SIĘ ZAPISAŁO

28 czerwca na wybory prezydenckie się pójdzie. Z tej okazji przypomniałem sobie z czym kojarzę niegdysiejszych prezydentów Wolnej Polski.

         – L. Wałęsę z wprowadzeniem do polityki Kraju Pieroga i Zalewajki schizofrenii bezobjawowej (zabukowałem wizyty w gabinecie psychiatrycznym);

         – A. Kwaśniewskiego z bólu goleni (nabyłem laskę);

         – L. Kaczyńskiego z powiedzenia: „Spieprzaj dziadu!” (spieprzyłem);

         – B. Komorowskiego z czekoladowego orła (mniam, mniam);

         – A. Dudę z ostrego cienia mgły i z faktu, że grupki figlarzy zmieniają w jego nazwisku jedną literę. (zgadnijcie jaką?).

         I nic to, bo obserwując skrzecząca pospolitość przed obecnymi wyborami nie trudno dość do wniosku, że osobnikom biorących udział w tych zabawach przydałoby się zaaplikować kilka elektrowstrząsów. Czym to się je? Opisałem w NOŻU (wyd. CB; tel. 510-210-234). Tu jedynie mały fragment.

         ***

         Swego czasu bohater Noża…, porucznik Góral gościł w enerdowskiej wariatoklinice kierowanej przez sławnego profesora niemieckiego Wilhelma Poppe. Oto krztyna jego przygód:

         Znałem zakusy profesora, aby mnie poczęstować elektrowstrząsami. Moja wiedza na temat tego zabiegu była mizerna. Gdzieś wyczytałem, że Amerykanie zamiast leczyć Hemingwaya z depresji doprowadzili go na skraj załamania nerwowego i w konsekwencji do samobójstwa. To wzbudziło mój niepokój.

         Również w Warszawie słyszałem różne plotki na ten temat. Ale że nie ma rzeczy tak złej, która nie miałaby czegoś dobrego, postanowiłem spróbować elektrowstrząsów. Lobotomię z góry wykluczyłem. W myśl niektórych teorii, także naukowych, byłem cyborgiem. Może nie tak doskonałym jak Luke Skywalker, ale zawsze. Z okazji eksmitowania krwiaka z mojej czaszki do mózgu wszczepiono mi niewielki implant ułatwiający mówienie i ograniczający trzęsienie rąk. Dlatego wiedziałem, jak może smakować lobotomia.

         Ale nie bez znaczenia dla podjęcia takiej decyzji było brzemię odpowiedzialności za ludzi, których przywiozłem do kliniki. Czekało ich leczenie przy pomocy różnych metod. Poza tym takie doświadczenie mogło być przydatne w pracy operacyjnej z agenturą i nie tylko, bo w perspektywie planowałem, wzorem innych wywiadowców, zająć się pisaniem książek. Ale przedtem musiałem się upewnić, czy to niebezpieczny eksperyment. Zagadnąłem asystentkę profesora Ewę, co o tym sądzi.

         Zielonooka była chyba uprzedzona przez Poppego o próbie, której miałem być poddany. Bagatelizując sprawę odparła, że jest to normalna metoda leczenia stosowana w psychiatrii. Nie stanowi żadnego zagrożenia dla pacjenta. Pod warunkiem, że jest stosowana przez fachowców, a nie szarlatanów z CIA. Uważając szarlatanów STASI za sto razy gorszych od CIA chciałem jeszcze zapytać o szczegóły eksperymentu, ale rozmowę przerwał nam profesor. Wszedł do gabinetu zamykając ciężkie dębowe drzwi w taki sposób jakby obawiał się, że są ze szkła i może je uszkodzić.

         – Zabieram twojego gościa, Ewo – powiedział. – Kapitan Góral chciał poznać smak elektrowstrząsów. Proszę ze mną, kapitanie.

         – Ale nie będzie ze mną tak jak z Hemingwayem, profesorze? – zastrzegłem się.

         – Proszę być spokojny. Amerykanie przedobrzyli z noblistą. Zaaplikowali mu wstrząsy, które mogłyby zabić nawet słonia. Zamiast leczyć autora  Komu bije dzwon doprowadzili go do skrajnej depresji. Błąd. Wierzę, że wynikający z niewiedzy. Chociaż.., chociaż można snuć rożne hipotezy… U nas jest to niemożliwe. Zaaplikujemy panu najmniejszą dawkę. Chcemy jedynie zademonstrować, jak działa taka kuracja. Przekonałem pana? Na pańskie życzenie w każdej chwili przerwiemy badanie.

         – Wspomniał pan, pułkowniku, o różnych hipotezach dotyczących amerykańskiego noblisty. Mógłby pan powiedzieć o tym coś bliższego? Tak się składa, że cenię pisarstwo Hemingwaya. To mistrz celnego przekazu. Autor Zielonych wzgórz Afryki posługuję się słowem z chirurgiczną precyzją, tak jak pan skalpelem.

         Tym porównaniem zrobiłem profesorowi przyjemność. Zamrugał oczami jak gwiazdy, poklepał mnie po plecach i wyjawił swoje podejrzenia w stosunku po psychiatrów zza ocean.

         – Nie można wykluczyć, że w sprawę leczenia Hemingwaya wmieszały się służby specjalne. Konkretnie FBI. Potężny szef FBI John Edgar Hoover nie cierpiał noblisty. Wiedział, ze pisarz szpiegował dla Amerykanów jak i dla Rosjan. Dla OSS (Biuro Służb Strategicznych, poprzedniczka CIA – red.) autor Pożegnania z bronią był oferentem. Do współpracy z NKWD zwerbował go Jacob Golos, agent Kremla działający w USA. Ludzie Hoovera, których o nie takie akcję można posądzić, mogli skłonić lekarzy, aby byli uprzejmi kilkakrotnie przekroczyć dawki elektrowstrząsów aplikowane pisarzowi. I lekarze byli uprzejmi.

         W tym, co mówił profesor słychać było nie tylko błędy ortograficzne, ale i faktograficzne. Poppe nie przejmował się tym ani trochę. Wedle niego wyjaśnienia miały uspokajający charakter. Profesor skończył łgać i zabrał mnie do sąsiedniego pomieszczenia. Zobaczyłem na środku pokoju dziwaczne urządzenie będące skrzyżowaniem krzesła elektrycznego z krzyżem pokutnym.

         – Proszę siadać – zaprosił mnie profesor i nacisnął jakiś przycisk przy maleńkim pulpicie stojącym obok głównego sprzętu.

                                               ***

Po chwili do pokoju weszła pielęgniarka z asystentką. Siostrzyca wyglądała trochę zdzirowato, jakby właśnie udusiła szczeniaka, ale uznała, że to za mało i rozgląda się za jakąś nową ofiarą. Pierwsze, co u niej zauważyłem, to ręce. Szponiaste jak u harpi wielkiej. Mogące popieścić albo poszarpać. Potem przyjrzałem się jej twarzy. Rysowała się na niej historia precyzyjnych zabiegów chirurgii plastycznej. Nie pomógł makijaż. Była solidnie wypacykowana, prawie otynkowana jakimś brązowym paskudztwem mającym udawać opaleniznę. Karminowa szminka i fioletowy cień do powiek nadawały jej diaboliczny wygląd. Pomyślałem, że ta kobieta wypowiedziała wojnę starości. Ale choćby nie wiem jak się starała, musi ją przegrać.

         Asystentka popychała szpitalny wózek z różnymi pudełkami przypominającymi przenośne centralki telefoniczne. Odbiegało od nich mnóstwo przewodów zakończonych wtyczkami, przyciskami i opaskami.

         Profesor skierował na mnie spojrzenie swych przejrzystych oczu, które niczym reflektory w samochodzie zawodowego mordercy mają za zadanie sparaliżować ofiarę, aby stała się łatwym łupem. Na ułamek sekundy na jego twarzy pojawił się blady uśmiech. Na pulpicie, jak wezwanie do podpisania cyrografu, leżała pusta kartka papieru. Obok czaił się długopis gotowy do podpisania zgody na badanie. 

         Wolałem się nie przyglądać profesorowi. Podpisałem zgodę. Mój wzrok spoczął na urwisowatej asystentce pielęgniarki. Był to wiotki kawałek młodego dobrze skrojonego ciała. Miała włosy jak ze złota. Na szyi wisiał w tym samym kolorze wisiorek z podobizną Ericha Honeckera, sekretarza Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec. Chyba nie była głupia, coś jednak przeszkadzało jej być mądrą.

Można było patrzeć na nią bez bólu. Wyglądała na trzpiotkę, na dziewczynę wesołą i ciekawą życia, ale niezbyt pewną siebie, jak nowy pudel w domu, w którym niezbyt lubią pieski.

                                               ***

         Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że dobrze byłoby przelecieć to młode niemieckie ciałko i posłusznie zająłem wskazane miejsce. Pielęgniarka przysznurowała mnie do krzyżo-fotela. Przymocowała mi do rąk, nóg i skroni elektrody informując, że mogę zamknąć oczy.

         Skóra na jej rękach była stara, obwisła jakby jej było za dużo. Nie posłuchałem jej. Obawiałem się, że gdy zakryję patrzałki, w moim mózgu pojawi się wizja łap siostrzycy. Wolałem obserwować co ze mną zrobią. Ale i tak niewiele mogłem zobaczyć. Moja głowa tkwiła w udatnym urządzeniu niczym w imadle. Do pokoju wszedł Hoffman z zielonooką. Poczułem się weselej.

         – Jest pan gotów? – zapytał profesor.

         Chciałem skinąć głową. Nie mogłem. Nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą, również przymocowanymi do urządzenia. Czułem się jak Chrystus ukrzyżowany na Golgocie. Nie było to wesołe. Oddychałem przez wpół otwarte usta tak cicho, jak schowany w szafie na bieliznę kochanek mężatki po niespodziewanym, wcześniejszym powrocie męża z delegacji.

         Profesor powtórzył pytanie. Jeżeli nie chciałem wyjść na błazna, musiałem odpowiedzieć.

         – Tak. Jestem gotów – powiedziałem. W moim głosie nie było entuzjazmu.

Usłyszałem:

         – Gotowe. Zaczynamy.

         Pielęgniarka włożyła wtyczkę do gniazdka i wdusiła jakiś przycisk w swojej centralce.

                                                        ***

         Przed oczami przeleciał mi mamuci błysk. Przez chwilę miałem wrażenie jakby sufit zwalił mi się na głowę. Zacząłem drżeć na całym ciele niczym osika na wietrze. Gdybym nie był przywiązany, telepałoby mną gorzej niż w czasie jazdy autobusem po gminnych drogach.

         Po czterech sekundach profesor zafundował mi jeszcze jeden wstrząs, a po dalszych czterech jeszcze jeden i jeszcze.

         Nie czułem, że z ust pociekła mi ślina, którą asystentka pielęgniarki wyciera flanelową ściereczką.

         Nie pamiętam, ile czasu spędziłem w gabinecie od elektrowstrząsów. Pamiętam jedynie Ewę prowadzącą mnie do pokoju. Ona coś tam paplała. Ale nie do mnie. Do siebie. Chyba nie zwariowała? Po chwili spostrzegłem, że miała w uchu słuchawkę i składała profesorowi relacje o moim stanie.

         Byłem grzeczny jak niemowlę. Dałem się ułożyć na tapczanie i spróbowałem zastosować się do rady asystentki, aby zasnąć.

         Sen nie przychodził. Mijały godziny. Pod wieczór znowu zaproszono mnie na kolację. Przedtem jednak zdołałem się przemóc, aby pójść do łazienki i spróbować doprowadzić się do ludzkiego wyglądu. Przekonałem się, że rozprawiać o walce byków, a znaleźć się na arenie to nie to samo.

         Stanąłem przed lustrem. Z odbicia spoglądały na mnie podkrążone oczy odcinające się od nieogolonej japy. Jej kolor przypominał niedopieczony naleśnik. W dodatku łysiałem jak przetarta na łokciach marynarka, a skóra na twarzy była pofałdowana niczym miech akordeonu. Zacząłem sobie wyobrażać, w jakim stanie są zamknięci pacjenci profesora.

         Moje myśli zazwyczaj przychodziły z nieznanego i w nieznane odchodziły, ale teraz  powędrowały do Ernesta Hemingwaya. Noblista, po kilkakrotnym leczeniu depresji elektrowstrząsami, wybrał ulubioną strzelbę. Wymierzył w swoją głowę i pociągnął za język spustowy.

                                               ***   

         Nie smakowała mi kolacja w towarzystwie Niemców, mimo zestawu potraw mogących zadowolić najwybredniejszego smakosza. W tym lokalu i przy tych biesiadnikach każde danie pachniało śmiercią lub czymś jeszcze gorszym – odczłowieczeniem.

         – Polubiłeś elektrowstrząsy? – zapytał Klaus.

         – Hm.

         – Dobrze, że tego nie lubisz. Pamiętaj, że każdy człowiek w naszym fachu musi nauczyć się pewnych rzeczy bardzo dobrze, dlatego że lubi to robić. Musi też umieć robić dobrze coś, czego nienawidzi. Dopiero wtedy jest człowiekiem w pełni przystosowanym do pracy w służbach specjalnych. Nasza przyszłość wiąże się z postępem medycyny i techniki. Musimy się nauczyć wpływać na ludzi. Postęp w tej dziedzinie jest trudny. Ale możliwy dzięki takim ludziom jak profesor Poppe i jego zespół.

         Niemiec łgał koncertowo. Był za bystry, aby wierzyć w to, co mówił.

         – W państwach naszego obozu obowiązuje ścisła specjalizacja nie tylko w handlu, polityce, kulturze czy gospodarce. Również nasze służby podzieliły się zadaniami. Wy na przykład specjalizujecie się w operacjach na otwartym sercu. Nas interesują szare komórki – wtrącił drugi łgarz, profesor. – Wie pan coś na temat tych operacji?

         – Prawdę mówiąc, niewiele oprócz tego, że prace w tej dziedzinie zaczęto jeszcze pod koniec lat czterdziestych, a pierwszymi pacjentami byli więźniowie.

         – Niemcy?

         – Nie tylko. Operacje wykonywano również na wrogach ojczyzny. Na polskich więźniach politycznych. Przeważnie akowcach. Choć byli i inni, głównie ludzie niezdolni do pokochania komunizmu.

         Moja odpowiedź zadowoliła wszystkich.

         – Jaką dawkę mi pan zaaplikował profesorze?

         – Najniższą ze skutecznych. Cztery razy po sto pięćdziesiąt wolt, przez sekundę.

         – Mniejszych nie można?

         – Można, ale są nieskuteczne. Nie poczułby pan jak to smakuje.

                                               ***

         Piliśmy wino rozmawiając wesoło. Panowała prawie biesiadna atmosfera. Pod koniec kolacji największe powodzenie miał smirnoff. Mimo wielkich dawek ciężkiego paliwa duchy ludzi, którzy oddali życie w czasie prowadzonych w klinice eksperymentów, mających wzbogacić skarbiec światowej psychiatrii, nie nawiedzały nikogo. Profesor zwrócił się do mnie z uprzejmą propozycją:

         – Jeżeli zechce pan jutro jeszcze raz spróbować, to możemy zwiększyć dawkę. Nie widzę przeciwwskazań.

         – Żyję za długo, aby się dać zabić w tak głupi sposób.

         Omówiliśmy też, niejako przy okazji, mój udział w eksperymencie, który miał być przeprowadzony na Ambroziewiczu i Głodnickim. Chodziło o skasowanie w ich mozgach pewnych informacji, nabytych w kontaktach z różnymi zaprzyjaźnionymi wywiadami. (cdn.)

 

NÓŻ to niewielki scyzoryk (patrz.: okładka) Czytajcie! Polecajcie znajomym!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *