ten sposób, że zapędzono złapanych do odśnieżania dróg i większych miejscowości. Wiosną 1946 r. także ich łapano i wywożono do sowieckiej zony okupacyjnej, z której 7 października 1949 utworzono Niemiecką Republikę Demokratyczną (NRD). Było to brakujące ogniwo między nazizmem a stalinizmem.

Problemem dla niektórych mieszkańców był Żyd. Siedział cichutko. Nikomu nie wadził. Ale byli ludzie!? Chyba antysemici. Oni złożyli mu propozycję: wyrzuć się sam z Górzyńca, zanim my cię wyrzucimy lub zabijemy. Żyd z oferty nie skorzystał. Pogrzebano go niechlujnie. Tak, że denatowi włosy wystawały. Pochowano go w lesie przy drodze leśnej, w pobliżu mostu kolejowego przecinającego szosę i rzekę Małą Kamienną. Miejsca pochówku nie oznaczono. Ktoś mądry powiedział, że nie istnieją prawdy o martwych poza tą, że są martwi i już ich nie ma. Jakby ich nigdy nie było. I to był ten wypadek.

W Górzyńcu każdy znal każdego ludzie codziennie się spotykali. A przybysze, na czele ze Światłą, byli obcy. Po mieszkańcach, którzy mieli zaszłości akowskie, kolaboranckie lub jedynie szabrownicze, grozą powiało. Ludzie nie wiedzieli, czego obcy chcieli? Po co przyszli? Do kogo lub po kogo przyszli? Do dziś pamiętam oczy herszta zbirów. Oczy wybałuszone. Prawie wylatujące z orbit. No i ten śmiech jego. Głośny. Rubaszny. Mama powiedziała, że taki śmiech znamionuje brak wychowania.Ekipa taty nie zastała. Światło mógł mnie zastrzelić. Niejako w zastępstwie. Nie zrobił tego. A mógł. Powinienem być mu wdzięczny. Grupy UB nie takie sprawy załatwiały od ręki. Tak, chyba powinienem go za nie-zastrzelenie polubić. Oficerowie – gnomy zastrzelili tylko psa. Stłukli mamę. Zgwałcili ciotkę. Mnie jedynie skopali. Zabrali też to, co się zmieściło na dwie ciężarówki. Czyli wszystko. Błyskawicznie splądrowali całą chałupę. Działali piorunem. Byli chybcy niczym ogień toczący podzwrotnikowy busz. Zrujnowano nas całkowicie. Moja rodzina nigdy nie odzyskała radości życia. Miało to pozytywny wydźwięk. Będąc na dnie, nie baliśmy się upadku. Od tego czasu gdziekolwiek byłem, cokolwiek nie robiłem, otoczony byłem niechlujnymi, brudnymi gnomami-agentami służb specjalnych. Gnomy wyrastały przede mną jakby spod ziemi. Jak trujące grzyby do złego kusiły. Gnomy, z biegiem lat wzmocnione oficerami WSW i bezpieki, niczym bezdomne psy osaczały mnie. Obserwowały każdy mój krok. Dyszały z pożądania. A wyjąc do księżyca sporządzały donosy i podchodziły od tyłu usiłując kąsać. Kilka razy udało się mnie ugryźć. A wówczas, w Górzyńcu, ubowcy przyszli za tydzień. Zakołatali do drzwi o północy. Ojciec nie zdążył wywiać. Wówczas Światło zrobił coś, co kazało mi modlić się tymi słowy: „Kochany Panie Boże! Ten typ zabrał mi tatusia. Daj mu, Panie Boże, najdłuższe życie, abym mógł go dorwać i zabić. A potem daj mu wieczność. W piekle”. Pan Bóg nie wysłuchał mojej prośby. Gdy Go wówczas prosiłem, zapomniałem, że była sobota. Szabat. Pan Bóg odpoczywał. UB zabrało mi tatę. Koledzy w szkole dali mi szansę pomyśleć, jak samotne są dzieci Zaplutych karłów reakcji. Prawdę mówiąc rozmyślam o tym do dziś. Nim zdążyłem doszlusować do dawnych kolegów, co zajęło mi niespełna pół wieku, dawni wrogowie, a zwłaszcza ich buntownicze potomstwo, przepoczwarczyło się w Prawdziwych Patriotów. Ja z lenistwa, znowu nie zdążyłem z konwersją. Stałem się gorszym sortem. Byłem wrogiem wczoraj. Jestem nim dziś. Starożytni Rzymianie używali piórka wymiotnego, by zwrócić to, co zjedli. Mnie podchodzi do gardła pospolitość, którą żem sam sobie upichcił. Później był już tylko głos Światły w radiu. Także zdjęcia i dokumenty. I lektury artykułów. I książek. I szczątki kronik filmowych oraz różne o nim bujdałki. Do dziś z kronik i opowieści pamiętam, że Światło, niegdyś zimny jak śnięta ryba, przed mikrofonami RWE przypominał bolszewickiego propagandystę plującego na dawnych towarzyszy. Czasami wydawało się, że ubeka paraliżował nieco respekt przed sobą. Ale był chyba szczęśliwy jak psi ogon, którym mógł pomerdać. Podpułkownik mówił i mówił. Przekonywał, że teraz jest bardzo, bardzo mądry. Ale niegdyś był na tyle szalony, by zaprząc się w służbę komunizmu. Ja mu nie wierzyłem. Pamiętałem słowa mamy, że ten, kto popełnia grzech, jest człowiekiem, ten, kto nad tym boleje, jest świętym, a ten, kto się tym szczyci, jest łajdakiem. A on mówił o swoich antypatiach z okrucieństwem, charakterystycznym dla wielu natur kobiecych. Zdawało się, że gapił się na wymówione zdania, jakby je chciał lepiej ulokować w mikrofonach RWE. Jakby pragnął, aby wbrew zagłuszarkom, jego słowa doleciały do Polaków (do późnych lat osiemdziesiątych w MSW znajdowały się pododdziały radiokontrwywiadu, podległe Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu, zajmujące się nasłuchem wrogich radiostacji i zagłuszaniem niektórych programów). Światło był jak ten trzpiot ze znanego wiersza Juliana Tuwima, który zamiast krzaka rozkołysał cały Peerel. Nie do wiary ile rozumu ubek zużywał, by szczycić się łajdactwami, w których brał aktywny udział. Ale jedno trzeba Światle przyznać – wiedział, co przeoczyć. Więc wyobraźcie sobie, jak bardzo trzeba kochać komunizm, aby aż tak nienawidzić komunistów. Światło cale życie nawarstwiał i smakował zło. Posługiwał się partyjną nowomową. Jego język był skażony obsesyjnym ględzeniem, ubogim słownictwem, nieznośną manią wyliczania nieistotnych szczegółów. Ale miał nienaganną dykcję. Nie żydłaczył. Usamodzielnił się: sam sobie przyznawał rację. Wstawiał „ą” i „ę” nawet tam, gdzie nie było to potrzebne. Miał wrodzoną inteligencję żydowską. Wiedząc, że nie może kogoś ugryźć, nigdy nie pokazywał zębów. Czekał cierpliwie na okazję. Wówczas kąsał bez opamiętania. Wydawało się, że ma potrzebną charyzmę, by przekonać do swoich racji nie tylko nawet zatwardziałych bolszewików, ale nawet Pana Boga.

Dyrektor Rozgłośni Polskiej RWE Jan Nowak-Jeziorański frasował się, czy Polacy uwierzą kłamcy. I choć Światło mówił prawdę to prosił go, aby nie stosował komunistycznej nowomowy. „Nawet Cezar musi poddać się regułom gramatyki” – przekonywał dezertera. Dyrektor uważał, że Światło dla jego rozgłośni jest jak ostryga kryjąca w środku perłę. Ale zaraz potem gryzł się w język, bo miał wątpliwości, czy „Junior” wie, kto to był Cezar i czy odrobina nowomowy partyjnej nie uwiarygodni mówcy? Nowak chyba zdawał sobie sprawę, że byłoby dziwne, gdyby ubek na emigracji nagle zaczął posługiwać się polszczyzną literacką. I. Światło przekonywał przekonanych. A ludzi przekonanych, że komunizm jest brzydki, było w Kraju Pieroga i Zalewajki dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Może i więcej. Słowa dezertera oddychały świeżym amerykańskim powietrzem, w których błyskała bomba atomowa. On nie chciał uśpić radiosłuchaczy prawdą. Starał się podrasować stalinowskie dogmaty i komunały tak dokładnie, by ludzie je zapamiętali. Prawdy Światły nie tylko znaczyły, ale brzmiały. Dla elity komunistycznej brzmiały niczym grzyb atomowy nad Hiroszimą dla Japończyków. Słuchaczom wydawało się, że „Junior” nawet gdyby był ptakiem, zawsze by wiedział, na czyj pomnik najpierw nafajdać. Izak mówił prawdy oczywiste. Nieznane jedynie tym, którzy ich znać nie chcieli. Sądząc, że nawet martwe przedmioty opowiadają swoje własne losy, a nie chcąc zostawiać wszystkiego w rękach Boga, starałem się pomóc Stwórcy. Zaliczywszy Światłę do kategorii resortowych „mądrzygłupków”, nie używałem w stosunku do niego wielkich kwantyfikatorów. Zelżywości ograniczyłem do minimum. Jedynie w co drugim zdaniu używałem słów na k…, ch… lub s… Z tych słów prawda o Światle biła. Zdawało się, że on już w momencie poczęcia, a na pewno w chwili, gdy go wyciągano wrzeszczącego z łona matki, wiedział, kim będzie i co zrobi bliźnim. A że był cholernie zdolny, zdolny do wszystkiego, to w krótkim czasie po mistrzowski opanował sztukę szkodzenia ludziom. Wyspecjalizował się w sianiu nienawiści i podejrzeń wobec bliźnich. Nie chcę Was uśpić prawdą. Chcę opowiadać uczciwie. Staram się sprawy wyrazić dobitnie, żebyście je zapamiętali. Co? Nie chcecie niczego pamiętać? Nie chcecie wiedzieć, co zawdzięczacie Izakowi Światle? Ja zawdzięczam mu niewidzenie ojca przez kilka lat i… piękną koszulę uszytą przez mamę z powłoki balonu. Balonu, który niósł Polakom przesłanie Światły. Koszula była nie do zdarcia. Po latach założyłem ją nawet na maturę. Przyniosła mi szczęście. Zdałem egzamin dojrzałości za pierwszym razem.

Balon na balonie. Na balonie balon. A na tym balonie Nowak-Jeziorański Jan. Balonów było kilkanaście tysięcy. Leciały do Polski z przesłaniem. Przesłanie w formie broszury wydrukowano w trzech milionach egzemplarzy i słano do peerelii z Austrii i Republiki Federalnej Niemiec. Aferę balonową zmajstrował Jan Nowak-Jeziorański,. Był to osobnik wyglądający na człowieka niebojącego się życia i zawsze gotowego stawić losowi czoła. Funkcję dobosza propagandowego afery sprawował osobiście Nowak. Narratorem był „Jurodiwyj”, a całość reżyserowała CIA. Suflerował Błażyński, który charakteryzując Światłę mówił, że był – niskiego wzrostu, ciemnym blondynem, o pełnej twarzy, grubych wargach i szklanych, szarych oczach, które potrafiły patrzeć nie widząc. A jednocześnie, w pewnych momentach patrzył tak przenikliwie, że wydawałoby się przenikać rozmawiającego z nim na wskroś, do najgłębszych niemal tajników tego, co rozmówca myśli. A innym razem rozmółwca „Juniora” donosił, że: – Światło kochał się w hodowli królików i gołębi. Lubił pracować w ogrodzie, hodować kwiaty. Najlepiej czuł się na wsi – jak mówił – na łonie natury. Agencja całą prawdę o grze Światłą, tak jak i późniejszą o ćwierć wieku grą pułkownikiem Ryszardem Kuklińskim, utajniła na amen. Do spektaklu propagandowego wybrano najpikantniejsze kąski opowiadane przez „Juniora” przesłuchującym go oficerom CIA. Kąski wzbogacono dobrym słowem. Kazano je narratorowi wykuć na blachę i odklepywać przed mikrofonami RP RWE. Ludzie w Polsce połykali słowa Światły jak poranne piwo na kaca. Jeden z balonów Światło – Nowakowych stał się kiedyś moim łupem .

W perspektywie zamierzam opisać nie tylko facjatę, ale i zewnętrzną powlokę byłego zastępcy A. Fejgina, który przed mikrofonami RP RWM wyglądał jak zawodnik sumo na emeryturze. Ciekawiło mnie także to, co lęgło się podłogą jego czaszki. Oczywiście, nie wiedziałem, co Światło myślał. Ale kto mi zabroni, aby się tego domniemać? Mogłem to zrobić tylko na podstawie rozmów z ludźmi, którzy Światłę znali. Byli to przeważnie oficerowie służb specjalnych. Oni dorosłe życie przeżyli w kłamstwie. Zmuszała ich do tego Firma. Więc kłamali. W każdej sytuacji uważali to za cechę nieodzowną w ich służbie. Wiedząc, że prawda jest tym, czego nie chcieli lub nie mogli powiedzieć, słuchałem ich słów między wierszami. Musiałem się spieszyć, bo wymierali. Pan Bóg już dawno dobrał się do ich półki. Gdy po latach zapytałem Jana Nowaka o Światłę, usłyszałem: – Izak? To prawdziwy skurwysyn. Ale wart poematu. Popracowaliśmy, aby to był nasz skurwysyn.

Kronikując układałem puzzle dotyczące „Koguta”. Józef Światło, który chciał być Bogiem, „zakroniczył” mnie na amen. Ale nadal nie znajduję odpowiedzi na pytania: jak to było możliwe, że ten ubek o nikczemnie niskim stopniu podpułkownika do dziś fascynuje tak wielu mądrych ludzi? W jaki sposób udało mu się zrobić to, co zrobił? Nadal nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie: czy Światło brał udział w gigantycznej grze? Kiedy zdradził pierwszych mocodawców na rzecz tych, z którymi grał? Podobne dylematy nurtują ludzi, którym nie odpowiada przedstawianie życia Ryszarda Kuklińskiego jako opozycji, jako alternatywy dla komunizmu. Tak, płk Kukliński, polski bohater narodowy! Chodził w mundurze oficera Wojska Polskiego. W Sztabie Generalnym WP realizował zamierzenia doktryny sowieckiej, a de facto służył Amerykanom. Oficerowie znający tak Światłę jak Kuklińskiego mówią: albo czarne, albo białe. Żeby postępować desperacko, nie wystarczy nadzieja. Trzeba mięć głęboką wiarę, że się uda. Światło widocznie taką wiarę miał. Kukliński również. Zdradzili komunizm. Zaszkodzili komunistom jak nikt inny, a żyli jeszcze długo. A przecież dwulicowcy w służbach żyją krótko. Jeszcze krócej niż oblatywacze samolotów odrzutowych, damy nieciężkich obyczajów dające bez zabezpieczenia lub alpiniści. Dlaczego po zdradzie komunizmu i ucieczce do Ameryki Światły nie wyprawiono do piekła? W latach zimnej wojny Sowieckie służby specjalne dysponowały większymi możliwościami niż dziś służby Rosyjskie. A przecież zdrajcy Rosji do dziś giną jak trudnie, którym skończył się czas produkcji nasiona dla królowej. Józef Światło próbował na te pytania odpowiedzieć w nigdy niewydanej książce. Pisanina „Jurodiwego” była niczym nagość starej panny. Wstydliwa, blada i sflaczała. Skulona, skundlona i spsiała. Przypominała defekacje w latrynie żołnierskiej. Bo dziwny jest świat widziany oczami wariata.

Do jakiego wydarzenia w historii można porównać zdradę Światły? Może do Judasza?  W dziejach świata ze zdradami było tak: Chrystus zdradził naród żydowski i zmontował nową potężną religię – chrześcijaństwo. Jezus miał koło siebie dwunastu apostołów, w tym Judasza Iskariotę, który zdradził Chrystusa za trzydzieści srebrników. Ale bez Judasza nie byłoby chrześcijaństwa. Istnieje wiele mitów dotyczących tego, co się stało z Judaszem po zdradzie. Powszechny jest pogląd, że nie mogąc wytrzymać wyrzutów sumienia powiesił się… Chrystus działał z pobudek ideowych, Judasz – merkantylnych. A Józef Światło? On też zdradził. Zdradził religię bolszewicką. Namiestnikiem tej religii na Kraj Pieroga i Zalewajki był Bolesław Bierut ksywa „Tomasz”. Otóż „Tomasz” zdradził Polskę i Polaków na rzecz Imperium Sowieckiego. Imperium, które na ponad siedemdziesiąt lat cofnęło koło historii. Bierut miał w Polsce do dyspozycji ferajnę apostołów. Takich jak on łajdaków. Okrutników. Zbrodniarzy. W pierwszej dekadzie po przejęciu władzy stosowano drakoński terror. Być może te piekielne, szaleńcze, opętańcze, wariackie, obłędne akty były zamierzoną taktyką mającą na celu zastraszenie przeciwnika, żeby oszczędzić sobie trudu przy podporządkowania następnych pokoleń. W konfraterni prezydenta RP był Światło. On pierwszy, na taką skalę zdradził Bieruta. Zdradził jego apostołów. I przede wszystkim zdradził Imperium Sowieckie. To był majstersztyk zdrady. Bez porównania subtelniejszy od zdrady Judasza, a nawet Kuklińskiego.

Istnieją trzy zasadnicze różnice między zdradą Światły a wiarołomstwem Judasza, o którym prawie wszystko wiadomo – Kto? Za ile? Z jakim skutkiem moralnym? Przy Światle nic nie jest jasne. Po pierwsze, nic nie wiadomo, kto i co obiecywał Światle, by go skłonić do zdrady? Po drugie – zdrada Światły spotkała się z aprobatą demokratycznego świata i po trzecie – wyrzuty sumienia. Ale czyje? Izaka? W tym wypadku (podobnie jak i przy Kuklińskim) mówienie o wyrzutach sumienia to zbyteczna uprzejmość. Wydaje się, że zdrada Światły była immanentną częścią jego życia. Zaczął od przyprawiania żonie rogów. Potem sprzeniewierzył się współtowarzyszom niedoli w Gułagu. Następnie wystawił do wiatru Fejgina z Bierutem i Bermanem. Na końcu, dokonując apostazji z religii bolszewickiej na rzecz CIA zdradził – Imperium Sowieckie. Dyskusyjną sprawą jest czy ostatnimi zdradami odkupił wcześniejsze winy?

Powyższy tekst jest fragmentem książki Portret z kanalią, którą można zamówić w wydawnictwie „CB” pod nr tel. 510 210 234 lub  e-mail: biuro@wydawictwo.pl; sklep@wydawnictwo.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *