SIĘ ZAPISAŁO

Pełne słońce. Gwarna ulica upstrzona plakatami wyborczyni i narodem chętnym do głosowania. Nagle zoczyłem Diogenesa z zapaloną latarnią. Zagadnąłem go czego szuka.

         – CZŁOWIEKA SZUKAM!

         – Beznadziejna sprawa, Diogenesie. Dawno, dawno temu znałem innych poszukiwaczy. Szperali w narodzie i znajdowali. Zaprzyjaźniali się z tymi, których wyszperali. Potem prali im mózgi i wykorzystywali do manipulacji, machinacji finansowych, albo do czegoś jeszcze gorszego. Jeszcze potem dbali, aby niczego z przeszłości figuranci nie pamiętali. Jak to wyglądało? Opisałem w powieści Nóż. Requiem dla szpiega. W tym miejscu kolejny fragment.

         ***

         W przeddzień zabiegu pozwolono mi na spotkanie z Ambroziewiczem i Głodnickim. Głodnicki był przygaszony, otępiały, mówił niewiele. Karmiono go tabletkami, aplikując po czterdzieści sztuk dziennie. Za to Ambroziewicz tryskał humorem. Śmiał się i dowcipkował. Również łykał tabletki. Zapewne inne. Było to zresztą widać.

         – Zenek – przywitał mnie wesoło. – Były już wyprawy po rakiety, włamania do garaży, całe stada alfonsów i dziwek, teraz jeszcze trafiła nam się ta grupa dzikusów niemieckich. Jak ty to robisz, że zawsze znajdziesz tak boskie miejsce i tak urocze towarzystwo, na które się natykamy. Może cierpisz na brak emocji?

         – Nie.

         – To przyjmij do wiadomości, że my również nie cierpimy i zabieraj nas stąd. A może my cię nudzimy?

         Powiedziałem o czekającym ich zabiegach. Rozmówca nie był tym zachwycony, choć nie wyjaśniłem, na czym operacja ma polegać. Nie warto było go straszyć.

         Piątego dnia od przyjazdu profesor zaprosił mnie na salę operacyjną. Na stole leżał Głodnicki. Od jego głowy odchodziło tyle przewodów, że chyba sam Bóg w swój najlepszy dzień miałby spore trudności, aby się w nich połapać. Pan Bóg może miałby kłopoty, ale nie niemieccy psychiatrzy…

         Lobotomię wykonywano pod miejscowym znieczuleniem, aby profesor Poppe mógł rozmawiając z pacjentami, ocenić stopień dezorientacji operowanego i uznać, czy należy dalej prowadzić niszczenie włókienek nerwowych w płatach czołowych mózgu.

         Operowało dwóch chirurgów, choć główną rolę odgrywał profesor. Była też grupa pomocników przypominających średniowieczną hordę tatarską wymachującą różnymi przyborami. Zielonooka stała z boku, trzymając arkusz z przygotowanymi pytaniami. Czułem się jak płuco pacjenta po wypaleniu paczki papierosów Ekstra mocnych. Po wstrzyknięciu środka znieczulającego profesor popukał w czoło Głodnickiego chirurgicznym narzędziem przypominającym rzeźbiarskie dłutko do precyzyjnej snycerki i zapytał:

         – Nic nie czujesz przyjacielu, prawda?

         Głowa Głodnickiego tkwiła w niklowanych obejmach. Nie mógł się ruszyć. Mógł jednak mówić, język miał wolny. Rzucał trochę zelżywościami.

         Poppe nie czekając na odpowiedź przystąpił do zabiegu. Trepanem przez pięć minut przebijał się do wnętrza czaszki pacjenta, aby dotrzeć do błony włóknistej okrywającej mozg. Postępował jak rzeźbiarz odrzucający zbędne kawałki materiału.  Potem wziął do ręki skalpel. Teraz profesor przypominał małpę z brzytwą.

         Przed moimi oczami jawiły się obrazy z dziecinnych lat opisane piórem Henryka Sienkiewicza. Zamiast kliniki w Waldheim był to więzienny loch krzyżackiego zamku w Szczytnie. Zamiast Poppego widziałem Zygfryda de Lówe. Zamiast trepanu „na oko Juranda poczęły spadać wielkie, płonące krople smoły”.

         Po przebiciu kości Poppe haczykiem podobnym do tego, jakim dentyści grzebią w zębie w poszukiwaniu próchnicy, myszkował w mózgu Głodnickiego. Wreszcie wziął do ręki strzykawkę z dziesięciocentymetrową igłą i delikatnie wprowadził ją w otwór wydłubany w czaszce operowanego.

         Ten zabieg sprawił, że mózg pacjenta zgłupiał, ale dało się z tym żyć. Może nawet lepiej niż z bystrym umysłem. Operowany zapomniał to, co zapomnieć miał. Nie miał już zmartwień komplikujących mu życie. Pozbył się strachu o przyszłość.

I pomyślałem, że taki zabieg, gdyby go rozpowszechnić na potencjalnych wyborców, mógłby być marzeniem polityków.

         I pocieszyłem się, że to, co było, już nie jest. A to, co będzie, jeszcze nie jest. I antycypowałem, że być może w niedalekiej przyszłości zabiegi takie jak lobotomia i pokrewne zastąpi sztuczna inteligencja, która radykalnie wyeliminuje człowieka z dominującej pozycji na planecie zwanej Ziemia. Przecie już dziś Homo sapiens jest nie bardzo sapiens. O ile wobec zwierząt ludzie zachowują się jak naziści, to wobec bliźnich postępujemy niczym komuniści. Trudno powiedzieć, co jest gorsze. Zapominamy, że jesteśmy otoczeni nie-ludzką inteligencją roślinną i zwierzęcą, którą niszczymy z całą bezwzględnością.  

                                               ***

Widziałem to wszystko. Atoli przed oczyma miałem inny obraz i inne słowa: „Przyrzeczono ci, iż wyjdziesz wolny, i wyjdziesz, ale nie będziesz mógł oskarżać zakonu, gdyż język, którym przeciw niemu bluźniłeś będzie ci odjęty”.

         Teraz nastąpił kulminacyjny moment zabiegu, profesor zadawał pytania i po usłyszeniu odpowiedzi leciutko naciskał tłoczek strzykawki wypełnionej przeźroczystym płynem, czystym spirytusem, służącym do niszczenia szarych komórek.

         – Kto cię zwerbował, przyjacielu? – Poppe odczytywał pytanie z kartki trzymanej przez zielonooką przed jego oczami.

         – Kapitan Klaus  – odpowiedział ponuro Głodnicki.

         Profesor wstrzyknął mu kropelkę spirytusu do mózgu i pacjent na powtórzone pytanie nie mógł sobie przypomnieć właściwej odpowiedzi.

         – Gdzie się spotykaliście?

         – W różnych miejscach.

         – Konkretnie.

         – W porcie – słyszałem głos operowanego i widziałem ruch delikatnych palców niedoszłego pianisty.

                                               ***

Operacja trwała dwie godziny. Zespół profesora był niesamowicie zgrany. Medycy wyglądali jakby byli insektami ludzkich rozmiarów, którzy dopadli swoją ofiarę. Nie padły żadne niepotrzebne słowa. Niemiecka perfekcja święciła pełny tryumf.

         Na drugi dzień Poppe pogrzebał trepanem i strzykawką w mózgu Ambroziewicza. Dzięki zespołowi z kliniki w Waldheim obaj agenci wycofani z gry nie stanowili żadnego zagrożenia dla obozu socjalistycznego. Przeżyli wprawdzie przygodę z wywiadami, ale byli ciałami bez duszy, jak zombi.

         W czasie pożegnalnej kolacji rozważałem, czy posiadane przeze mnie informacje nie stanowiły takiego zagrożenia? Był to dla mnie okres ciężki od wspomnień. Bałem się.

                                               ***

Oniriada

Odwiedził mnie duchy. Były to zjawy normalne, choć przybrały postać jakby żywcem ściągniętą z „Krzyku” Edvarda Muncha. Nie dałem się nabrać na maskaradę. Od razu wyczaiłem, że pierwszą postacią jest duch byłego zastępcy Fejgina Józef Światło vel Izak Fleischfarb, a drugą autor Pożegnania z bronią. Miałem do Hemingwaya kilka pytań. Zaatakowałem: Fuj! Noblista! A agent sowiecki. Nie fuj, a obowiązek patriotyczny. Chcesz w papę? Słyszałem o bokserskiej karierze pisarza. W mordę dostać nie chciałem. Zapytałem: dlaczego pod postacią Golza w Komu bije dzwon sportretowałeś Świerczewskiego, a nie Komara, będącego znacznie bystrzejszym umysłem? On w Hiszpanii był tak tajny, ze nic o nim nie wiedziałem. No, lecę. Piszę nową książkę, Stary człowiek i jeszcze może. Światło klasnął w dłonie i sprowadził ducha „Miszy”. Tak go przedstawił. To Wolf, Markus, „Misza”. Szef wywiadu STASI. Zastępca ministra Mielkiego. Ale jest od niego sto razy mądrzejszy. Tak jak u was Pożoga od Kiszczaka. Markus jest znakomitszym komunistą niż wszyscy peerelowscy komuniści razem wzięci. Ma pierwszorzędne kontakty nie tylko z Kiszczakiem. Zna wszystkich ministrów resortu. Od Radkiewicza do Macierewicza. Bywał w Polsce. Przyjaźnił się z ministrami, mimo że uważa ich za durniów. Zna wszelkie łajdactwa MSW lepiej niż Jaruzelski. Miałem do Wolfa tylko dwa pytania: Czy lobotomia zawsze jest skuteczna? Czy STASI brała udział w zamachu na Jana Pawła II? Na pierwsze pytanie „Misza” odpowiedział twierdząco. Na drugie zaczął kręcić. Powiedział, że jego służba na mocy rozkazu Andropowa przejęła część peerelowskiej agentury w Watykanie zakładanej jeszcze przez jego komilitona Artura Rittera-Jastrzębskiego. Że należało zapewnić osłonę propagandową zleceniodawcom zamachu. I jego służba się do tego włączyła. To Sowieci? Andropow? Breżniew? – spytałem, a raczej stwierdziłem. Kiwnął głową i wyartykułował: Myślę, że tak. „Misza!” Zdarza się, że myśl, po opuszczeniu głowy nie ma dokąd powrócić. Nie boisz się? Boję – wyznał. I dlatego z zagranicznych najmimordów, będących na usługach metasowietów, to ty najgłośniej pyskujesz? Zgadza się? Wolf nie odpowiedział. Obrócił się na pięcie i odfrunął. W jego ślady poszybował Światło. Nie zdążyłem go spytać, czy nie lęka się, że w USA dopadnie go Wieczorek albo jakiś inny wysłannik Firmy? Nie musiałem go pytać. Wiedziałem. Światło bał się tylko siebie. Świtało.   Cdn.       

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *