GÓRZYNIEC

Urodziłem się prawie w górach. Górom, niskim i wysokim poświęciłem wiele ze swoich 86 lat. Dziś, gdy góry są dla mnie niedostępne mogę tylko wspominać. Pozwólcie jednak, że zacznę od parafrazy: Już wieczór zapadł /Ucichły kaczory /I z Sejmu wychodzą /Rządowe upiory /Straszliwych rezunów /Zbierają się hordy /By szerzyć dokoła /Polityczne mordy /Na czele szwadronu /Duda bystro gna /A chór Platformersów /Przed Pałacem łka: /Platforma, Platforma /Platforma maja! /Spokojny Donaldzik /Rząd reformuje /Platforma, Platforma /Platforma maja! /W moim mózgu /Pamięć się przewraca / I do Górzyńca bez końca zawraca.

                W dzieciństwie mieszkałem w Górach Izerskich, w Górzyńcu, na smętnym, ale jeszcze wielokulturowym zachodzie. Następnie w Piechowicach w pobliżu „Syrenki” i tunelu kolejowego przed Szklarską Porębą Dolną, a potem Nemezis poniosła mnie w świet.

                Jeżeli zapytacie mnie co takiego widziałem w Górzyńcu i Piechowicach, a następnie w Orlu, że w wielu książkach stale o tym wspominam odpowiem, że to, czego nikt inny nie widział.

                ***

                Po światówce Kraj Pieroga i Zalewajki był ścienkowany o Kresy, ale powiększony o tzw. Ziemie Odzyskane. Czasy były paskudne.  Zastępca dyrektora Departamentu X MBP pułkownika A. Fejgina, podpułkownik J. Światło przyszedł po mojego ojca.

                Wpadł do naszej chałupy na czele swoich zbirów. Mimo, że tato, z tego, co wiem, nie był w podziemiu nikim ważnym, on pofatygował się po niego osobiście.

                ***

                Nasza chata stała na skraju lasu u podnóża północnego Grzbietu Wysokiego Gór Izerskich. Z pokrytej świerkami doliny, pomiędzy Grzbietem Kamienieckim a Grzbietem Wysokiem sączyła się rzeka Mała Kamienna.

                Zabierając wodę maleńkim strumyczkom górskim kierowała się na wschód, by przed Piechowicami się zawstydzić, że obrała tak niesłuszny kierunek i skręcić na południe.  Matka natura zdrady kierunku Małej Kamiennej nie wybaczyła. Minąwszy budynek przedszkola, przecisnąwszy się pod mostem na ulicy Żymierskiego rzeka utopiła się w Kamiennej.

                ***

                Moje życie związane jest z wieloma rzekami. W Bielsku, w którym się urodziłem miałem Białkę, a w Żywcu Kamieniec i Sołę. W Szczecinie tylko Odrę, a w Sudetach Zachodnich Małą Kamienną, Kamienną, Izerę, Bóbr, Kwisę i Nysę Łużycką. W Warszawie Raszynke i Wisłę.

                No to tu cytat z Tadeusza Nowaka: „Kto nie urodził się nad rzeką, nad wodą, ten nie wie, co to kołyska, co to lustro, nie wie też, co to jest życie. Rzeka jest jak kołyska i jak lustro, jak życie najprawdziwsze. Niechże nas kołysze. Przeglądajcie się w niej i milczcie, i nie płaczcie, bo rzeka płaczu i gadulstwa nie znosi”.

                ***

                Wracam do Kamiennej? Ha! Rzeka urokliwa. Jej potęga w dopływach. Ma w dorzeczu dwa imponujące wodospady – Kamieńczyka i Szklarkę, ale także nie cieszyła się imponującą długością. W Jeleniej Górze, przed mostem kolejowym, zniszczonym przez rejterujących przed Armią Czerwoną Niemców, a odbudowanym dopiero w 1952 roku, otaczając Wzgórze Krzywoustego z wierzą widokową zwaną „Grzybkiem” Kamienna zanurkowała w Bobrze, kolory ją natychmiast pożarł.

                Rzeka Bóbr, której na szczęście nie podobało się w Czechach, zwiedziwszy ziemię dolnośląską i lubuską w okolicach Krosna Odrzańskiego elegancko rozpuściła się w Odrze.

                ***

                Odrze, o której tak pisała „Bigunówna”: „To nie była wielka rzeka, to zaledwie Odra; ale ja wtedy byłam mała. Posiadała swoje miejsce w hierarchii rzek, co sprawdziłam potem na mapach, dość drugorzędna, ale zauważalne, wicehrabina z prowincji na dworze królowej Amazonki. Mnie jednak wystarczała, wydawała się ogromna. Płynęła jak chciała, od dawna nieregulowana, skłonna do wylewów i nieobliczalna (…). Przepływała, defilowała, zajęta swoimi celami ukrytymi za horyzontem, gdzieś Dalego na północy. Nie było można zawiesić na niej wzroku, bo wyciągała go za horyzont, aż traciło się równowagę. Nie zwracała na mnie uwagi, zajęta sobą, zmienna, wędrująca woda, do której nigdy nie można wejść dwa razy, jak się później dowiedziałam”.

                Mnie Ora przyniosła parszywą przygodę, w wyniku której na powrót wylądowałem w dwóch największych masywach Sudetów Zachodnich.

                ***

                Moja rzeka, Mała Kamienna była maciupeńka. Milion razy mniejsza niż Odra. Nie bardzo wiem co mógłbym o niej napisać. Chyba tylko to, że po burzy Mała Kamienna robiła się wściekła, niczym niewiasta, której partner uciekł sprzed ołtarza.

                Tak, po solidnym deszczu Mała Kamienna z oburzeniem przewracała nawet wielkie głazy. W pewnym momencie zabrała arsenał WiN-u, zachomikowany pod naszą stodołą do walki…

                Ale to już, podobnie jak przygoda odrzańska, zupełnie inna historia. Może ją kiedyś opiszę. Morze…

                ***

                Podsłuchane w Szczecinie. Dwóch facetów stojący na Wałach chrobrego, spoglądających na Odrę.

                Pierwszy: – To morze?

                Drółgi: – Nie. To rzeka.

                Pierwszy: – Wygląda jak morze.  

                Drugi: – Może?

                A jak wygląda Mała Kamienna?

                ***

                Moją rzekę, Małą Kamienną, ha! od jej poczęcia w szumiącym świerkowym lesie aż do śmierci w Kamiennej mogłem przelecieć w jeden dzień.         Robiłem to często w pościgu za pstrągami. I byłem szczęśliwy, że żyję na ziemi i że wszystkie barwy, kształty, smaki, szumy, zlepy i dźwięki są do mojej dyspozycji.

                Nic to, że moja Mała Kamienna to był raczej spory strumień górski wijący się przez nasz ogród. Mimo, że maciupki był tak pyszny, że jego smaku nie zapomnę nigdy.

                Jedyną cenną rzeczą, jaką mieliśmy w naszej chałupie, oprócz kawałka rzeczki, był poniemiecki fortepian. Był zbyt duży, by wyszabrowali go rabuśni szabrownicy, którzy szabrowali wszystko co dało się spieniężyć.

                Na tym fortepianie, od rana do nocy bębniłem solfeże i gamy pod czujnym okiem urokliwej guwernantki pani Baniewskiej.

                Ponoć dobrze się zapowiadałem.

                ***

                Górzyniec stanowił moje kotwicowisko. W wiosce mieszkało kilkadziesiąt rodzin, uciekinierów z tzw. Centralnej Polski. Pętało się też sporo Niemców, Rosjan, Ukraińców, Białorusinów i Litwinów. Najwięcej było repatriantów przesiedlonych z Kresów. Był też jeden Żyd uratowany z Holokaustu. Wszyscy się znali. Aż pewnego dnia zjawili się nieznani…

                ***

                Z Niemcami nie było problemu. Przyszła zima z 1945 na 1946 r. Zima była śnieżna i ostra. Na Niemców urządzano łapanki.   Uczłowieczano ich w ten sposób.

                Złapanych zapędzono do odśnieżania drogi Szklarska Poręba – Jakuszyce, ale także do innych prac w różnych miejscowościach powiatu jeleniogórskiego.

                Wiosną 1946 r. także Niemców łapano i wywożono do sowieckiej zony okupacyjnej. Zony, z której 7 października 1949 r. utworzono Niemiecką Republikę Demokratyczną (NRD). Było to brakujące ogniwo między nazizmem a stalinizmem.

                ***

                Problemem dla niektórych mieszkańców Górzyńca był także pewien Żyd. Swoisty artysta. Siedział cichutko. Nikomu nie wadził. Uczył niektóre dzieci, w tym mnie rysować…

                Ale byli ludzie…, a raczej indywidua mieniące się Ludźmi!

                To było osobliwe typy potrafiące wbić bliźniemu nóż w plecy i zapytać go „dlaczego krwawi?” Ci nieludzcy ludzie złożyli swoistemu artyście propozycję:          Żydzie! Wyrzuć się sam z Górzyńca, zanim my cię wyrzucimy, a może tylko anihilujemy.

                Wśród nieludzkich ludzi były „wykrztałciuchy”, znające trudne wyrazy i przekonane, że dwa tysiące lat temu Żydzi zamordowali Jezusa Chrystusa, a potomkowie morderców do dziś porywają dzieci na mace. Sam słyszałem jak przypominał im o tym pewien Wielebny z Piechowic.

                Żyd z oferty nie skorzystał. Może zlekceważył groźbę? Może uważał, że skoro przeżył holokaust to jest szczęściarzem i nic mu już nie grozi?

                Może…

                Pogrzebano go niechlujnie. Tak, że denatowi włosy z grobu wystawały. Pochowano go w lesie, tam, gdzie go zaciukano siekierami, przy drodze leśnej, w pobliżu mostu kolejowego przecinającego szosę i rzekę Małą Kamienną. Miejsca pochówku niczym nie oznaczono. Na tym grobie rosły imponujące grzyby. Koźlaki z czerwonymi główkami, nazywane „panienkami”. Dlaczego grzyby miały czerwone łebki? Nie wiem. Żyd chyba nie był komunistą. Ktoś mądry powiedział, że nie istnieją prawdy o martwych poza tą, że są martwi i już ich nie ma. Jakby ich nigdy nie było. To był ten wypadek. Ludzie o morderstwie zamilkli. Nigdy nie chcieli o tym gadać. Dokładnie wyczyścili sumienia.

                A w Górzyńcu każdy znał każdego

                Mieszkańcy codziennie się spotykali. A przybysze, na czele ze Światłą, byli obcy. Po mieszkańcach, którzy mieli zaszłości akowskie, kolaboranckie lub jedynie szabrownicze, grozą powiało. Ludzie nie wiedzieli, czego obcy chcieli? Po co przyszli? Do kogo lub po kogo przyszli? Do dziś pamiętam oczy herszta zbirów. Oczy wybałuszone. Prawie wylatujące z orbit. No i ten śmiech jego. Głośny. Rubaszny. Mama powiedziała, że taki śmiech znamionuje brak wychowania.  Ekipa taty nie zastała. Światło mógł mnie zastrzelić. Niejako w zastępstwie. Nie zrobił tego. A mógł. Powinienem być mu wdzięczny.           Grupy UB nie takie sprawy załatwiały od ręki. Tak, chyba powinienem go za nie-zastrzelenie polubić. Oficerowie – gnomy zastrzelili tylko psa. Stłukli mamę. Zgwałcili ciotkę. Mnie jedynie skopali. Zabrali też to, co się zmieściło na dwie ciężarówki. Czyli wszystko. Błyskawicznie splądrowali całą chałupę. Działali piorunem.     Byli chybcy niczym ogień toczący podzwrotnikowy busz.          Zrujnowano nas całkowicie.

                Moja rodzina nigdy nie odzyskała radości życia. Miało to pozytywny wydźwięk. Będąc na dnie, nie baliśmy się upadku. Od tego czasu gdziekolwiek byłem, cokolwiek nie robiłem, otoczony byłem niechlujnymi, brudnymi gnomami-agentami służb specjalnych. Gnomy wyrastały przede mną jakby spod ziemi. Jak trujące grzyby do złego kusiły. Gnomy, z biegiem lat wzmocnione oficerami WSW i bezpieki, niczym bezdomne psy osaczały mnie. Obserwowały każdy mój krok. Dyszały z pożądania. A wyjąc do księżyca sporządzały donosy i podchodziły od tyłu usiłując kąsać. Kilka razy udało się mnie ugryźć.

                A wówczas, w Górzyńcu, ubowcy przyszli za tydzień. Zakołatali do drzwi o północy. Ojciec nie zdążył wywiać. Wówczas Światło zrobił coś, co kazało mi modlić się tymi słowy: „Kochany Panie Boże! Ten typ zabrał mi tatusia. Daj mu, Panie Boże, najdłuższe życie, abym mógł go dorwać i zabić. A potem daj mu wieczność. W piekle”. Pan Bóg nie wysłuchał mojej prośby. Gdy Go wówczas prosiłem, zapomniałem, że była sobota. Szabat. Pan Bóg odpoczywał.  Ale być może moje błaganie nie zostało wysłuchane także dlatego, że byłem wierny późniejszemu dekalogowi Zbigniewa Herberta, którego 4. przykazanie głosiło, że: „Modlić się można wszędzie. Najgorszym miejscem są świątynie. Panuję tam zaduch…” Ja się najczęściej modliłem na Bobrowych Skałach dominujących nad Górzyńcem i na Gracziczniku w pobliżu strażnicy na Orlu.

                UB zabrało mi tatę. Koledzy w szkole dali mi szansę pomyśleć, jak samotne są dzieci „Zaplutych karłów reakcji”.       Prawdę mówiąc rozmyślam o tym do dziś. Nim zdążyłem doszlusować do dawnych kolegów, co zajęło mi niespełna pół wieku, dawni wrogowie, a zwłaszcza ich buntownicze potomstwo, przepoczwarczyło się w Prawdziwych Patriotów. Ja z lenistwa, znowu nie zdążyłem z konwersją. Stałem się gorszym sortem. Byłem wrogiem wczoraj. Jestem nim dziś.   Starożytni Rzymianie używali piórka wymiotnego, by zwrócić to, co zjedli. Mnie podchodzi do gardła pospolitość, którą żem sam sobie upichcił. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *