SIĘ NAPISAŁO

… jest pod niebem taki kraj, że każdy kretyn mający ptasi móżdżek i zbyt słabe ręce do pchania taczek, w którym każdy łajdak, zanim zdążył innym podstawić nogę i sam wpaść pyskiem w błoto, uważa się za człowieka skrzywdzonego przez historię? Czy pani wie, że jest taki kraj, w którym złodziej staje przed sądem i skazują go, on z braku argumentów krzyczy: Jestem Polakiem! Czy pani wie, że jest taki kraj, który powinien mieć w herbie zamiast orła rozwścieczonego indyka z tubą wazeliny w szponach, na tle dwu nahajek  i bielonego klozetu z serduszkiem? Kraj, w którym słowo „polityka” od wieków równoznaczne jest ze słowem „oszustwo”.

                                                       Marek Hłasko  

Oto fragment „Od autora” powieści Bilet do piekła. Tajemnica „Zachęty” (wyd. CB, tel. 510-210-234, e-mail: biuro@wydawnictwo.pl ).

Dzięki Warszawskiemu Oddziałowi Funduszu Ochrony Zdrowia marzec 2020 roku miałem spędzić w Ciechocinku w sanatorium „Zdrowie”. Obiekt należy do Sp. z o.o. Sp.k, której prezesuje Dariusz Król, menedżer jakich mało, jakiego nie uświadczysz nie tylko we władzach państwowych, ale i w tzw. terenie.

Ciechocinek jest urokliwym, szczęśliwym miastem, a „Zdrowie” jego ozdobą. Położone w bezpośrednim sąsiedztwie Parku Zdrojowego oraz sławnej na całą Europę fontanny „Grzybek” cieszy oczy przyjezdnych. Do robiących wrażenie trzech tężni solankowych jest 1777 podwójnych kroków, do lasu pełnego wiewiórek jeszcze bliżej. Tylko do królowej polskich rzek Wisły – dwa kilometry z hakiem.

Do tężni trzeba iść na zachód, a do rzeki, meandrującej po polskiej krainie, na wschód. Przy tężniach powietrze jest słońcem, a słońce powietrzem. Do tężni chodziłem dwa razy dziennie, a do rzeki poszedłem tylko raz.

***

Patrzę w zwierciadło Wisły. Chwilę się sobie przyglądam i woń jakaś dopada mnie nieczysta. Rozważam, czy tylko dlatego, że do niedawna z tego kierunku mógł przyjść Wielki Brat miasto odwróciło się do rzeki rufą? Tego nie udało mi się ustalić. Rozgryzłem natomiast inną ciekawostkę. Ale po kolei.

Z okna swego pokoju na IV piętrze zauważyłem wiekową sosnę. Jej pień okalała gustowna, ale skromna, metalowa ławeczka z informacją, że siadywała na niej Mieczysława Ćwiklińska. Kto nie wie, jakiej klasy to była aktorka, niech spada na drzewo. Ale, broń Boże, nie na sosnę Ćwiklińskiej.

Prawie każdego dnia siadywałem na ławeczce  Ćwiklińskiej. Obserwowałem kuracjuszy. Niektórzy byli starzy i bardzo starzy. Tacy jak ja.

***

Zabójcza wiosna. Świeci słońce. Świat powoli wchodzi w stadium agonii koronawirusowej. Siedzę na ławeczce. Przysiada się do mnie prezes Król. Rozmawiamy o koronawirusie. Cieszymy się, że nasze władze, w odróżnieniu od rządzących w innych państwach, są należycie przygotowane.

Sprzętu ochronnego przed zarażeniem ci u nas w bród, hierarchowie postulują zwiększenie częstotliwości odprawiania mszy, nakazując owieczkom modły w intencji wyproszenia z naszego kraju koronawirusa, a służby specjalne w pełniej gotowości czuwając nad bezpieczeństwem obywateli.

Jednak w moim łbie kłębią się niewesołe myśli. Zastanawiam się, kim są ludzie władzy i popierający ich ludzie kościoła, ale nie tylko. Gadzi mózg sugeruje, że rodzi się nowy człowiek, nowy gatunek, jakiego nigdy dotąd w demokracjach nie było. Gatunek niewiarygodnie brutalny, kłamliwy, tępy, nacechowany złośliwością. Gatunek w równym stopniu niszczący gospodarkę, jak i kulturę, polaryzujący społeczeństwo, nie odpuszczający nawet koniom w cieszących się światową sławą stadninach, m.in. w Janowie Podlaskim.

***

Tymczasem na wieść o zagrożeniu środki dezynfekujące znikały ze sklepów jak kamfora. W sklepach, nawet w moim ulubionym Rossmannie, wywiało z półek mydło, proszki do prania, a nawet żel do czyszczenia kibli, nie mówiąc o spirytusie salicylowym.

W pierwszym tygodniu po pojawienia się koronawirusa maseczki na twarz sprzedawano po trzy złote sztuka. W drugim dniu już po dziesięć, a w trzecim po ćwierć stówy. Zgromadzone zapasy środków zabezpieczających personel medyczny przed zarażeniem znikły w ciągu tygodnia.

Rządzący nie śpiąc, nie jedząc, rozpoczęli radosną krzątaninę propagandową i narzucanie społeczeństwu mnóstwa przepisów, często niekonstytucyjnych. Przy okazji władza zwalczał głosy rozsądku, krytykujące np. zakaz wstępu do lasów i parków.

***

Przypomniałem sobie, że „czarna śmierć” (1346-1353) zabiła 50 mln ludzi, „trzecia” pandemia dżumy (1855) pochłonęła 12 mln istnień, a grypa hiszpanka (1918-1920) zaraziła 500 mln ludzi i zabiła 50 mln. Zastanawiałem się, ile ludzi zabije COVID-19.

***

Z Chin, Włoch, Hiszpanii, Francji dochodziły coraz bardziej dramatyczne wieści. Wspominając przeżyte „dżumy” – nazizm, stalinizm, stan wojenny, czyli totalitaryzmy – dodałem, że żadne zło, na które marksiści ponoć znaleźli lekarstwo, ogłaszając budowę socraju, nie może być gorsze niż sam totalitaryzm. Więc w obecnym ancien regime, powoli zmierzającym w kierunku władzy autorytarnej, także nie mam ochoty umierać i będę walczył. Ale jeżeli mój bój z koronawirusem jest przegrany, chcę przyzwoicie skończyć w wolnym kraju.

***

Dariusz Król nie podzielił mojego pesymizmu. Jako odpowiedzialny za „Zdrowie” musiał być człowiekiem rozważnym, dlatego każdy defetyzm był mu obcy.             Na zakończenie rozmowy wskazał na budynek sąsiadujący z głównym gmachem „Zdrowia”, mówiąc, że jest to „Zachęta”, najstarszy budynek medyczny w regionie, który udało mu się pozyskać dla powiększenia „Zdrowia”. Niedawno zakończono remont. Są tam niezupełnie spenetrowane piwnice, a wiedząc o moich zainteresowaniach różnymi ciekawostkami namawiał, abym zwiedził „Zachętę”. Prezes nie potrzebował powtarzać mi tego dwa razy. W te pędy pognałem do „Zachęty”.

***

W nie do końca wyremontowanej piwnicy jedna z cegieł sprawiała wrażenie, jakby ktoś coś przy niej majstrował. Podważyłem ją delikatnie. Cegła maskowała niewielką skrytkę. Był w niej tylko maszynopis książki. Podpisany, zszyty i porządnie oprawiony w dziwną skórę.

Tekst był napisany z pozycji „męskiej szowinistycznej świni”. Język autora był impulsywny, trudny do okiełzania czy kontrolowania. Ta polszczyzna to nie był jeden język. Autor używał języka zubeczonego, nakrochmalonego peerelowską nowomową i wojskowym żargonem, nierzadkie były wtręty rodem z grypsery więziennej i gwar partyzanckich. Dało się zauważyć, że była też znana od dziecka gwara kielecka i że memuarysta podlegał ciśnieniom rozmaitych czynników pozajęzykowych, zarówno politycznych, jak i obyczajowych.

***

Znałem autora. Przed laty razem wojowaliśmy w Wojskach Ochrony Pogranicza. On potem był w zwiadzie, a następnie w Urzędzie Bezpieczeństwa, potem w Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu MSW i na koniec znowu trafił do zwiadu WOP. Wtedy mieszkaliśmy drzwi w drzwi w wielkim mrówkowcu na Ursynowie w Warszawie. Autor wykładał też doraźnie w Centrum Wyszkolenia MSW w Legionowie, Akademii Spraw Wewnętrznych w Warszawie i w szkole wywiadu w Starych Kiejkutach.

Działania absolwentów tych uczelni niekiedy zahaczały o dżumę lub walkę z nią, zaś niektórzy funkcjonariusze przypominali szczury roznoszące zarazę. Zadzwoniłem do konfratra. Usłyszałem zdyszany, zmęczony, bulgotliwy głos, tak jakby ktoś spuszczał wodę z wanny. Głos dochodzący jakby spod ziemi.

Rozmówca powiedział, że mnie pamięta i że jest w szpitalu. Ma dużo czasu, ale sił mało. Mięśnie słabną, mózg mu głupieje. Jednak i z głupim mózgiem można rozmyślać i odpowiadać na głupie pytania. A jako że przez całe życie wiatr wiał mu w twarz, a deszcz siekł w plecy, więc jest znudzony i rozgląda się wokół, czy została mu jeszcze jakaś szansa zaistnienia, którą mógłby wykorzystać. No to możemy pogadać o „starych Polakach”. Po namyśle dodał, że w 1989 r. jego świat się zawalił. Do tej cezury wierzył, że każdy ma rację, kto wierzy w swoją rację, tylko ten nie ma racji, kto w nic nie wierzy. I nagle zrozumiał, że służył nie tak dobrej sprawie, jak mu wpajano. W wieku 68 lat otrzymał stopień majora i został przeniesiony w stan spoczynku. Teraz ma 96 lat i jest prawie umierający.

Mój rozmówca zaznaczył, że maszynopis jest jego pierwszym i ostatnim dziełem. Był pesymistą, uważał, że żyjemy w najgorszym ze światów. Chciał to wyartykułować na swoim przykładzie. Ja byłem optymistą, obawiałem się, że jego sąd może być prawdziwy. Swoje dzieło napisał przed laty w Ciechocinku w „Zachęcie”, następnie z okazji pobytu w tym mieście jeszcze ze dwa razy do niego zaglądał, coś tam poprawiał i schował w skrytce wykonanej własnoręcznie.

– Chciałem opisać sprawy uchodzące za nieprzyzwoite, a o których wiemy, że istnieją. Zamierzałem podać czytelnikom wszystko – jak leci. Tylko że nie zawsze leciało tak, jak sobie to wymarzyłem. Wolałem wstydliwe sprawy pomijać, a było ich sporo. I wiele mnie kosztowało, żeby to wszystko zapomnieć. Milczenie jest przecież prawdą. Tylko, że prawdą niemą. Więc rację będą mieli ci, którzy mówią – wyznał.

Autor słynący z milczkowatości tu, w manuskrypcie, jest wręcz wielosłowny. Być może przytłoczony nadmiarem zadań służbowych postanowił odłożyć wydanie wspomnień na czas późniejszy. Zachowując się jak małe dziecko, które hałasuje na pogrzebie, zamierzał maszynopis uzupełnić. Chciał usłusznić niektóre fragmenty zgodnie z zaleceniem partii i rządu.

Gdy czas emerytury nadszedł, zajął się wnuczętami i, z sukcesami, rozgrywkami brydżowymi pochłaniającymi do szesnastu godzin dziennie, więc o maszynopisie zapomniał.

***

Teraz, gdy mu o nim przypomniałem, zezwolił, abym go wydał, ale pod przybranym nazwiskiem.

– Może być nawet Zenon Góral, jak bohater niektórych twoich książek. Daj mi też stopień porucznika, którym byłem przez 30 lat – poprosił. – Moje prawdziwe nazwisko nic nikomu nie powie. Może natomiast zniesławić moją rodzinę. Wiem przecież, że treść wspomnień jest kontrowersyjna. No to jak? Wydasz?

– Postaram się. Wydam to pod tytułem Bilet do piekła.

Na zakończenie dawny kolega z żołnierskiej służby, sprostytuowany kilkuletnią pracą w bezpiece, poprosił, abym, gdy uznam to za niezbędne, dodał od siebie kilka słów.

Powiedziałem mu, że nie wydaje mi się, aby jego maszynopis był arcydziełem, na podobieństwo człowieka, który też zresztą arcydziełem nie jest, dlatego swoje wtręty poprzedzę łacińską frazą: sine era et studio, co znaczy: bez gniewu i bez upodobania; bezstronnie i obiektywnie. Rozmówca wyraził zgodę, a kończąc zapytał, co u mnie słychać.

– To samo co u ciebie… Jaruzelski nie żyje, Kiszczak nie żyje, Pożoga nie żyje… Możemy tylko powspominać – odpowiedziałem.

– Już niedługo.

Profetyczne słowa.

***

Po kilku dniach zadzwoniłem do szpitala. Kobiecy głos poinformował mnie, że mój komiliton zmarł w nocy na chorobę zwaną przez epidemiologów „przyjaciółką starych ludzi”, czyli na zapalenie płuc spowodowane koronawirusem.

***

Po dokładnym zapoznaniu się z maszynopisem zrozumiałem, że przeceniłem swoje możliwości. W zasadzie każdy większy akapit, pisany z pozycji zwiadowcy-kontrwywiadowcy i na powrót – zwiadowcy WOP – wymagałby komentarza. Na to nie byłoby mnie stać.

Ale tekst, który za wiedzą autora zachomikowałem, korcił. Dobrze odmalowywał zbójeckie obyczaje panujące w służbach specjalnych na tamtym etapie, a także obrazował stan umysłów oraz świadomość funkcjonariuszy i agentów.

Przypuszczałem, że autor miał świadomość, iż czytelnicy, znając co nieco historię, zrozumieją ukryte w tekście nawiązania oraz aluzje. Stąd też niektóre fragmenty zapisywał w „cudzysłowie” wierząc, że nikt rozumny nie będzie próbował na podstawie jego tekstów utożsamiać świata przedstawionego ze światem rzeczywistym. Dlatego przedstawiam tekst tak, jak go znalazłem, a tylko w kilku wypadkach dorzucam swoje refleksje.

Sporządziłem też wykaz wyrażeń żargonowych, który zamieszczam na końcu książki.

***

20 marca, z ponadtrzymiesięcznym opóźnieniem w stosunku do sytuacji w Chinach, w Kraju Pieroga i Zalewajki zaczęto wprowadzać w życie część wirtualnych ustaleń o których wspominałem prezesowi Królowi.

Zarządzeniem ministra zdrowia prof. Łukasza Szumowskiego wszystkim kuracjuszom nakazano opuścić Ciechocinek. W ten sposób z budynku izolowanego, bezpiecznego, w którym nad zdrowiem kuracjuszy czuwali lekarze i pielęgniarki, i z miasta, w którym nie było ani jednego zakażenia, wylądowałem w Warszewie, gdzie zakażonych były setki osób, a wykruszająca się służba zdrowia, z powodu braków środków ochrony, pracowała na najwyższych obrotach przy poważnym zagrożeniu życia i zdrowia.

***

Na początku lat dziewięćdziesiątych wydałem, na postawie rozmów z gen. W. Pożogą i innym prominentami Peerelu, książkę Pożoga. Wojciech Jaruzelski tego nigdy nie powie, w której opisałem drobne draństewka ancien reqime. Generał Jaruzelski odpowiedział na publikację własną książką Stan wojenny. Dlaczego… Oczywiście moje nazwisko generałowi nie przeszło przez usta. Natomiast na oficjalnej stronie prezydent RP nazwał mnie „hochsztaplerem piszącym książki pornograficzne”. Odpisałem JE prezydentowi, najuprzejmiej jak umiałem, że pojęcie „hochsztapler” jest kategorią ocenną i generał, jako mój szef i najwyższy zwierzchnik od 1960 r. do 22 grudnia 1991 r., ma prawo tak mnie oceniać.

Odnośnie części drugiej stwierdzenia generała wyjaśniłem, że wobec niedostępności najważniejszych archiwaliów opisałem tylko to, czego byłym świadkiem, co mi powiedzieli najważniejsi prominenci Peerelu, w tym sam W. Jaruzelski i co uzyskałem „sposobem” z różnych archiwów. Więc jeżeli generał czyny reżimu, któremu przewodził przez cale lata, uzna za pornografię polityczną, to ja się z tym w pełni zgadzam i dodam, że przecież nic gorszego Kraju Pieroga i Zalewajki spotkać nie może. No i tu się myliłem. Mogło. Udowodnił to Jarosław Kaczyński z towarzyszami.

  1. Jaruzelski grał rolę mocnego człowieka. Po przejściu na emeryturę odczuwał wyrzuty sumienia. A co robi niemoralny przywódca? Zwołuje konferencję prasową i obiecuje zbudować Eldorado.

***

W grudniu 1981 r. w stanie wojennym internowano 15 tysięcy osób i to było dla władzy kłopotliwe, bo trzeba było zapewnić noclegi i wyżywienie, zaś dla internowanych sytuacja była taka sobie. W marcu 2020 r., bez ogłaszania stanu klęski żywiołowej, internowano 30 milionów i to było dla władzy dobre, a dla ludzi niekoniecznie, bo musieli o wszystko troszczyć się sami. I można się zastanawiać, co dla ludzi było bardziej dolegliwe: wronizm gen. Jaruzelskiego czy pisizm dr. J. Kaczyńskiego?

Prezes PiS, przy pomocy premiera, prezydenta i ministra zdrowia nakazał grać z narodem w pici-polo i wrzeszczeć: „Niech żyje dobra zmiana”. Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości: u Jarosława Kaczyńskiego N. Machiavelli mógłby brać korepetycje.

***

Czym więc zakończę to przedsłowie? Oczywiście, fragmentem Dżumy A. Camusa: Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w kufrach, chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście. CDN

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *