OPERACJA „DUNAJ” – przygotowania

Byłem wówczas zastępcą do spraw politycznych dowódcy Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie płk. Zdzisława Drobniaka. Już od dłuższego czasu wiewiórki szeptały, ze coś się, nie tylko w kraju, święci.

W marcu 1967 r. Warszawa zarządziła zbiorowe czytanie „Trybuny Ludu” i „Żołnierza Wolności”, strasznie upierdliwych dzienników. Dla odtrutki posługiwałem się też „Polityką” i „Tygodnikiem Powszechnym”, niewątpliwie najlepszymi pismami między Łabą a Władywostokiem, a na domiar złego pomogłem koledze pochodzenia żydowskiego wyłgać się z rąk WSW. Dlaczego to zrobiłem? Bo czułem się osobiście znieważony cudzą krzywdą. Oficerowie zapamiętali afront. Zbliżał się termin wyprawy na Czechosłowację. Szykowaliśmy się, by pomóc braciom Czechom obronić socjalizm. Tłumaczyłem Drobniakowi, który kierował przygotowaniami batalionu do zabezpieczenia porządku na wypadek przemarszu wojsk Układu Warszawskiego przez Góry Izerskie i Karkonosze i bardzo się tym przejmował:

– O rany!  Pułkowniku! Co nas obchodzą bracia Czechosłowacy? Przecież oni mają długie tradycje siania zamieszania. Już w 1415 r., po spaleniu na stosie w Konstancji Jana heretyka Husa, wybuchły krwawe wojny husyckie. Poza tym są nam winni kilkaset hektarów za przekazanie im Tkaczy, a i wcześniej mają sporo makaronu za uszami. Przypomnę jedynie, ze 23 stycznia 1919 r. Czesi zdyskontowali osłabienie Polaków i na rozkaz premiera Karla Kramara oraz prezydenta Tomasa Masaryka zaatakowali skutecznie nasz Śląsk Cieszyński (mieszkało tam 55 % Polaków, 27 % Czechów i 18 % Niemców) i ot tak „na dzień dobry” wyrżnęli wszystkich rannych i personel polskiego szpitala… Po prawie dwudziestu latach (2 października 1939 r.), wykorzystując zaangażowanie „wujka Adolfa” w przywoływaniu Czechów do porządku, odebraliśmy to, „co było nasze” i jeszcze kawałek. Teraz nadarza nam się ponowna okazja…

– No to, co z tego?

Byłem młody. Mówiłem dużo. Myślałem, że to lepsze jest od milczenia. Poleciałem monologiem wewnętrznym:

– A chociażby i to, że to oni później wymyślili szmatławą postać niedojdy i cwaniaczka – Szwejka, a Bohumil Hrabal wygłówkował mrowie piwożłopów i multum innych nieudaczników, i tylko jeden u nich porządny człowiek – pułkownik Emil Zapotek, ale i on prawdę powiedziawszy świnia, bo jako oficer, pułkownik, pragnie dorabiać ludzką twarz czemuś tak doskonałemu jak socjalizm, i Czesi nie chcą nam oddać ziemi za Tkacze, a to my wykoncypowaliśmy Pana Wołodyjowskiego i to my, budując monumenty, czcimy powstania narodowe… A oni, co? Co mają czcić?… I ja się zastanawiam, dlaczego jeszcze nie stawiamy pomników grabarzom? Przecież oni mają równie wielkie zasługi jak powstańcy, naharowali się grzebiąc poległych… i to my mieliśmy Zawiszę Czarnego z Grabowa i bohaterskich obrońców Warszawy, i bohaterów spod Lenino oraz Monte Cassino, a oni poddali się Niemcom bez jednego wystrzału…

– Co to zmienia?

– To, że my walczyliśmy w Powstaniu, aż nas wybito i kamień na kamieniu został z Warszawy, a oni poczekali i ocalili Pragę… Ale, ale, trzeba Czechosłowakom przyznać, że są uprzejmi. Chcą się nam podlizywać. Każdego turystę polskiego, napotkanego na „Drodze Przyjaźni” witają okrzykiem: „Cześć pracy!”. I część Polaków odbiera to, jako zawołanie: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!” I rzuca się na braci Czechosłowaków z pięściami. A teraz ten wichrzyciel Aleksander Dubcek…

Z mojej strony było to bezrozumne bajdurzenie i Drobniak nie dał mi dokończyć. Zmierzył mnie z góry na dół i z dołu do góry, popatrzył tak na mnie jakoś osobliwie, jakby widział mnie po raz pierwszy i powiedział abym spierdalał ze swymi aberracyjnymi poglądami.

Pułkownik nie potrafił być zabawny nawet wtedy, gdy przychodziła na to pora. A ja uważałem, że dla prawdziwych marksistów nie może być nic zabawniejszego niż Praska Wiosna. Dziwne, ale ilekroć próbowałem potrząsnąć drzewem prawdy, zawsze na moją głowę leciały obelgi i nienawiść. Ja się z tego cieszyłem. Sądziłem, że ludzie nienawidzą tylko tych, których kochają, słusznie utrzymując, że reszta niewarta jest ich energii. Ale cóż, zdarzają się wyjątki – to altruistyczni politycy i empatyczni wojskowi. Kto wie, może w głowie Drobniaka kiełkowała już myśl, aby sprzedać mnie do brygady zanim narobię mu większego kłopotu? Czekał tylko na okazję.

W czerwcu, lipcu 1968 r. spotykałem się w pobliżu strażnicy Przesieka z oficerami czechosłowackimi. Przekazałem im to i owo. Między innymi informację o ruchach wojsk sowieckich czających się na północnych stokach Grzbietu Wysokiego Gór Izerskich i mających lufy czołgów skierowane na południe. Miałem dobre, wielokrotnie sprawdzone informacje.

Byłem w ciągłym ruchu. Jeździłem po Górach Izerskich i Karkonoszach. Rozmawiałem z zainteresowanymi wyprawą. Byłem przewodnikiem silnej ekipy polsko-sowieckiej. W jej skład wchodził pułkownik Kukliński ze Sztabu Generalnego WP, szef sztabu i oficer rozpoznawczy jednej z dywizji AR, przygotowanej do wejścia na teren Czechosłowacji, a stacjonującej na Pogórzu Izerskim oraz Nikołaj Plisko ze sztabu Północnej Grupy Wojska Armii Radzieckiej w Legnicy.

Już od połowy zimy 1968 r. za strażnicą Kamieńczyk, od strony granicy, kilku żołnierzy AR postawiło namiot. Trudno go było zauważyć. Wśród karłowatych świerków rosnących na zboczach Kamiennikach, teraz okrytych, szadzią, wyglądających jak gęsie piórka, namiot sowiecki przypominał igloo Eskimosów. Żołnierze sowieccy urzędowali w nim dzień i noc. Mieli tam zgromadzony sprzęt przy pomocy, którego można było podsłuchiwać, co dzieje się w całym kosmosie, a nie tylko w Czechosłowacji. Cdn.

Więcej w książce „Niespokojna granica” cbwydawnictwo@home.pl

PS

P.T. Internautów i Czytelników Expressu Bydgoskiego, na którego łamach ukazał się nekrolog o zgonie Henryka Piecucha uprzejmie informuję, że:

Wiadomość o mojej śmierci jest nieco przesadzona.

                                                                               Henryk Piecuch

 

 

Jedno przemyślenie nt. „OPERACJA „DUNAJ” – przygotowania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *