SIĘ ZAPISAŁO

„Kto zabił. Desperat 2”

Trwało to dużo lat

Byłaś moją ojczyzną bo zabrakło innej.

                        Czesław Miłosz

Powoli poznawałem, co znaczy UPA i OUN. Do tej pory nie wierzyłem w tak skrajny nacjonalizm.

Teraz uwierzyłem.

Po tym, co widziałem w czasie wojny, nie sądziłem, że mogę zobaczyć więcej.

Teraz zobaczyłem.

Ogarniała mnie żądza odwetu. Uczyliśmy się odpłacać pięknym za nadobne. Jednak w mojej duszy tkwiło coś, co nie pozwalało przechodzić obojętnie obok tego, co widziałem. Musiałem o tym pomówić. Znałem tylko jednego człowieka, gotowego mnie wysłuchać.

                               ***

Wróciliśmy z akcji. Rozlokowałem ludzi w kwaterach. Dopilnowałem, aby wystawiono właściwe ubezpieczenie. Złożyłem wizytę Szamkowi.

Zdzichu siedział na łóżku, przykryty pierzyną i pilnikiem odpiłowywał czubki pocisków. Poobijane ściany, koślawe meble i żarówka wisząca na gołym drucie sugerowały długie dzieje upadku chałupy, którą Szamek wybrał na swoją rezydencję.

– Co robisz wariacie? – krzyknąłem oburzony.

– To, co widzisz. Wyręczam zakłady zbrojeniowe. Przygotowuję bardziej skuteczne naboje.

– Dum-dum jest zabronione. Konwencje genewskie zabraniają.

– Konwencje zabraniają dużo rzeczy. Tylko co z tego?

– Jeżeli wszyscy będziemy je łamać, będzie źle.

– Gorzej już być nie może.

– Mylisz się.

Nie zwrócił uwagi na moje słowa. Nie przerywając pracy, kontynuował rozważania:

– Mówisz „konwencje”. A czy nasi przeciwnicy z UPA ich przestrzegają?

Musiałem zaprzeczyć.

– A więc widzisz. Nie przestrzegają. Czyż nie strzelają do kobiet, dzieci, starców, a nawet rannych? Czyż nie wciągają nas w zasadzki najbardziej niedozwolonymi metodami?

                               ***

Co miałem odpowiedzieć? Bąknąłem coś o szlachetności i rycerskich tradycjach.

– Bajesz, stareńki – przerwał mi. – Genewa ze swoimi konwencjami jest daleko. Tu są Bieszczady. Obowiązują inne obyczaje, a raczej ich brak. Może kiedyś ktoś, jakiś Gerhard, napisze o szlachetnej walce, jaką tu toczyliśmy. Kłamca, gdy jest potrzebny, zawsze się znajdzie. A na razie jest jak jest. Wdepnęliśmy w parszywą sytuację. To jest jedno wielkie gówno.

– Szamek, dlaczego ludzie tak postępują?

– Jak? Zabijając się nawzajem? Kto wie, może jest nas za dużo.

– Nie o to chodzi. Chcę wiedzieć dlaczego w człowieku tkwi diabeł, nakazujący czynić zło. Ktoś złamie ci palec…

– Chcesz wiedzieć dlaczego ja mu pragnę złamać w odwecie dwa? Po prostu muszę mieć z tego jakiś zysk.

– Ty mu dwa, a on ci cztery.

– To ja mu złamię rękę.

– A on tobie obie ręce.

– To ja mu na dodatek nogę.

– A on ci urwie głowę.

– To moja rodzina lub znajomi utłuką jego i jego rodzinę lub znajomych.

– Można się tak bardzo długo bawić. Ludzi jest przecież sporo. No i są jeszcze politycy. Oni nie walczą. Ale lubią, gdy inni się masakrują. Można nawzajem pięknie wyprawiać się do nieba, albo do piekła. Dlaczego? I przekonają, że to dla ojczyzny.

– Kochany, to są filozoficzne rozważania. Jestem żołnierzem. To nie na mój rozum. Poza tym nic mnie takie dywagacje nie obchodzą. Chodzę po lesie i strzelam do wszystkiego, co się rusza. Tak mi kazano. Staram się to robić najlepiej, jak potrafię. Nie z gorliwości – a dlatego, że w przeciwnym razie nie pożyję długo. Poza tym ktoś, kto wojuje tak jak my, nie ma prawa do własnych poglądów, musi mieć tylko takie, jak jego przełożeni. Po co więc obciążać mózg sprawami, na które nie mamy wpływu? Po co szukać nieistniejącej odpowiedzi na najbardziej abstrakcyjne pytanie „dlaczego”? Jest jak jest, czyli źle. Lepiej napijmy się.

– A masz co?                                        

Podał mi manierkę. Pociągnąłem łyk płynu o smaku wapna do bielenia ścian i zapytałem:

– Znasz coś gorszego od ciepłego bimbru?

– Tak, życie.

– Teraz ty filozofujesz. Lepiej chodźmy do baru. Przyjmiemy trochę piwa i cięższego paliwa. W powrotnej drodze zobaczymy gwiazdy. Zrobi nam się cieplej na duszy. Może nawet zobaczymy w sobie prawo moralne, o którym mimochodem wspomina Kant, a my, jakże często o nim zapominamy.

– Co ten skurwiel powiedział?

                               ***

Znałem ten fragment na pamięć. Zacytowałem: „Dwie rzeczy spełniają umysł coraz to nowym i rosnącym podziwem i pełnym pokory szacunkiem, im częściej i trwalej zastanawiamy się nad niemi: Gwiazdami okryte niebo nade mną i prawo moralne we mnie. Nie potrzebuję ich szukać i domyślać się tylko jako spowitych w ciemnościach lub leżących poza granicami mego widnokręgu w nadzmysłowej sferze; widzę je przed sobą i łączę bezpośrednio z świadomością mego istnienia”.

                               ***

Szamek skończył piłować ostatni pocisk. Załadował amunicję do magazynka. Sprawdził zabezpieczenie. Zarzucił pepeszę na plecy i był gotów stawić czoła bufetowej.

Bezskutecznie podkochiwała się w niej połowa garnizonu. Druga połowa, najstarsze frontowe repy, nie kochała się już w nikim. Oni mogli jedynie walczyć. Czynili to z zaangażowaniem i ze specyficzną zaciętością młodych janczarów komunistycznych.

Tak, młodych, bo choć byli ludźmi starszymi, to równocześnie janczarami komunistycznymi byli młodymi.

Każdy dowódca wiedział, że z takim wojskiem można góry przewracać. Nikt nie wątpił w zwycięstwo. Było ono wyłącznie kwestią czasu. A nasz czas w Bieszczadach znaczyły spalone wioski, ludzkie dramaty i setki trupów.

                               ***

Wędrowaliśmy przez zaciemnioną miejscowość. Drewniane chałupy o załzawionych szybach ale łatwe do podpalenia, oblepiały błotnistą drogę, tworząc po obu stronach czarne, nieprzyjemne ściany. W ich załamaniach czaiła się śmierć.

Przeciwnik nie przebierał w środkach. Z równym powodzeniem posługiwał się bronią palną, jak i nożami, siekierami, pałkami czy pętlami.

Wszystkie chwyty były dozwolone. Niektórym nie wystarczało już zwykłe zabijanie, rozsmakowali się w wyrafinowanym zadawaniu śmierci.

W historiografii ten zakątek Planety Ziemia nosi nazwę Trójkąta Śmierci. Tu, z każdego zakątka ciekła krew. Miejscowa ludność bała się. UPA, która zakłóciła jej spokój na wiele lat. My zakłóciliśmy spokój UPA.

Tubylcy bali się jednych i drugich. Mieli ku temu wystarczające powody. W nocy przychodziły oddziały UPA. W dzień patrole UB. Trzeba było się tłumaczyć. Kto robił to źle, był martwy.

                               ***

Wiatr od gór oczyścił gęste od mgły i dymów powietrze. Znowu było czym oddychać. Szamek szedł powolnym, rozkołysanym krokiem, wydawało się – bez celu, zatopiony w marzeniach.

Z takiego stanu mogła go wyrwać jedynie dziewczyna lub strzelanina. Strzelaniny mieliśmy powyżej uszu. Były naszym chlebem powszednim. Z dziewczynami było gorzej. Myślałem o białogłowach.

Dziewczyn godnych uwagi było jak na lekarstwo. Wpadały w nasze ręce raczej rzadko. Nawet myślenie o nich było kłopotliwe z powodu ciągłej strzelaniny. Właśnie zaterkotał karabin karabin maszynowy.

Kule bzykały nad naszymi głowami. Pryskające błoto zalepiło mi oczy, wystawiając na łup nieznanych strzelców. Czym prędzej dałem susa pod najbliższą ścianę. Przetarłem prawe oko, aby móc prowadzić ogień. Lewe musiało wykazać więcej cierpliwości, nie było na razie potrzebne.

                               ***

Wszystko trwało kilkanaście sekund za długo, aby coś zostało mi przed celownikiem. Nim zacząłem grzać ze swojej pepeszy po najbliższych oknach i ścianach, Szamek już zmieniał drugi magazynek. Jak zwykle okazał się szybszy ode mnie.

Nie udało nam się upolować żadnego przeciwnika. Po naszej strzelaninie pozostało kilka wybitych szyb i sporo drzazg odłupanych od pamiętających lepsze czasy bieszczadzkich chałup.

– Tu zniknęli – Szamek pokazywał wąskie przejście pomiędzy opłotkami.

Podbiegłem kilka kroków we wskazanym kierunku. W odległości pięćdziesięciu metrów widok zagradzała ciemna ściana lasu.

– Idziemy? – zapytał mój towarzysz.

– Do lasu?

– Nie, do baru. Przez dwóch parszywych bandziorów nie będę sobie zakłócał tak dobrze zaczętego wieczoru.

– Idź sam i poczekaj na mnie. Muszę zameldować o wydarzeniu.

                               ***

Na drodze zaroiło się od patroli. Oficer dyżurny, usłyszawszy naszą małą wojnę, wysłał dyżurny pluton do pomocy. Powiedziałem im, że to bezcelowe. Mimo to poszli jeszcze kawałek i z najbliższej odległości ostrzelali pierwsze rzędy drzew. Przepłoszyli jedynie ptaki, sarny i dziki.

Nikt im nie odpowiedział.

                               ***

W sztabie panował ożywiony ruch. Z Warszawy dano znak, że ważna osoba złoży wizytę w naszym garnizonie. Szykowano pokazową akcję, mającą wstrząsnąć przeciwnikiem i sumieniami miejscowej ludności, wahającej się jeszcze, po czyjej stronie się opowiedzieć.

Adiutant dowódcy, któremu chciałem przekazać relację o wydarzeniu, powiadomił mnie, abym zgłosił się do przełożonego.

Błyskawiczny rachunek sumienia nie wypadł na moją niekorzyść.

                               ***

Dowódca pułku, zamiłowany szachista, siedział nad rozstawionymi na szachownicy figurami, wyglądającymi jak rozwinięte bataliony przed decydującym starciem, którego żołnierze nagle znieruchomieli, rozważając czy warto umierać w taki dzień i w tyle miesięcy po wojnie.

– Chciałem z wami mówić, poruczniku. W ostatniej akcji wpadło nam w ręce archiwum nieprzyjaciela. Było tam kilka filmów. Nasz fotograf zrobił z nich odbitki. Trzeba je dostarczyć do naszych batalionów, aby ludzie je sobie obejrzeli. Dobrze wiedzieć, z kim możemy się spotkać.

Zdjęć było ze trzydzieści. Przeglądałem je wolno. Obce, nieprzyjemne twarze. Nagle drgnąłem. Ta twarz wydała mi się znajoma.

Nawet gdybym zapomniał rysów tego człowieka, co nie mogło się zdarzyć, gdyż od czasu do czasu śnił mi się jako wyrzut sumienia po tym, co mu uczyniłem, to czarna opaska na oku powiedziała wszystko.

                               ***

Dowódca, bystry obserwator, zauważył moje podniecenie. Zapytał:

– Znacie kogoś z nich?

– Tak, tego tu – podałem wybrane zdjęcie.

– To wasz przyjaciel?

Pytanie to przypomniało mi niedawne kłopoty i niemiły pobyt w areszcie. Czyżby moi wrogowie jeszcze nie dali za wygraną?

– Zadałem wam pytanie, poruczniku! – przypomniał oficer.

– Przyjaciel? Nie. Za mocno powiedziane. Ale faktem jest, że ten człowiek uratował mi życie. Mnie i moim jedenastu ludziom.

– W jaki sposób to uczynił?

Opowiedziałem o pobycie w karnej kompanii, wyrwaniu się z okrążenia i dalszych przygodach. Major nie przerywał, słuchał z ciekawością. Gdy skończyłem, powiedział:

– Ten człowiek znowu działa w pobliżu nas. Jak wytłumaczycie, że w ostatnim okresie wszystkie akcje prowadzone przez wasz pluton trafiają w próżnię? Już dawno nie odnieśliście żadnego sukcesu.

                               ***

Zrozumiałem, że szkoda słów, aby mu mówić o jednookim. Był za tępy, aby cokolwiek pojąć. Musiałem sam załatwić sprawę.

– Te zdjęcia to prawda czy lipa? – zapytałem.

– Prawda. Wykonujcie zadanie!

Zabrałem fotografie. Odmeldowałem się. Wyszedłem przed sztab.

A że źle życzą mi tylko przyjaciele i wrogowie, zaś reszta trzyma ze mną, to pomyślałem, że przed akcją dobrze będzie się wzmocnić.

Ruszyłem do baru.

                               ***

Polska knajpa jest zjawiskiem znacznie bardziej godnym uwagi niż polskie służby specjalne. Po drodze spotkałem najstarszego żołnierza w moim plutonie, jedynego czterdziestolatka w kompanii, jeszcze przedwojennego oficera. Namierzony przez Smiersz w akcji „Burza” zdołał zachować życie.

W Wojsku Polskim zrobiono go nawet kapralem.

Przekonany, że niektóre owoce dojrzewają gnijąc uczył się od nich. Był zdania, że starość się Panu Bogu nie udała. Był też swoistym rekordzistą, niezwyczajnym nawet jak na ludową armię. Pięć razy degradowano go za fantazję w walce, w tym trzy razy do szeregowca, i pięć razy awansowano, też za fantazję w walce.

Ale nigdy już nie otrzymał stopnia oficerskiego. Miał parszywe pochodzenie. Jeszcze gorsze od mojego. Mimo to – tak uważałem – był materiałem na człowieka.

                               ***

Kapral był dotknięty kretynizmem, swoistym rodzajem boskiego natchnienia. Ział świętym ogniem oburzenia na przełożonych i polityków za wydawanie głupich, albo bardzo głupich poleceń i rozkazów oraz na kucharzy, odmawiających mu repety przy obiedzie.

Przyjaźniłem się z nim. Ucieszony ze spotkania, zaproponowałem kieliszek.

– Potrzebuję twojej rady – wyjaśniłem.

– Nie udzielam już rad. Wprawdzie niektórzy jeszcze mnie o nie proszą, ale i tak nikt ich nie słucha. Osły chciałyby, żebym sam stosował się do rad, które niegdyś udzielałem innym, azali to niemożliwe, ponieważ ja już jestem inny – odpowiedział przekraczając próg knajpy.

                               ***

Ponura speluna pasowała do tego ponurego zakątka świata, o którym nawet pan Bóg zapomniał. W przeciwnym razie nie mógłby patrzeć na to, co się na tej ziemi wyprawia.

Nad barkiem wisiało hasło: „Bądź sobą, wybierz perłę”. Dwóch mocno skaleczonych osobników krążyło na czworaka koło przewróconego stolika. Pewnie szukali swojej towarzyszki, która z nimi balowała, ale zauważywszy, że ten duet ma już dość przysiadła się do innej ferajny.

Postronnym obserwatorom mogło się wydawać, że skaleczeni wiodą życie przypodłogowe.

                               ***

Kapral rozejrzał się po pomieszczeniu. Wzrok jego spoczął na kilku dziewczynach okupujących dwa stoliki. Rzucił im przeciągłe spojrzenie w nadziei na jakieś zdarzenie.

Ale nie trwało to długo. Pewnie przypomniał sobie, że większość rzeczy, jakie mogą się mężczyźnie zdarzyć, ma już za sobą. Wrócił do rzeczywistości, rozejrzał się za flaszką. Spostrzegłem Szamka. Dosiedliśmy się.

Piliśmy w milczeniu. Poziom perły w litrowej butelce opadał niczym barometr zwiastujący zbliżanie się huraganu.

– Hej, chłopcy, dosyć tego! – powiedziała bufetowa, podchodząc do naszego stolika. – Zaraz zamykamy.

– Nie bądź taka nieużyta! Daj jeszcze buteleczkę – poprosił Szamek.

– Obrócimy ją szybko – obiecał kapral obrzucając ją przeciągłym spojrzeniem, ale moralnie obojętnym.

– I trzeba będzie osła, aby was zawlókł do domu – bufetowa pozostała nieugięta.

                               ***

Szamek nie dawał za wygraną. Wymógł na dziewczynie, aby zaprosiła nas do siebie. Po godzinie wyszliśmy przed bar. Stanowiliśmy dobraną paczkę. Można nas było określić mianem aspołecznej ferajny. Cóż, jaka rzeczywistość taki Moulin Rouge.

Mimo nocy było dosyć jasno. Człapaliśmy po mokrym miasteczku brodząc w kałużach i błotnistej breji. Buty raz po raz osuwały się po wyboistych koleinach. Gdzieś na końcu miejscowości szczekały psy. Po łemkowsku, oczywiście. Jeszcze dalej pobrzmiewała niezbyt intensywna strzelanina.

Spojrzałem na brnącą obok mnie dziewczynę. Księżyc odbijał się w jej oczach. Były elipsowate, zielone, jakby się napiła likieru miętowego. I powinny być ładne.

Łagodne, dobre, ciepłe oczy sennej łani. Ta kobieta, jak żadna inna, nadawała się na księżycową kochankę. Tak, gdyby nie okoliczności, w których przyszło nam żyć.

                               ***

Białogłowa na szczęście mieszkała blisko. Stara z zewnątrz buda kryła w sobie przyjemną niespodziankę. Wnętrze było urządzone z przepychem, jakiego nie powstydziłby się niejeden salon w stolicy. Na ścianach wisiały kopersztychy starych mistrzów. Zauważyłem nawet miedzioryt Albrechta Durera. Kultura od progu zwalała z nóg.

Już w przedpokoju było tak czysto, że aż odstręczająco. Zezuliśmy buty i zostawiliśmy je w pobliżu progu. Znalazły się kapcie dla całej trójki. Powinienem się był zastanowić, skąd i po co tyle bamboszy w tym domu, skoro dziewczyna mieszkała sama.

Ale nie zastanawiałem się. Miewam takie zaćmienia, gdy znajduję się w towarzystwie kogoś, kto ma oczy jak gwiazdy i figurę, do której trudno coś dodać czy ująć.

Dostaliśmy cwibak z bakaliami i francuski koniak w kryształowych kieliszkach. Kapral wlał swoją porcję do gardła jak wiejski prostak, choć w jego żyłach płynęła błękitna krew. Otrzymał też staranne wychowanie. Ale czniał je. Frontowa wojaczka przekonała go do lekceważenia zasad dobrego wychowania.

Gospodyni przyniosła patefon i zaproponowała tańce. Przyssała się do Szamka wlokąc go w najbardziej ciemny kąt pokoju, do którego z trudem docierało światło świec w srebrnych lichtarzach. Potem przyszła kolej na mnie.

Po Ordonce był Fogg. Gdy ze zdartej płyty doleciał charkot czerwonych maków już nikt nie tańczył.

                               ***

Wolno sączyłem koniak, rozmyślając o czekających mnie rano wyprawach, aby dostarczyć fotografie do rozrzuconych po górach batalionów. Znowu pomyślałem o jednookim. Czy wiedział, że tu jestem? Jeżeli tak, to zapewne zechce na mnie zapolować.

Tylko kapral zdawał się być wolny od wszelkich trosk dnia codziennego. Leżał na brzuchu w erotycznej pozycji na pokrytej cielęcą skórą kozetce, mrucząc w takt znanego przedwojennego przeboju. Głos Mieczysława Fogga dochodzący z płyty mieszał się z jego pijackimi jękami, brzęczeniem, gwizdaniem, trzaskaniem, furczeniem, mlaskaniem.

Gdy igła patefonu dobiegła do końca płyty, dziewczyna niechętnie wypuściła swoje łupy. Dolała koniaku i nagle zasmucona usiadła pod oknem. Zapytałem, co ją gnębi.

                               ***

Niespodziewanie zaniosła się płaczem. Nikt z nas nie przeszkadzał jej. Ostatecznie kobiety również mają prawo do nieskrępowanego wyrażania swoich uczuć. Dawno wywalczyły namiastkę emancypacji. Na razie do płaczu. Ale nie rezygnują, walczą o dalsze poszerzenie praw.

Oddaliśmy się drugiemu ulubionemu zajęciu po wojowaniu, czyli piciu. Po kwadransie gospodyni doszła do normalnej „rozrywkowej” formy, ale i tak widać było, że coś ją gryzie. Koniak i dopalające się świece skłaniały do zwierzeń.

– No co jest, siostro? – zapytał Szamek.

– Pochodzę niedaleko stąd – zaczęła.

– To jeszcze nie grzech – przerwał podoficer. – Ja pochodzę z daleka i wcale się nie martwię tym, że nie mogę tam wrócić. Nie mogę i nie chcę.

Wiedziałem, że jego rodzinny dom był na wschodzie. Oddalony o dwieście kilometrów stad. Od granicy, którą, po zwycięskiej dla nas wojnie arbitralnie wyznaczył Stalin. Kapral miał tam niegdyś mająteczek. Dwa tysiące hektarów.

                               ***

Choć nikt z nas nie przepadał za sentymentalnymi opowiastkami romantycznych panienek, pozwoliliśmy bufetowej wyżalić się. Zrobiło się jakoś ckliwie.

Rychło się jednak okazało, że nasza gospodyni bynajmniej na miano romantycznej panienki nie zasługuje. Była srodze doświadczoną przez los pragmatyczką. Jej eksperiencję kształtowała wojna, a po wojnie nadal nosiła patriotyczną koszulkę z duchem Konrada.

– W tym roku odwiedziłam rodzinny dom.

– Też to będę musiał kiedyś zrobić – wtrącił Szamek. – Wyszedłem z chałupy w 1941 roku. I zapomniałem się pożegnać. Gnębi mnie to do dziś.

                               ***

Milczałem. Na ten temat nie miałem nic do powiedzenia. Polowałem na moment, kiedy będę mógł opuścić towarzystwo, nie okazując się niegrzecznym.

Od niechcenia przerzucałem album ze starymi fotografiami. Jego właścicielka musiała pochodzić z dobrej rodziny. Widać to było ze zdjęć. Powozy, stroje, zagraniczne wyprawy, chyba nawet Paryż. Dlaczego taka kobieta zadaje się z takimi ponurakami, jak my? – przemknęło mi przez myśl. Czyżby się nas bała?

                               ***

Przed oczami stanęła mi scena sprzed końca wojny, ale już na terenie Niemiec. Pluton żołnierzy – dwudziestu kilku samców spragnionych kobiety. Samotna, bezbronna, młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Niemka. Postraszyli ją, że zabiją dziecko, gdy ich nie zaspokoi.

Jej zgoda.

Długa kolejka do parszywej przyjemności. Przy którymś tam kolejnym kliencie kobieta leżąca jak kloc drewna, bez siły. Niezadowolenie korzystającego. Pomysł: dwie łopaty od węgla podłożone pod jej pośladki i dwóch najbliższych z kolejki „pompujących”, aby używający miał większą przyjemność. I nasze z Szamkiem nadejście, złapanie za pistolety. Rozpalone twarze tych, którzy nie zdążyli jeszcze skorzystać i tępa obojętność tych po akcie.

Tamci nie sięgnęli po broń. Powiadomieni żandarmi nie chcieli interweniować.

– Co tam jedna baba więcej czy mniej? Zresztą nic jej się nie stało. Najwyżej znielubi tę robotę – odpowiedział ich dowódca na nasze żądanie ukarania winnych.

                               ***

Nagle przestałem myśleć o minionych sprawach, wróciłem do dnia dzisiejszego. Na ostatniej stronie albumu leżało kilka nieprzyklejonych zdjęć, na jednym z nich…

Poznałem swojego okaleczonego jeńca. Ten człowiek wyraźnie mnie prześladował. Był do mnie przyklejony jak guma do żucia do podeszwy buta. Co za zbieg okoliczności? A może to celowa robota? Zauważyłem, że gospodyni bacznie mnie obserwuje.

                               ***

Z obojętną miną odłożyłem album, upiłem koniaku. Cień rozczarowania przemknął po twarzy bufetowej. Na szczęście nie musiałem nic mówić. Moi współtowarzysze zdawali się być lepiej wychowani ode mnie, bawili damę.

– I co, domu nie było? – wtrącił kapral.

– Jeszcze był. Właśnie kończył się palić.

– O, przepraszam – podoficer przypomniał sobie o lepszych manierach.

– Nie musisz przepraszać. Nie o dom chodziło – powiedziała gospodyni.

                               ***

 Bufetowa wspominała na głos:

– Do dziś boję się zamknąć oczy. Widok, jaki mi się jawi, jest nie do zniesienia. Ojciec z matką leżeli na podwórzu rozcięci siekierą ciesielską na połówki. Wzdłuż. Ale najokrutniejszym widokiem było dziecko. Nadziane na zostawioną zapewne specjalnie jedyną w płocie sztachetę.

Kobiet przerwała, jakby zastanawiając się, czy ma dokończyć wspomnienia.

Zaprawieni w żołnierskim okrucieństwie ludzie milczeli jak rażeni piorunem.

Dopiero po dłuższej chwili narratorka powiedziała dwa straszliwie okrutne zdania:.

– To była moja córeczka. Jej oczka patrzyły na mnie szeroko otwarte.

                               ***

Kobieta zerwała się gwałtownie z fotela i wybiegła do sąsiedniego pokoju. Kryształowy kieliszek wolno toczył się po perskim dywanie. Z sąsiedniego pomieszczenia dochodziło szlochanie. Tak przejmującego nigdy nie słyszałem. Zerwaliśmy się na równe nogi i trwali w bezruchu.

– O, kurwa! – powiedział Szamek. – Nie wytrzymam. Zbieramy chłopców i idziemy.

– Możesz na mnie liczyć – wyraził gotowość kapral.

Twarze pałały. Oczy rzucały złe błyski. Byli gotowi mordować i mścić się.   

Oto, co mogą słowa.

                               ***

Zastanawiałem się, jak ich powstrzymać, gdy w drzwiach pojawiła się gospodyni. Po jej twarzy ściekały kropelki łez, ale nie rozmazywały makijażu. Tusz był dobry.

Miałem ochotę podejść i scałować te łzy. Coś mnie jednak powstrzymało. Każdy gest przy dramacie tej kobiety mógł się wydać kabotyński.

– Przepraszam was, chłopcy – zmusiła nas do zajęcia miejsc, dolewając koniaku. – Przepraszam i dziękuję, że jesteście ze mną. Muszę tkwić wśród ludzi, aby nie zwariować. Zostańmy przyjaciółmi.

Mimo, że żołnierz w ładnej kobiecie nigdy nie szuka przyjaźni a kochanki, kiwnęliśmy głowami na znak zgody.

                               ***

Bufetowa zaskoczyła nas po raz kolejny. Zmieniła płytę. Z patefonu popłynęła szybka południowoamerykańska melodia. Kobieta rzuciła się w dziki pląs.

 Po kilku minutach opadła wyczerpana na kozetkę dysząc ciężko, niczym zziajany bernardyn w upalny dzień. Na ten widok też poczułem się zmęczony.

Czułem, że nie wszystko jest w porządku. W opowieści wyczułem jakiś nieuchwytny fałsz. Jakieś udawanie. Czyżby to była gra? Jeżeli tak, to była to gra najwyższego lotu, której nie powstydziła by się nawet Mieczysława Ćwiklińska..

Wstałem i pożegnałem się.

Gospodyni zadowoliła się uszczuplonym łupem, odprowadziła mnie na próg, podała rękę, nadstawiła policzek. Pocałowałem ją delikatnie, charytatywnie.

 

Oniriada

Marzenia senne przekazują wiedzę o tajemnicach życia wewnętrznego i odsłaniają przed snącym utajone elementy jego osobowości.

Przez pół nocy nielegalnie uwalniałem w całej wsi psy przykute łańcuchami do bud. Zdenerwowało to kmiotków. Ścigali mnie z widłami i siekierami. Rejterując znalazłem schronienie w pustostanie służącym dzikim gołębiom. Po drabinie wdrapałem się na strych. Położyłem się płasko na zafajdanych przez ptactwo deskach. Przez dziury w dachu obserwowałem niebo. Gołębie przyjęły mnie gościnnie. a prześladowcy przeoczyli kryjówkę. Może dlatego, że byłem bliżej Boga. Ogarnęła mnie pustka wszechświata, w którym, być może, znane naukowcom uniwersalne prawa fizyki tacą znaczenie. Pustka to nie to samo, co nicość. Początek wszechświata, zbudowanego w 68 procentach z ciemnej energii, o której nie wiemy nic więcej prócz tego, że ona istnieje; w 27 procentach z ciemnej materii, o której wiemy niewiele więcej i tylko 5 procentach z tego, co wiemy, bo to jest zwykła materia, z której zbudowane są gwiazdy, Ziemia i my sami. Początek ukryty jest o 14 mld lat świetlnych od nas. Mój anioł stróż, ten bezpłciowy ptak darował mi nożyczki, bym mógł w przyszłości przykrawać swoje aspiracje do spokojnego życia, w której miłość i empatia zastąpią filozofowanie i wojowanie. No to przykrawam już teraz. Leżę koło dawno przebrzmiałej miłości. Nic to, że nie skonsumowanej. Słynne non possumus kardynała Stefana Wyszyńskiego, przydatne tu do wyrażenie tego, co mi w platońskiej duszy grało. Szukam gorących źródeł naszej miłości i rozważam, czy kobiety mają duszę. Okazuje się, że nie mają. Tak ustalono w 585 r na synodzie w Macon. Z tego nie ma wyjścia. Zrozumiałem, że miłość jest czasowym obłędem, na który lekarstwem jest małżeństwo lub, jak w moim przypadku, odizolowanie pacjenta od czynników chorobotwórczych. I miłość, niby mara, znika. Rozproszyła się jak mgła na Kasprowym bo miłość i modlitwa są nieopisywalne. Nie da się ich opisać ani słowami, ani gestem, ani niczym innym. Teraz leżę obok siebie. Egotysta i narcyz o kiepskim guście. A mogłem koło bufetowej o zielonych oczach. Gdybym się zabrał do tego z innej strony. Otwieram puszkę z Pandorą. Jest to patent Kiszczaka, który był wprawdzie nieco głupszy od Feliksa Dzierżyńskiego, twórcy Czeka (czerezwyczajka), ale o niebo mądrzejszy od feldmarszałka armii ugandyjskiej i dyktatora Ugandy Idiego Amina, o którym historycy pisali, że brakowało mu szarych komórek, a z którym Kiszczaka porównywali jego konfratrzy. Zauważam, że Kiszczak komórek szarych miał w nadmiarze, ale jaki z nich robił użytek, to już inna sprawa. Kiszczak, oprócz Pandory uganiał się za skarbami III Rzeszy. Wówczas przypominał gnoma, karłowatego chochlika zamieszkującego wnętrze ziemi i sprawiającego specjalny nadzór nad podziemnymi skarbami. Były minister nagminnie mylił Pondorę z puszką Pandory. Razem z Pandorą wylatują bezrozumne stwory. Może to zombi? Tak, to one. Mają paskudne twarze. Brzydkie charaktery. Wyskakują z puszki i bełkocą. Gwarą cyborgów przytaczają rozkaz. Chcą mnie anihilować. Muszę zabić ich pierwszy. To wojna po wojnie. Po wojnie w Bieszczadach, a szczególnie po akcji „Wisła” zostały tylko popioły, i tylko czasem błyśnie wśród popiołów łza raniąca oko, albo pragnienie by zresetować pamięć. Ciekawe, jaką intelektualiści nadadzą nazwę temu, co teraz robimy? No, ale czniam intelektualistów, bo zoczyłem w Warszawie pod wieszcza pomnikiem, pod którym spotykał się „Kuroń z niejakim Michnikiem” Bolka Nasielskiego trzymającego w rękach jedną ze stu milionów rolek papieru toaletowego inkrustowanego portretem jego konfrata – Jerzego Urbana. Bolek! Dlaczego kazałeś to wydrukować? Bierz rolkę i spierdalaj do Jurka. On ci wyjaśni. Lecę. Eks-rzecznik rządu Jaruzelskiego śmieje się. Adwersarze wycierają sobie moim nazwiskiem gęby. Teraz mogą wycierać także dupy. Ich gęby i dupy są nierozróżnialne. Masz tu zszywkę „Nie” i zapieprzaj na ulicę Broniwoja wymienić „Urbanówkę” na „Testament Józefa Piłsudskiego” w opracowaniu Cieślikowskiego, któremu pomagałeś w tym niecnym procederze. Mieszkanie pułkownika. Niedaleko Komendy Głównej MO i mój dymiący mózg po spotkaniu z Urbanem. Pukanie do drzwi. To zombi UB krzyczy Cieślikowski. Salwuję się ucieczką przez okno. Spadam z 6 piętra. Ubeckie zombi dopadają mnie. Anihilują. Pakują do grobu. Żywię się ziemią pod ziemią. Jak dżdżownica. Wydaję pod ziemią „Czerwoną Krowę” i powtarzam Hrabalowe, że ten świat jest piękny do obłędu. Nie żeby taki był, ale ja go takim widzę. Cdn.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *