RYSZARD pułkownik KUKLIŃSKI. DLACZEGO GO KOCHAM?

W Ludowym Wojsku Polskim kwestią, do dziś budzącą wielkie emocje jest sprawa pułkownika Ryszarda Kuklińskiego ksywy „Jack Strong” i „Mewa”. Pułkownik, szpieg kongenialny, który dla CIA, za poważne pieniądze, zajmował się poważną sprawą, czyli możliwością wybuchu III wojny światowej i innymi bajerami, a dla gen. Jaruzelskiego, za zwykłe złotówki, zwyczajnie chałturzył, przygotowując w Sztabie Generalnym WP plan naszej wyprawy na Czechosłowację, użycie wojska w sytuacjach kryzysowych oraz założenia stanu wojennego. 7 listopada 1981 r. „Mewa” z pomocą Amerykanów wyfrunęła za ocean.

Napisano na temat „J. Strong’a” wiele książek. Każda jest zła lub bardzo zła. Ukazało się mnóstwo artykułów, które są jeszcze gorsze. Autorzy powtarzają opisy dramatycznych wydarzeń, które szpieg sam skromnie konfabulował, lub, co jeszcze smutniejsze, naklepali oficerowie CIA. O klasie tych ostatnich świadczy fakt, że gdy przyszło do ewakuacji agenta, amerykańscy oficerowie prowadzący szpiega nie wiedzieli czy synowie Kuklińskiego są żonaci czy nie i w związku z tym zastanawiali się na ile osób przygotować ewakuację.

Ostatnie dzieło z tego cyklu – filmowy thriller Władysława Pasikowskiego, dodajmy od razu, dzieło dobre, dające się oglądać bez bólu zębów, również nie wyjaśnia sprawy, bo nie taka jest rola filmu fabularnego, ale wzmaga zainteresowanie tym nietuzinkowym oficerem. Film Pasikowskiego sprawił, że w ostatnich dniach Kukliński zapłodnił masową wyobraźnię. I tylko rzadko, mniej więcej raz na minutę, thriller razi naiwnością, z których największą jest wmawianie widzom, że szpieg zapobiegł wybuchowi III wojny światowe, przekonał Amerykanów do zmiany doktryny wojennej, działał z pobudek patriotycznych i był nieustraszony niczym Spartakus oraz moralny jak Jan Paweł II.

Rozsądni ludzie wiedzą, że od czasów wynalezienia pieniędzy przez Fenicjan, z werbowaniem agentów nie ma problemu. Jest tyko pytanie: za ile? Co do strachu, to podeprę się tu wypowiedzią trenera boksera Mike’a Tysona – Cusem D’Amato: Strach jest jak ogień. Może być przyjacielem, jeśli się go kontroluje, i może zniszczyć człowieka i jego otoczenie, jeśli wymknie się spod kontroli. Kukliński udowodnił, że potrafił kontrolować strach i dlatego był szpiegiem idealnym. A co z moralnością? Każdy człowiek wkraczający na drogę szpiegowską musi zamrozić w sobie uczucia wyższe, w tym przede wszystkim moralność, najlepiej w ciekłym azocie.

 W ślad za Pasikowskim do akcji ruszyli historycy oraz profesjonaliści szpiegowskiego fachu. Podniecające były spięcia naukowców z generałami. Obie grupy bardzo cenię. Ci mężowie potrafią skomentować wszystko – przeszłość, teraźniejszość i antycypować przyszłość. Chodzi o profesorów Andrzeja Paczkowskiego i Jerzego Dudka, którzy starli się z generałami Gromosławem Czempińskim i Markiem Dukaczewskim.

Palba była pasjonująca. Profesorowie byli za mianowaniem Kuklińskiego bohaterem narodowym a wiedzę czerpali ze szczątkowych materiałów IPN i z tego, co naplótł im sam Kukliński oraz prof. Zbigniew Brzeziński, najbardziej wiarogodny z wszystkich wiarogodnych sowietologów USA, Generałowie, wiedzący o szpiegu miliom razy więcej, ale nigdy nie zapominający tego, co należy zapomnieć, byli bardziej sceptyczni. Skłaniali się ku tezie, że pułkownik był zdrajcą. Prawicowa tłuszcza zawyła z oburzenia a byłe szarże oficerskie i Jerzy Urban pili na umór trzymając kciuki, aby generałom udało się przekonać, choćby jednego entuzjastę Kuklińskiego, że pułkownik był ohydnym zaprzańcem, renegatem, herezjarchą, kacerzem i judaszem 

 

W hałasie medialno-naukowym nie ma całej prawdy. Całą prawdę znał jedynie Kukliński. Zabrał ją do grobu i milczy do dziś. Politycy, głównie prawicowi, wznoszą pułkownikowi pomniki. Przypisują Kuklińskiemu nadprzyrodzone zdolności. Epatują mitami, z których w pamięci ciżby utrwaliła się informacja, że szpieg chodził po mapach w skarpetkach, bo mapy były wielkie jak boiska piłkarskie, że przekazał CIA materiały, które uchroniły świat od III wojny światowej, że…, bo gawiedź najwięcej fascynuje to, co się dziwnym wydaje i chociaż każdy na skarpetki, to nie każdy wie, że można w nich chodzić także po mapach, a te widać są najpoważniejsze w szpiegowskim fachu, skoro ich powierzchnie mierzy się w arach… I tak sobie panowie profesorowie, gawędząc z generałami robią wodę z mózgu słuchaczom. I tak sobie spekulując i konfabulując antycypują…

 

Pasikowski thriller polityczny nakręcił w typowo hollywoodzkim stylu a Maria Nurowska książkę napisała, w której oprócz personaliów bohatera nie ma źdźbła prawdy, chałturszczycy telewizyjni, żywiąc się padliną propagandową, partaninę medialną uprawiają… Piszę to z zażenowaniem bom sam nie bez winy. Sporo w telewizji naszczekałem na ten temat. Jeszcze więcej napisałem… Słuchając tych opowieści i przypominając sobie własne winy igła mi się w kieszeni otwiera.

Faktycznie, pułkownik chodził w skarpetkach po mapach rozłożonych na podłodze. A w czym miał chodzić? Może w OZS-ach („Ostatnia Zemsta Syjonistów” – butach z cholewami o podeszwach wibramowych, ochrzczonych tak w 1968 r. w ramach akcji obrzydzania i zohydzania oficerów pochodzenia żydowskiego, którzy podobno te buty wprowadzili na wyposażenie armii)?

Wszyscy chodzili w skarpetkach, bo onuce już dawno wyszły z mody. Trzeba wiedzieć, że takie spacery były konieczne, ale nie, żeby dochować tajemnicy i nie ukrywać w obuwiu szpiegowskich aparatów fotograficznych, a dlatego, że mapy, drukowano w arkuszach o powierzchni około jednego metra kwadratowego i przed pracą na nich należało je skleić w odpowiedniej kolejności. W wypadku dużych ćwiczeń aplikacyjnych taka mapa zawierała nieraz sto, albo i więcej arkuszy. No to najlepszym sposobem ułatwiającym sklejanie było rozłożenie poszczególnych arkuszy na podłodze, zdjęcie obuwia i przystąpienie do dzieła. Następnie mapę się składało i nanosiło poszczególne sytuacje wynikłe z dynamiki walki.

Podobne mapy, które budzą tyle emocji, wykonywano na każdych ćwiczeniach. Wykonywało je setki albo i tysiące absolwentów Akademii Sztabu Generalnego i Wojskowej Akademii Politycznej oraz oficerów biorących udział w różnych ćwiczenia aplikacyjnych (nawet strategicznych) oraz z wojskami (zazwyczaj taktycznych, a w wypadku dużych manewrów – operacyjnych). Oczywiście mapy mobilizacyjne, będące przedmiotem analizy historyków, różnią się w szczegółach, ale nie tak bardzo jak chcą niektórzy „specjaliści”. Ale najtajniejszych map, z których można by ewentualnie wysnuć jakieś wnioski odnośnie zamiarów strategicznych Imperium Sowieckiego nikt w Polsce, nawet Kukliński nie widział ani nie zobaczy. Są one w Moskwie. Wielokrotnie mówił o tym gen. Jaruzelski, który tęsknił do nich, ale także ich nie widział.

 

W czasie prawie czterdziestoletnie służby nie pamiętam ani jednego przypadku, abyśmy nacierali na Wchód. Zawsze na Zachód. Założenie zawsze było takie samo: Wojska NATO dokonują niespodziewanego uderzenia na Układ Warszawski (UW). My, skrzykujemy się i kopiąc dupy przeciwnikowi nacieramy… A że teren na którym przyszło nam działać w ramach UW (południowe wybrzeże Morza Bałtyckiego i wschodnie Morza Północnego -dochodzimy do kanału La Manche) od tysięcy lat nie ulega większym zmianom więc niczego nowego wymyślić się nie da. Można było jedynie przewidywać poszczególne sytuacje taktyczne, operacyjne i strategiczne i rozgrywać wszystko na mapach. Jestem przekonany, że gdyby ujawnić mapy NATO na tym kierunku strategicznym, byłyby one porównywalne z tym, co wymyślono w UW, oczywiście, kierunek natarcia byłby z Zachodu na Wschód. Jednak cele rakiet z głowicami nuklearnymi były w obu wypadkach tożsame. Główne uderzenie rakietowe NATO czy UW, wynikające z logiki sztuki wojennej byłoby skierowane na terytorium Polski. Niepodważalną zasługą Kuklińskiego było, że pomógł Amerykanom doprecyzować jakieś 300 do 400 celów na naszym terytorium.

 

Toteż nic dziwnego, że generałowie peerelowscy widzą w Kuklińskim cynicznego zdrajcę i ustawiają go raczej w rynsztoku niż na cokole. Lech Wałęsa, który w okresie prezydentury miał już martwą duszę a sumienie zabalsamowane propagandą sukcesu i w każdej chwili mógł zrobić coś głupiego, wiedząc, że nikt nie będzie się po nim tego spodziewał i który ma dwie ułomności – skromność i żonę, a którego już wówczas zaczynano tytułować „Bolkiem”, był za, a nawet przeciw. W tej sytuacji zastanawiam się, czy w odniesieniu do Kuklińskiego wolno mi używać słowa szpieg? Myślę, że wolno. Słowo szpieg nie zawsze w historii ma pejoratywne zabarwienie. Wystarczy przeczytać to, co o szpiegach mówi Sun Tzu, Biblia czy Pan Tadeusz… tak, tak, tak. W wypadku Kuklińskiego słowo szpieg może brzmieć dumnie. Mnie czasem brzmi dumnie, a niekiedy, gdy sobie przypominam niektóre szczegóły, które znam, słowo to brzmi ciut, ciut mniej. Ale wierzę mu na słowo, że nigdy, że był zdrajcą. Wszak chciał dobrze. Wybrał mniejsze zło…Tak mu się przynajmniej mogło wydawać.

Interesując się umiarkowanie Kuklińskim, z którym los mnie zetknął raczej przypadkowo i nie mogę powiedzieć, że go znałem i wiedząc, że w wielu wypadkach, co innego mówią dokumenty (w dużej części zniszczone po ucieczce szpiega i w sporej części stworzone na nowo i że nie było to pierwsze niszczenie teczki szpiega. Pierwsze miało miejsce wiele lat temu i dokonał tego jego dowódca drużyny w szkole oficerskiej), a co innego jest codzienna robota operacyjna, wziąłem na spytki tych, którzy Kuklińskiego znali ze strony operacyjnej.

Pierwszy na liście był oficer Informacji WP i następnie WSW płk Konstanty Staniszewski. Ten były podwładny Skulbaszewskiego, Wozniesieńskiego, Fejgina, Kiszczaka, Poradki, Buły rozmawiam ze mną chętnie, a że emeryci czasu nie liczą, obgadaliśmy najważniejsze postacie Peerelu widziane z punktu widzenia oficera operacyjnego. Z rozmów utkwiły mi w głowie dwie sprawy.

Pierwsza – Staniszewski powiedział, że po wyjeździe z Polski marsz. K. Rokossowskiego w służbach specjalnych wiele się zmieniło. Zmieniono nazwę Informacja WP na WSW. To zupełnie tak, jak w czasie transformacji w 1990 r., gdzie departamenty operacyjne MSW nazwano UOP a WSW i Zarząd II Sztabu Generalnego przemianowano na WSI. Poza tym, wszystko pozostało po staremu.

A druga sprawa? Staniszewski był w 1946 r. w Oficerskiej Szkole Piechoty we Wrocławiu dowódcą drużyny podchorążego Kuklińskiego i znał okoliczności wyrzucenia go ze szkoły i późniejszego zniszczenia jego teczki w Informacji WP. Przyczyną relegowania z podchorążówki Kuklińskiego było sfałszowanie przez niego życiorysu, ubarwienie biografii o to i owo. Między innymi chodziło o przerobienie daty urodzenia i przypisanie sobie zasług w organizacji „Miecz i Pług”. To już wówczas podchorążym bliżej zainteresowała się Informacja WP, która de facto była całkowicie kierowana przez NKWD. Nie to jednak było najciekawsze w relacji Staniszewskiego. Oto obaj spotkali się w 9. pułku piechoty. Byli już oficerami. Z tym, że Staniszewski, po kończeni szkoły informacji w Wesołej, był oficerem Informacji WP „opiekującym” się znowu…teraz już chorążym Kuklińskim…

Doszło do niszczenia dokumentów na rozkaz przełożonych. Staniszewski tego nie chciał albo nie mógł komentować. Przeczytajcie zresztą sami, co miał do powiedzenia, a co ja ogłosiłem w THP. Nie jest to nic rewelacyjnego. Interesujące jest tylko to, że po ukazaniu się książki, Staniszewski, po wyjściu z Muzeum Etnograficznego, w którym był ochroniarzem, został zaczepiony przez nieznanych mu osobników, którzy wytrzaskali go po mordzie i dodatkowo nieco skopali radząc, aby trzymał pysk zamknięty na kłódkę, albo wyląduje tak jak autor książki, w szpitalu. Obiecał im, że będzie trzymał język za zębami. Dotrzymał słowa. Spisał wspomnienia, ale do interesującego tematu nigdy nie wrócił. Coś tam kręcił. Coś próbował konfabulować. Nie szło mu to najlepiej. Co innego napisać meldunek z donosem, a co innego wyspowiadać się ze swego niegrzecznego życia.

 

Generałowie Jaruzelski, Siwicki, Poradko, Buła, Pożoga, tak jak i oficerowie pracujący w Sztabie Generalnym WP razem z Kuklińskim, m.in. pułkownicy Włodzimierz Bauer lub Stanisław Radaj też nie wzbogacili wiedzy o jego szpiegowskiej działalności. Były jakieś zakamuflowane informacje, ze być może był on podwójnym lub nawet potrójnym agentem, a Bauer wspominał, że przed rejteradą Kuklińskiego za ocean, na lotnisko w Mińsku Mazowieckim przyleciał Jurij Andropow, aby spotkać się z gen. Milewskim. Obaj dostojnicy coś tam szeptali. I Bauer, który jako oficer Sztabu Generalnego WP zabezpieczał wizytę przypuszczał, ale już po zniknięciu kolegi, że być może wszechwładny przewodniczący KGB przekazał opiekunowi służb specjalnych z ramienia KC PZPR Milewskiemu jakieś sugestie odnośnie kombinacji operacyjnej rozgrywanej z wykorzystaniem szpiega, kapturowo albo nawet świadomie, ale… Wkrótce potem gen. Jerzy Skalski wezwał najwyższych współpracowników i oświadczył, że CIA pozyskała plany wprowadzenia stanu wojennego w Polsce, ale…

                                               ***

Co ciekawsze, Kukliński po uchyleniu wyroku śmierci i pełnej rehabilitacji (była w tym duża zasługa Leszka Millera), w czasie odwiedzin Polski nie chciał się spotkać nie tylko z dawnymi kolegami ze Sztabu Generalnego WP, ale także z oficerami z żeglarskiego klubu „Atol”, którego był członkiem i z którymi odbywał wiele rejsów po Bałtyku i Morzu Północnym. Chodziło o rozpoznawanie przydzielonego Polsce w ramach UW kierunku strategicznego. W czasie tych rejsów przeżyli kilka mrożących krew w żyłach przygód. Polowały na nich kutry wojsk NATO. Spotkanie chciał zorganizować płk S. Radaj. Wszystko było przygotowane. Nawet to, co żeglarze lubią najbardziej – wódka czysta i golonka z kapustą. Kukliński skrewił. Nie przyszedł. Wolach snuć się w towarzystwie uzbrojonych w długą broń goryli, jakby chodziło o rozpoczęcie trzeciej wojny światowej i groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Wyglądało to jakby pułkownik ciągle miał na głowie losy świata. Świata, który w 1981 r. uratował przez atomową zagładą. Byłoby to groźne, gdyby nie było śmieszna. Ale być może wzmacniało jego ego.

Z pytanych generałów o to, co konkretnie wiedzą o Kuklińskim jedynie Pożoga wspominał, że jego doświadczony kontrwywiadowca, szef wydziału amerykańskiego Departamentu II MSW płk Zbigniew Twerd, tuż po zakończeniu wojny w Wietnamie i wycofaniu Amerykanów, którzy zostawili archiwa, również operacyjne, na pastwę losu, (czytaj: Związku Sowieckiego) odwiedził Moskę i przywiózł materiały operacyjne CIA dotyczące spraw polskich. Materiały podzielono na dwie części, bo dużo oficerów MON i MSW „urzędowało” w Wietnamie. Jedną część zostawiono w Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu, a drugą, dotyczącą spraw wojska, oddana do dyspozycji WSW.

W części MSW była sporo materiałów dotyczących pięknej agentki CIA pochodzenia wietnamskiego Nguyen Thi Lan ksywa „Cy-86”, która, działając na kierunku polskim zwerbowała sporo agentów. Dzięki temu, że agentka wpadła w ręce KGB „łupy” kontrwywiadu MSW powiększyły się o personalia kilku szpiegów, m.in. o Stanisława Dembowskiego, Zenona Celegrata, Bogdana Walewskiego i innych. Gen. Pożoga w 1990 r. przypomniał sobie, że w czasie podziału materiałów przywiezionych przez płk. Twerda, przeglądając je przypadkowo, zwrócił uwagę na nazwisko Kuklińskiego, ale jako, że dotyczyło to oficera wojska, nie nadał sprawie biegu zostawiając to przyjaciołom z WSW, generałom Poradce i Bule. Płk M. Wieczorek ksywa „Marek”, który był również w Wietnamie i służbowo interesował się agentką CIA i znał Kuklińskiego wspomniał, że pułkownik, pies na dziewczyny, nie mógł chyba przepuścić atrakcyjnej werbownicze CIA. „Marek” śmiał się, że Kukliński, gdy nie mógł zasnąć nie liczył baranków a układał w myślach rejestr niegdysiejszych kochanek. I zawsze zasypiał nie dobiegając do końca listy. Kochanek musiał mieć sporo. Żadnej spódniczce nie przywykł przepuszczać. W tej konkurencji mógł śmiało rywalizować z Wieczorkiem. Także płk Artur Gotówko pamięta coś niecoś. Wie, że oficer WSW zajmujący się wyjaśnieniem osób związanych z wojskiem a zwerbowanych przez „Cy-86” zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Materiały wietnamskie” gdzieś przepadły. 

Teraz tylko fragment z Niespokojnej Granicy dotyczący znajomej Kuklińskiego z czasów tuż przed jego ucieczką. Celowo nie podaję jej nazwiska, bo wystawiłem już tylu ludzi na przykrości, ze akurat tej osobie, z którą przeżyłem sporo miłych chwil  chciałbym tego oszczędzić. Moja bohaterka występuje tu pod imieniem Mirella, które jest, jak większość podawanych w mediach spraw dotyczących Kuklińskiego, fałszywe.

Pisałem tak: Nie jestem pewien, ile jest prawdy w tym, że Mirella była kochanką płk Kuklińskiego. Wrogowie pułkownika twierdzą, że Mirella, która nigdy nie wyzbyła się nawyków z młodości, na polecenie służb specjalnych, namówiła kochanka do rejterady z kraju. Miała mu oświadczyć, że grozi mu dekonspiracja Wedle ludzi rozpuszczających te plotki chodziło o to, by szpieg przekazał CIA Czerwoną książeczkę, zawierającą założenia stanu wojennego. Czekano na reakcję Stanów Zjednoczonych. A skoro jej nie było, to Jaruzelski mógł spokojnie ogłosić stan wojenny. I faktycznie Amerykanie, chociaż byli poinformowani o planach generała pisanego w Peerelu przez duże G, nie zareagowali, nie przedsięwzięli żadnych kroków mogących powstrzymać Jaruzelskiego (..).

Przeciwnego zdania o kontaktach Mirelli z pułkownikiem są jego hagiografowie, w tym mój przyjaciel Józef Szaniawski, który na plecach szpiega wjechał do historii. Poświęcił Kuklińskiemu kilka książek. Był jego piewcą. Wedle Szaniawskiego Mirella była jedynie maskownicą poczynań wywiadowczych Kuklińskiego. Pozorując kochanków, jechali samochodem do lasu. Pułkownik, pod byle pretekstem, zostawiał przyjaciółkę w samochodzie, szedł w umówione miejsce, gdzie w skrzynce wywiadowczej (ustalona z wywiadem skrytka, najczęściej w formie sztucznego kamienia) zostawiał meldunek, zabierał kodowane polecenia szpiegowskich mocodawców…

Nie bardzo chce mi się wierzyć, aby taka rola odpowiadała Mirelli. Ale w służbach specjalnych nie takie rzeczy są możliwe. Słuchając różnych wersji zapytałem medyczkę o znajomość z Kuklińskim. Ona długo cedziła nazwisko pułkownika przez zaciśnięte zęby. Wyglądało to tak, jakby gryzła zloty medal olimpijski chcąc sprawdzić, czy rzeczywiście jest ze złota. Na koniec przyznała, że znała Kuklińskiego blisko. Może lepiej niż własna żona i reszta jego rodziny. Bo tak było bezpieczniej dla niego i dla nich. I jeżeli coś konkretnego może o pułkowniku powiedzieć to tylko to, że był przewidywalny jedynie w tym, że był nieprzewidywalny.

Zagadnięta o plotkę, jakoby oficer usiłował zorganizować jakąś antyreżymową organizację w Sztabie Generalnym WP, o czym wspominali niektórzy agenci CIA, a i sam pułkownik, Mirella powiedziała abym nie walał duraka, bo to było, przy takiej infiltracji ze strony WSW oraz GRU niewykonalne, następnie dodała, że przeczytała, obejrzała i wysłuchała wszystkiego tego, co na temat szpiega było dostępne. I wszystko – jej zdaniem – to wyjątkowy chłam. Nikt z opowiadaczy nie zdołał zbliżyć się do prawdy. Być może jest to niemożliwe. Kukliński był szpiegiem na miarę epoki. Aby go prawdziwie przedstawić trzeba talentu Homera lub Szekspira a nie lokalnych polsko-amerykańskich partaczy dorabiających mu ex post ideologię antysowiecką.

Byłem i jestem zafascynowany Kuklińskim. To as asów w szpiegowskim fachu.  Był zaprzyjaźniony z oficerami GRU i WSW oraz kilku dupkami z CIA. Wszyscy go pilnowani i usiłowali wykorzystać. Niepojęte, jakim sposobem wykołował pierwszych i drugich oddając się w ręce dupków. Ci docenili jego spryt. Wydawało się, że zapewnili mu wygodne życie… Ale…? Czy bezpieczne…?

                                                        ***

Polaków-zwyklaków najwięcej frapuje fakt, ile kasy oficer zgarną za ryzykowne przejście na stronę amerykańską. Gaża oficerska na jego stanowisku, jako zastępcy szefa Zarządu Operacyjnego Sztabu Generalnego WP wynosiła około trzy średnie pensje krajowe. Więc nie była powalająca. Niektórzy, zachodząc w głowę i powołując się na K. Vonneguta twierdzącego, że jeżeli ktoś ma mocną głowę, może mimo wszystko zajść na samą górę spekulują, czy motywem przejścia na służbę CIA nie były lepsze warunki materialne zaoferowane przez Amerykanów. Tylko nieliczni zastanawiają się, w jaki sposób Kuklińskiemu, oficerowi pod nadzorem GRU i WSW i wytrawnemu żeglarzowi pod nadzorem GRU, WSW, SB i zwiadu WOP, po podjęciu ryzykownej misji udało się ograć te służby i samego Kiszczaka i znowu spekulują, czy pułkownik, być może przypadkowo albo na rozkaz, wplątany w wojnę wywiadów amerykańskiego i sowieckiego był maleńkim trybikiem w grze, w której wszyscy oszukują, a wygrywa raz jeden raz drugi i tak od początku świata, a może i dłużej.

 

Pułkownik, człowiek spokojny i rozsądny, nie był mściwy, jadowity, zawistny i wrogi. Gdy już był za oceanem i mógł sobie na wszystko, nie wieszał większych psów na marszałkach i generałach, którym służył od 1946 do 1981 r., z tym, że ostatnie kilkadziesiąt lat służył dwom, a podejrzewam, nawet trzem panom. Spokojnie, bez nerwów i nienawiści relacjonował fakty tak, jak je widział, a może tylko tak, jak je powinien był widzieć, jak mu nakazał wywiad? Może tylko w niektórych momentach coś zapomniał, coś przeoczył, coś przeinaczył, coś, co wiązało się z GRU i WSW i innymi wywiadami…

Co by jednak na ten temat nie mówić, to przy Kuklińskim inni szpiedzy wydają się grubo ciosanymi bęcwałem. Kukliński był szczerym człowiekiem. Szczerym nawet wtedy, gdy kłamał: kłamał szczerze. Dla innych szczerość była cechą całkowicie obcą. Skoro nigdy nie mieli wątpliwości, to uczciwość, otwartość, szczerość, normalność nic ich nie obchodziła.

 

Biorąc pod uwagę, że CIA, ta niezbyt udolna agencja, która nawet sojuszników nie potrafi podsłuchiwać w taki sposób, aby sprawa nie wyszła na światło dzienne, wyznaczyła do prowadzenia Kuklińskiego raczej infantylnych, niewydarzonych, niezdolnych, nieskoordynowanych, by nie powiedzieć kalekich oficerów i pułkownik w najtrudniejszych momentach musiał sobie rodzić sam, to wolno go chyba uznać za jednego z najwybitniejszych szpiegów XX wieku. Jego dzieje są podniecające, a sprawy, które prowadził ciekawe. Jestem pewny, że się nie mylę. Jeśli ktoś sądzi inaczej i jeśli mi to udowodni, to jestem gotów zjeść własną nogę.

 

PS.

Więcej na ten temat w książce Od J. Światłu do A. Macierewicza, która ukaże się w kwietniu 2014 r.

PS.2

Proszę komentarze kierować na maila: henryk@piecuch.pl

Jedno przemyślenie nt. „RYSZARD pułkownik KUKLIŃSKI. DLACZEGO GO KOCHAM?

  1. Wywody Autora niemal zawsze są mętne – nadzwyczaj często unika on konkretnych konkluzji, rzuca zaś mnóstwo hipotez niepopartych niczym poza własnym przeczuciem. Często też stwarza wrażenie, jakoby wiedział więcej i lepiej niż pozostali: oczywiście obcując z f-szami „służb” musi znać więcej informacji niż publikuje. Niemniej nie można z góry założyć, że oni mają rację, nawet jeśliby z dobrej woli chcieli mówić prawdę, bowiem każdy „zawodowiec” może zostać „wpuszczony w maliny”, a nierzadko zna zaledwie wycinek działań. Dlatego też wolę książki historyków, nawet jeżeli w sprawach wojskowych nierzadko są naiwni. Oni mimo wszystko stosują pewien warsztat krytyczny – zresztą aby czegoś się dowiedzieć trzeba poznać wiele relacji i stawiając na szerszym tle przeanalizować. Wtedy można wyrobić sobie pogląd, choć najczęściej i tak nie można powiedzieć: „wiem” – po prostu taka wersja wydarzeń wygląda wg. mojego rozumienia na najbardziej prawidłową w świetle znanych mi faktów. Książki Autora których mam całkiem sporo są wskutek wad, jakie dostrzegam, dziełami opasłymi, ale męczą gdy przewijają się przez nie wciąż te same motywy tj. opisy operacji przeciw V Komendzie WiN i Ukraińcom. Sprawia to wrażenie, iż w istocie p. Henryk Piecuch uzyskał dostęp do jakiegoś niewielkiego wycinka dokumentów i na nich niezmiennie bazuje, okraszając swe książki plotkami i niedomówieniami sugerującymi głębszą wiedzę, której wg. mnie może … wcale nie mieć. Lepiej dla czytelnika byłoby, gdyby mógł zapoznać się z rzeczywistymi informacjami jakie uzyskał Autor, zaprezentowanymi w wyważony sposób, niż brnąć przez tal liczne książki, z których jedna podobna jest do drugiej. W każdej można znaleźć interesujące szczegóły, ale nieproporcjonalne do objętości. Także poglądy Autora, stosunek do PRL i tworzących go postaci często trudno uchwycić: to krytykuje, to znów jakby z sympatią odnosi się do niektórych kwestii i osób. Ja w każdym razie korzystam z Jego twórczości, tj. i z serii dokumentalnych p. Roberta Walenciaka, którego uważam za w prostej linii kontynuatora propagandzistów PRL. W obu przypadkach mimo wszystko warto zetknąć się z opiniami ludzi tamtego okresu, ujrzeć ich czy poznać choć trochę – aby tj. w wypadku dokumentów p. Walenciaka przekonać co mają do powiedzenia, jak kłamią.
    Co zaś tyczy się p. Piecucha, to jeżeli bliskie były mu niektóre idee WiN to dziwne są jego komentarze nt. prawicy. Przecież to jedyna obecnie strona sceny politycznej, gdzie tak mocno akcentuje się wartości patriotyczne, państwowotwórcze, których nie ma w dzisiejszej Polsce. Chyba każdy, komu bliskie są takie wartości brak jest takiej atmosfery wspólnego budowania Ojczyzny, jaką mimo wszystko odznaczała się II RP. Nie wierzę, iż cynizm przewijający się często w opiniach Autora dotyczył też wartości nadrzędnych: wszak postuluje on chociażby zbudowanie służb specjalnych od nowa, jako zdegenerowanych, co im mnie się nasuwa, gdy obserwuje niektóre poczynania tychże.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *