ŻONY ŚWIATŁY

Jeszcze jako Izak Światło miał dwie żony – Frydę Zollman i Justynę Światło. Po zmianie nazwiska już tylko niezliczoną ilość kochanek i ani jednego przyjaciela. Miał też kilka ksyw. Pierwszą – „Jurodiwyj” (wedle W. Kopalińskiego – człowiek opętany, nawiedzony, asceta – obłąkaniec, mający dar przepowiadania) nadał mu oficer NKWD prowadzący go w Gułagu. Na drugą ksywę – „Kogut”, sam zapracował w Firmie i wiązało się to z jego stosunkiem do kobiet. „Juniorem” określali go pracownicy RWE, a „Papieros” był przezwiskiem wymyślonym przez przymusowych „gości” obiektu „Spacer”, najprawdopodobniej przez Fielda. A „goście” obiektu MBP byli nie byle jacy. Wymienię tu tylko Władysława Gomułkę ksywa „Wiesław i „Łysy” oraz jego żonę, Zofię ksywa „Łysowa”, która, wedle oceny podwładnych Światły, była niezwykle krnąbrną „pensjonariuszką”, no i może jeszcze Hermana Fielda, aresztowanego na polecenie NKWD, które rozgrywało kombinację operacyjną z komunistami Stanów Zjednoczonych. Pobyt w „spacerze” był dla figurantów fatalnym losem. Dla Fejgina czy Światły jednym z wielu przypadków. Późniejszego króla obiektu „Spacer” w Miedzeszynie, którym by bezpiecznie Światło, dobrze charakteryzowałyby słowa Martina Gilberta, który o komendancie obozu w Auschwitz Rudolfie Hoessie pisze: Odnoszę ogólne wrażenie, że pod względem emocjonalnym jest normalny, popadł jednak w schizoidalną apatię, znieczulicę i brak empatii. Tak, Izaka od młodości cechował brak poczucia rzeczywistości, empatii i wyobraźni. Są to cechy schizoidalnej apatii, wyraźnie widoczne u wielkich wodzów komunizmu i nazizmu oraz u ich pomocników. Takich jak Światło.

„Jurodiwyj” czytał sporo. Niekiedy poważną literaturę. Również filozoficzną. Jednak chromolił filozofów i moralistów trujących o wolności, empatii, miłości, poszanowaniu Innego. Dojrzewał szybko, jak pomidory na słońcu. Jeżeli był wolny, to zawsze przeciw komuś. Jeżeli zajmował się kimś, to po to, aby go zniszczyć, stłamsić, unicestwić. Miewał napady szaleństwa przeplatane okresami spokoju. H. Wendrowski, znający dobrze historię Rosji, porównywał te okresy z tym, co wyczyniał car Iwan IV Groźny, a oprawców dowodzonych przez Światłę, w rodzaju pułkownika Duszy, ze zbirami carskiej opriczniny. – Podobno „Kogut” pierwszą kochankę złowił, gdy miał szesnaście lat. Miała na imię Maria i dwadzieścia pięć lat. Była gojką. Zaszła w ciążę jako niepokalana. Ale usunęła płód, bo nie chciała robić konkurencji Jezusowi – bluźnił Humer. Można powiedzieć, że od tego czasu Światło pozyskiwał ciała kobiet i mężczyzn nie dlatego, aby przeżywać wspólną radość z miłości, ale dlatego, by zaspokoić chuć. Tak przynajmniej wynikało z rozmów z oficerami znającymi „Koguta”.

Pierwsza żona Izaka, Fryda Zollman–Fleischfarb, pedantka, kobieta niezwykle urodziwa, szczodrze obdarzona wszelkimi zaletami, które dodają kobiecie uroku. Była najbardziej uroczą białogłową w kręgach, w których się obracała. Czysta i świeża jak pierwszy poranek po stworzeniu świata. Zdawało się, że z jej oczu toczą się śnieżynki. Ale gdy wpadała w gniew, jej patrzałki przebarwiały się na brązowo. Były wówczas błądzące, pozbawione wyrazu, jak podeszwy w butach skóropodobnych. Gdyby uwierzyć Witkacemu, że środkiem grzebania mężczyzn jest u kobiet noga, to Fryda, o nogach długich jak mila morska, miała aż nadto argumentów, by w ciągu godziny rzucić na kolana tuzin absztyfikantów. Mimo to sprawiała wrażenie dziewicy gwałconej przez własną cnotę. Z ustami tak czerwonymi jak nowiutki wóz strażacki i w wieczorowej sukni koloru zielonej fasolki przypominała ponętną gąsienicę, obok której żaden szpak nie mógł przemknąć obojętnie. Nie było patrzałek, które by nie podziwiały jej olśniewającego istnienia. W sytuacji, gdy ciał bez wad jest niewiele, takie cudo graniczyło z cudem. Zazdrośnice szeptały, że Fryda ma chyba diabła we krwi.

Jak relacjonują świadkowie, którzy ją znali: była anielska, bardzo ładna, bardzo przystojna, a nawet niepospolicie ładna i miała skłonności do frygań po obcych sypialniach. Fryda była kobietą wyzwoloną. Jej wargi to istne cukrownie zachęcały do kontaktów. Piękna tak, że aż bolało. Chciała i umiała dysponować własnym ciałem. W tamtej rzeczywistości było to rzadkie niczym konik polny na Giewoncie. Brzydziło ją kabotyńskie moralizowanie i seksistowskie podejście, wedle którego kobieta mająca wielu kochanków jest dziwką i nie zasługuje na szacunek, zaś mężczyzna z setką przyjaciółek ma powodzenie i jest godzien podziwu. Fryda – bez cienia makijażu, ze wspaniałym srebrnozębnym uśmiechem, który wyglądał jak blask księżyca w jasną noc – sprawiała, że stare dewotki cięższego, by tak rzec, kalibru posądzały ją o czary, a flądry, ksantypy i prowincjonalne sekutnice trojga narodów zdychały z zazdrości, złorzecząc Bogu, że na ich pohybel stworzył tak zjawiskową postać. Niektórym bogobojnym Żydówkom Fryda przypominała starotestamentową nierządnicę. Ale – przyznawały – ona jest piękna. Wystarczyło, że Fryda wyszła na ulicę, a już budziła powszechne zainteresowanie i nawet leciwe zołzy, z minami zimnymi jak lód, raz po raz przystawały na moment, by się za nią obejrzeć. Ale na jej widok nawet rozpędzony koń by stanął. Żona Izaka, mimo pewnego rubasznego sposobu bycia, była bardzo kobieca

Uroda to, wedle znawcy kobiecych wdzięków Casanovy weksel honorowany na całym świecie, a co dopiero na głuchej prowincji Kresów. Fryda była tak zbudowana, że – jak napisałby Różewicz – można z nią było stworzyć bez duszy nowego człowieka. Miała tyłek sklepiony piękniej niż kopuła słynnego meczetu Omara na skale. Było to cudowne naczynie zawsze otwarte dla spragnionych. Skalpel chirurga plastycznego nie miałby przy niej nic do majstrowania. Nawet po wyczerpującej balandze wyglądała jak szykowna kobieta, a nie flejtuchowate, wymiętoszone i wytapetowane kości lub obleśny kaszalot. Była wykształcona i oczytana. Złośliwa i skryta. Ale oprócz seksu, który dzieliła również z innymi potrzebującymi, ulegała Izakowi we wszystkim. Czasami bowiem jest tak, że górująca inteligencją nad mężczyzną kobieta podporządkowuje się głupszemu samcowi całkowicie. Jest to pewien rodzaj sakralizacji erotyzmu.

Fryda łykała ideologię komunistyczną jak foka śledzie. Niewykluczone, że wydawało jej się, że rozumie nawet myśli późnego Lenina. A on już żadnych myśli nie miał. Jego mózg przeżarł syfilis. Więc ludzie świadkowali, jak Josek i Fryda zakochiwali się w sobie. A ona nie była sentymentalną marzycielką. Nie śniła, że jest Kopciuszkiem z bajki. Nie brała wozu drabiniastego za złocistą kareta a wioskowego szewca za księcia. I motłoch dziwował się, że Fryda, kobieta perfekcyjnie kształtna, z mózgiem wyładowanym wszelakimi mądrościami, wybrała na męża kogoś o tak dyskusyjnej urodzie i marnej kindersztubie jak Izak. No i stanęło na tym, że Fryda miała taki kaprys. A może było to coś, co ludzie uznają za ślepą miłość, za uzależnienie emocjonalne, a może za czary jakoweś..

A ona, wiotka jak gałązka trzciny, krnąbrna i kapryśna, chcąca zadać kłam tym zdziwieniom, chętnie obdarzała również innych mężczyzn swoim ciałem. Miziała się doskonale, fenomenalnie, tip-top, cudownie, tak, że aż śpiewały sprężyny materacy. Liczyła sekundy, kiedy nie uprawiała seksu. Izak zaś był na tyle rozsądny, by nie stawać pomiędzy żoną a jej pragnieniem czynienia dobra dla innych mężów. Można przyjąć, że Izak wiedział o żonie dużo, ale jeszcze więcej wiedzieli ci, którzy przyprawiali mu rogi. Tak, atrakcyjne kobiety wierzą, że są tyle warte ile seks, jaki można z nimi mieć. Fryda nie była wyjątkiem. Chcąc wynagrodzić mężowi znoszenie wstydliwego bólu rogacza, traktowała fallusa Izaka z czułością i szacunkiem. Dawała mu sporo przyjemności. A on mógłby powtórzyć Capkową mądrość pawia: Ja tego nie noszę dla parady, ale ze wglądu na samicę. Tak, Fryda, z nieodłącznym ironicznym uśmiechem, potrafiła w jednej chwili odmienić pogodę ducha męża, ale także każdego znękanego życiem mężczyzny. Był w jej postępowaniu jakiś kult pogańskiej bogini płodności wprowadzający niektórych mieszkańców Medynia w stan ekstazy. Poetka powiedziałaby, że Fryda była równie gadatliwa i uczynna jak pióropusz słów na chronicznym dopingu. A że uroda i szaleństwo zawsze idą w parze, Fryda swoim postępowaniu wyrażała nader ekspresyjnie istotę libidinalnej, poligamicznej natury człowieka.

Płk Fejgin nigdy nie polubił swego zastępcy. Przebadał jego życie w miarę dokładnie. Chcąc dokuczyć „Kogutowi”, wspominał, że żona Izaka komunizowała od najmłodszych lat i być może znała i wzięła sobie do serca sowiecki dekret o uspołecznieniu kobiet. Dekret stanowił: Wszystkie kobiety przestają być własnością prywatną i stają się dobrem narodu. Wszyscy mężczyźni posiadają prawo nie częściej niż trzy razy w tygodniu, przez trzy godziny, korzystać z jednej kobiety. A może Fryda w broszurze: Rewolucja i młodzież przeczytała że: Dobór płciowy należy budować po linii rewolucyjno-proletariackiej celowości klasowej. Do stosunków miłosnych nie należy wprowadzać elementów flirtu, zalotów, kokieterii i innych metod specjalistyczno-płciowego podboju. Dość powiedzieć, że pierwsza żona Światły dwoiła się i troiła, starając się udręczonym w Medniu i okolicach mężczyznom wynagrodzić to, czego nie mogły albo nie chciały im dać żony czy nieudolne sąsiadki. Sakralizacja erotyzmu Frydy nasuwa skojarzenia do kananejskiej prostytucji świątynnej. Tak, była to synkretyczna mitologia – połączenie elementów komunistycznych z wierzeniami przodków, w której dopatrzeć się można pogańskich źródeł. Bo trzeba pamiętać, że był to czas, gdy większość kobiet umiała liczyć tylko do trzech – dzieci, kuchnia i świątynia. Plotkowano, że Fryda – wspomina Fejgin – baraszkowała ze znajomymi w miłosnym zapale jak wielkie ryby w ciasnym akwarium. Starała się jednak przestrzegać zasady, aby z jednym partnerem bzykać się nie więcej niż trzy razy w tygodniu i nie dłużej niż przez trzy godziny jednorazowo. Emanacją erotyzmu tamtej epoki są rysunki i obrazy Bruno Schulza, nie wspominając już o bogatych zbiorach pornografii. Pokłosie tamtego erotyzmu znajdziemy także w twórczości Tuwima, Leśmiana, Maxa Jakoba i wielu innych artystów. Większość ludzi z Frydą sympatyzowała. Mężczyźni za nią przepadali. Jeden, który chciał mieć ją na wyłączność – jak szeptano – zwariował z jej powodu. Dwóch chciało się utopić, ale ich uratowano. Pozostali cierpliwie ustawiali się w kolejce, aby choć przez trzy godziny z nią pobaraszkować. Możliwe, że byście ją także polubili. Nie ceniły jej tylko ciężkodupiaste mężatki, zazdrosne o mężów, okrutne zołzy, przypominające czarownice, których od czasów średniowiecza namnożyło się sporo. W czasach Frydy nikt ich nie chciał już palić lub topić w stawach, rzekach lub w kałużach. Ale, tak na dobrą sprawę, to również w średniowieczu, jeżeli ktoś się czarownicami naprawdę interesował, chciał je palić, to jedynie faceci w sukienkach, czyli inkwizycja. Drzewo było reglamentowane, a ekolodzy coraz natarczywiej dopominali się o czystość wód. Tak, nie palono już nawet Żydów. To się zmieniło z chwilą, gdy na ziemie polskie przyszli Niemcy.

Sam pamiętam z młodości, jak starzy wyjadacze polityczni straszyli kobiety w Górzyńcu, że komunizm to wspólne żony i wszystko, co złe i niemoralne. Dopiero znacznie później odkryłem, że były to słowa Karola Marksa: Małżeństwo burżuazyjne to wspólnota żon, podane a rebours. W tym momencie, wykonując dyrektywę szefa Głównego Zarządu Politycznego WP gen. W. Jaruzelskiego, który jeszcze małżeństwo z tancerką miał przed sobą, byłem już wykształconym marksistą przekonanym, że prawdziwemu mężczyźnie żona jest niepotrzebna. Wystarczy niania.

Tuż po rewolucji bolszewicy byli młodzi i figle damsko-męskie nie mogły im być obce, ale w miarę starzenia się Politbiura zmieniały się obyczaje, a syfilityk Lenin miał prawo poczuć absmak do płci pięknej. To co niegdyś było dozwolone rychło stawało się zabronione. Eros zszedł do podziemia. Zaczęła obowiązywać socjalistyczna pruderia. Ograniczenia dotknęły przede wszystkim komunistyczny plebs. Damy rewolucjonistki zamiast do bzykania zagoniono do kolportowania odezw, ulotek, manifestów, gazetek i na traktory. Dam z czołówki Wielkiego Października, w rodzaju flamy Lenina Nadieżdy Krupskiej, ograniczenia nie obowiązywały. Również w epoce Gomułki obowiązywała teoria o socjalistycznej miłości wstrzemięźliwej. Nie przeszkadzała to, aby od czasu do czasu sam „Wiesław” i inni aparatczycy, z wyjątkiem gen. Jaruzelskiego, „obracali” aktywistki młodzieżowe niczym kostkę Rubika.

Żona numer jeden rozkochała Izaka. I on, jaki był, to był, ale wyglądał na zakochanego. Zrozumiał, że to ona – jego miłość. Kierował do niej słowa knute z premedytacją. Słowa uczuciami wzdęte. Słowa szybujące ponad prozą życia jak balony, których za ćwierć wieku był współtwórcą.

Izak wmówił sobie: „Poślub tę kobietę, a umrzesz szczęśliwy”. Czuł się przy Frydzie rozanielony i bezpieczny. Żona była miodolepkiem Izaka. Chodził z członkiem sterczącym do nieba będąc przez Frydę zdominowany jak Wokulski przez Izabelę. Było to jego pierwsze rozłożenie na łopatki.  Trwało to jakiś czas. Nie za długo. W sam raz, aby poznać, czym są kobiety wyzwolone. Coraz bardziej odczuwał, że jest poturbowany przez miłość. W miarę nabierania doświadczenia zmieniał się jego stosunek do niewiast. Od ambiwalentnego do coraz bardziej lekceważącego. W końcu pogardliwego. Ale na razie, jako gigantyczny rogacz nie brał pod uwagę, że miłość jest stanem, w którym człowiek durnieje z minuty na minutę. Światło nie mógł przecież znać późniejszej o bez mała sto lat wypowiedzi noblisty M. Vargasa Llosy, że: Miłość to najgorsze, co się może człowiekowi przytrafić. Człowiek chodzi jak idiota, zdolny jest popełnić najgorsze szaleństwa i w jednej chwili schrzanić sobie życie na amen. Mam na myśli mężczyzn. Musiało minąć wiele miesięcy, nim zrozumiał, że z miłością jest jak z wiarą w Mesjasza. Wydaje się, że przyjdzie, bo jest. Odkąd przestał wierzyć, również miłość przestała go napastować. Został mu jedynie seks. Był to seks tępy niczym kij bejsbolowy. Chciał być naturalny. A natura tak naprawdę kocha tylko seks i śmierć. I Izak od tamtej pory w każdej sytuacji i w każdym czasie był bitny oraz wierny naturze. Był blazgonem (mówiącym nieprzyzwoitości) aczkolwiek wyglądało to czasem naturalnie, zaś niekiedy perwersyjnie. Był wyuzdany, a nieraz ckliwy. Wysyłanie na bliźnich „białej pani” taktował jak zabicie komara. Eksperymentował ze swoim seksem i z cudzą śmiercią. Nie zawsze mu to wychodziło. Chyba jedno i drugie nie spełniało jego oczekiwań. Dziś, gdy agresywne sufrażystki chcą przebóstwiania kobiecości żądając, aby samce w każdej podejrzanej lafiryndzie dostrzegali inkarnację Afrodyty, Światło miałby przechlapane. W jego postępowaniu było bardzo widoczne coś, za co feministki zadziabałyby go widelcami i nie żałowałyby przy tym soli. Było to traktowanie kobiet jak martwego przedmiotu. Tyle tylko, że zdolnego do dawania przyjemności mężczyźnie. Jednak instrumentalne wykorzystywanie kobiet to nie tylko Światło. Seksizm był immanentną częścią resortów siłowych. Jednak nie była to heretycka sekta nudystów millenarystów, którzy w orgiastycznych rytuałach głosili pochwałę seksu. W resortach siłowych erotyczne praktyki były (są) z istoty rzeczy częścią sztuki operacyjnej. Było także coś, za co fundamentaliści muzułmańscy uznaliby go za bohatera, a Żydzi, jak i chrześcijanie chętnie by go powiesili. Było to traktowanie śmierci z przerażającą dezynwolturą.

W dwudziestoleciu przedwojennym wierzył jeszcze w uczucie. Powtarzał: „Moja ci, moja ta Fryda. Moja to żona. Kochać ją muszę”. Czy Izak był głupi? Był po pierwsze niedorzeczny, po drugie toż samo i po trzecie też. Przecież facet zakochany, to człowiek, który chce być milszym niż jest w stanie być. Jest to naturalne jak grawitacja. Dlatego wszyscy zakochani są śmieszni. Wedle złośliwych opowieści starych ubeków Światło, po powrocie z pracy udawał się na poszukiwania żony. Odwiedzał meliny. Wyciągał Frydę. Z marszu wybaczał mizianie. Brał ją pod ramię i prowadził do domu.  – Musieli wyglądać wówczas jak święta rodzina – kpił Humer – znajomym, dającym mu do zrozumienia, że ma tylu „szwagrów” w okolicy ile drzew w lesie, tłumaczył, że takie jest życie i tak musi być. Ponoć zdrady żony nie przeszkadzały w miłości. Ale może jakaś zadra pozostała mu w sercu, bo ratując głowę przed Niemcami myknął na wschód. Był to bowiem czas, gdy Niemcy, rozpoczynając rzeź Żydów intensywnie poznawali Europę, znaczną część Afryk i inne części świata.

W Sowietach Izak natychmiast zapomniał o Frydzie. Ona najprawdopodobniej została wywieziona do Auschwitz i tam spalona. On wówczas wyraził desinteressment Frydą. Pojawił się w jego życiu nowy model białogłowy. Model numer dwa, czyli cnota jak Mount Everest. Aparycja drugiej żony Izaka – Justyny ksywa „Justa” także nie wymagała korekt. Była niczegowata. Miała specyficzny i niekoniecznie nieodparty, ale jednak wdzięk. Bruno Schulz powiedziałby, że była blada jak opłatek i cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. Ważąca tyle, co garść puchu, krucha niczym bombka choinkowa „Justa”, była gładka niczym termometr. I mimo że była banitką nie była roztrzęsioną pyzą. Nie miała ani piersi, ani bioder, ani nie była tak ładna, ani tak wykształcona, ani tak chętną do miziania jak Fryda, ale niczym zapach wydzielała swoje ludzkie uczucia.

Justyna, z włosami jak fale Morza Martwego była czarująco rozsądna. Ze specyficzną, ale jednak urodą i niekoniecznie nieodpartym, ale jednak seksapilem była dobrą, empatyczną niewiastą. Kochała ludzi i zwierzęta. Była idealną kandydatką na znakomitą kurę domową. Tylko że prawie każdy mężczyzna uważa, że poślubiona niewiasta, oprócz spełniania funkcji kury domowej powinna w kreślonych godzinach przepoczwarczać się w dziwkę i robić inny użytek ze swego ciała niż gotowanie, pranie i sprzątanie czy nawet masowe rodzenie dzieci.

Po trzydziestu latach, w kawiarnianych rozmowach, wspominając dawne czasy, znajomi Justyny spekulowali, że niejeden by na nią poleciał, ale ona miała cnotę trudną do zdobycia jak Mount Everest. Lubiła za to dużo mówić. Jej słowa brzmiały jakby strumyk szemrał. Nie wiedzieć dlaczego słuchaczem tych wynurzeń był zawsze Izak. Gdy nie mógł znieść tych ezoterycznych wyznań, opracował prosty patent. Aby Juście zamknąć usta, całował ją delikatnie. Filantropijnie. Bez podtekstów łóżkowych. Jej się to widocznie podobało. Brązowawe oczy Justy, przypominające sierść zająca, oczy żywe i figlarne zdawały się mówić chcącym ją uwieść absztyfikantom: Jestem zupełnie normalną panienką. Nie doprowadzajcie mnie do wściekłości, bo was zarąbię toporem. Przecież wiecie, że umiem siekierą posługiwać się nie gorzej od was – wspominali innym razem, i dodawali, że groźby niddy nie dotyczyły Izaka, więc zazdrościli mu.

Nowego nabytku Izaka zupełnie nie ciągnęło do obcych ziemianek. Justa miała wystarczająco dużo seksapilu, aby Izaka uwieść. W jej ciele nie gościł jeszcze żaden męski organ. I „Jurodiwyj”, który lubił baraszkowanie i basował (pochlebiał) jej umiarkowanie, był pierwszym, który tego dokonał. Zdobył „Justy” Everest. I ona ofiarowała mu ciało na wyłączność. Trachnęła się z nim raz i drugi. A potem, przez cale noce „Kogut” Mizia ją i Mizia, bo był zdanie, że baba to nie rzeka, żeby z niej można było wyjść kilka razy tej samej nocy. I on wyglądał jak syty jastrząb po zjedzeniu upolowanego gołębia, a ona przeistoczyła się w babę ognistą – przypuszczał Humer. Izak zakochany stał się bardzo poważną osobą. Coś mu się stało w głowę. Stracił dla Justyny rozsądek. Po ślubie zauważył zgubę. Uznał jednak, że może był w stanie odurzenia. Nim się zreflektował, było już za późno. Justę zupełnie nie ciągnęło do obcych ziemianek. Była jak podstarzały pająk. Coraz trudniej było jej zwabić męża do łóżka i rozniecać w nim gasnące żądzę. Gdyby „Jurodiwyj” w takim momencie spojrzał w lustro, zobaczyłby się w postaci muchy.

Nie minęło wiele miesięcy, a czasy, w których Jurodiwyj z Justą wślizgiwali się na wspólną pryczę odeszły w niepamięć. Jeżeli normalny mężczyzna dopiero gdzieś po trzydziestu latach zaczyna uważać, że współżycie z własną żoną jest dziwne, nudne, a nawet nienormalne, ale często jest za leniwy, aby to zmienić, to Światło doszedł do tego wniosku w kilka miesięcy po ożenku. Stał się bałamutem (flirciarzem). Tak, Izak rychło zauważył, że tylko Penelopy mają obowiązek zachowywać swoje wdzięki dla męża, niańczyć dzieci i warować przy garach. Odysowie mogą skakać z kwiatka na kwiatek. Mogą zapylać wszystko, co się rusza. Byle tylko od czasu do czasu nie zapominali drogi do domu. Z drugiego małżeństwa zastępca Fejgina wyniósł cenne doświadczenie. Starczyło mu ono do końca życia. Uznał, że z kobietą żyć trudno, ale i zastrzelić się szkoda.

***

Więcej w książce Portret z kanalią. Do nabycia      pod nr: 510-210-234 lub e-mail: biuro@wydawnictwo.pl     

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *