SIĘ ZAPISAŁO

tak, książka się zapisała w mojej nieświadomości jako „Kto zabił. Desperat 2”. Przeczytajcie „Wprowadzenie III”; [książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: najlepiej; e-mail: s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 502-149-666; 12 631-32-50].

     Na początku moich dociekać pewne dziwne zjawisko, nazwane przez Carla Junga synchronią, sprawiło, że zetknęłam się z najbardziej niesamowitym (…). Nagle i niespodziewania, dokładnie w odpowiednim miejscu i czasie, pojawia się jakiś kluczowy przedmiot lub informacja, jak gdyby wszystkim sterował jakiś dżin (…).Jego relacja całkowicie zmienia pojęcie o historii…                                                                                                                          Virginia Fellows

     Bohater Desperata 2, porucznik Zenon Góral jest postacią złożona z kilku moich konfratrów. Funkcjonariusze wywiadu francuskiego Yvonne Bassaler, Andre Robineau, mjr Humm, konsul Rene Bardet jak i oficerowie Henryk Pachówka – rozpracowujący szpiegów francuskich, oraz Henryk Wendrowski – prominentny żołnierz AK, a następnie MBP, MWS i dyplomata, dość szemrana postać. Wacław Ptasiński, Damian Kozak, Zbigniew Skoczylas i Ryszard Bartoszewicz – dowódcy strażnic Orle, Przesieka i Kamieńczyk, Jerzy Polak – zwiadowca Górskiego Batalionu w Szklarskiej Porębie, szef grupy zwiadu w Karpaczu, Tadeusz Steć – król przewodników i gejów sudeckich są postaciami kontrowersyjnymi, ale jak najbardziej autentycznymi.

     Za wyjątkiem oficerów francuskich, znalem wszystkich. Pozostali bohaterowie również mają odpowiedniki w rzeczywistości, ale z różnych względów zmieniłem ich nazwiska i niektóre szczegóły mogące pomóc w ich identyfikacji.

                                                           ***

     Opisane wydarzenia, w szczególności działalność wywiadu francuskiego, akcje sabotażowe w Elblągu w Zakładach Mechanicznych im. gen. Karola Świerczewskiego i w piechowickiej „Karelmie” zwanej przez tubylców „Dynamitką” są zasygnalizowane tylko fragmentarycznie, bo nigdy nie zostały w pełni wyjaśnione i do dzisiaj nie wiadomo czy były to rzeczywiste akcje sabotażowe, czy też gry bezpieki, które wymknęły się spod kontroli.

     W Elblągu, być może Nemezis, bogini przeznaczenia, kobieta bez winy i wstydu sprawiła, że w nocy z 16 na 17 lipca 1949 r. spłonęła hala „turbinowa”. Hala miała wymiary: 210 m długości, 56 m i 23 m wysokości i 222 tys. m sześciennych kubatury. Było w niej 166 obrabiarek i wiele innych maszyn,15 tys. stalowych łopatek do 5. turbin i sporo innego prawie gotowego sprzętu przygotowanego do transportu. Za wyjątkiem drewnianego poszycia dachu wszystko było było metalowe, a paliło się niczym stosy, na których w średniowieczu palono czarownice. Stopione było nawet szło okienne. Zniszczenia były ogromne. Do oceny przyczyn pożaru nie dopuszczono fachowców. Wszystko wzięła na siebie bezpieka. Jak w ukropie uwijał się ppłk Jozef Światło, zastępca Dyrektora Departamentu X płk. Anatola Fejgina.

     Łowcy szpiegów z Urzędu Bezpieczeństwa zwęszyli szanse powiększenia łupów. W stan oskarżenia postawiono 150 osób, które z sabotażem miały tyle wspólnego, co wilki z gwiazdami. Wydano trzy wyroki śmierci (w ramach prawa łaski zamieniono je na dożywocie), a kilkadziesiąt ludzi skazano na długoterminowe więzienie. Jeden z podejrzanych, Henryk Zając, który mógł coś wiedzieć na temat manipulacji władz, niedługo po aresztowaniu został znaleziony martwy w celi pełnej więźniów. Orzeczono samobójstwo. Sekcji zwłok ani dokładnego śledztwa nie przeprowadzono. Pikanterii dodaje fakt, że jeden z więźniów obecnych przy wyprowadzaniu się ofiary w zaświaty stwierdził, że Zając umierając krzyczał: -Ja nie chcę umierać.

     Mimo to ludzie uwierzyli w zamach samobójczy i w to, co mówili rządzący. Bo tak już jest, że na ogół ludzie ufają władzy, która mówi, co mówi. W samobójstwa podejrzanych tłuszcza też wierzy jak najbardziej. System był prosty: władza (czyt.: propaganda) mówiła to, co „ustaliła” bezpieka i inne służby specjalne oraz tzw. wymiar sprawiedliwości. A bezpieka „ustalała” to, co żądała władza. Natomiast wszelkie inne służby robiły tak samo. „Ustalały” to, co żądała władza. Wiele wskazuje na to, że nie jest to jeszcze epoka miniona. W wypadku H. Zająca o samobójstwie ofiary orzekł „szef” wymiaru sprawiedliwości Peerelu minister Henryk Świątkowski, zaś „hersztem” był minister bezpieczeństwa publicznego gen. Stanisław Radkiewicz otoczony kastą brutalistów resortowych.

                                               ***  

     Zbrodnia służb specjalnych popełniana w majestacie władzy, która nie jest postrzegana jako zbrodnia, to zbrodnia doskonała. „Wyjaśniacze” tych zbrodni nie potrafią rozwiązać żadnej z tych spraw bez stworzenia dziesięciu innych problemów i niewiadomych, które mają jeden cel – unikanie prawdy. Daje to znakomitą okazję pisarzom do spekulacji: jak było? Ale znakomicie zaciemnia fakty.    Chciałbym wiedzieć, kto rozkazywał „szefowi” oraz „hersztowi” przy sprawie elbląskiej. Można domniemywać, że potężny to musiał być naczelnik, skoro był władny zlecić co najmniej dwom resortom – sprawiedliwości i bezpieczeństwa, aby zapadło takie, a nie inne rozstrzygnięcie.     Czy był to prezydent Bolesław Bierut? Miał przecież na „szefa” i „herszta” pierwszorzędne haki, tak zresztą jak na wszystkich innych. A jak nie miał, to kazał dorobić. Wszyscy musieli jeść mu z ręki.

     Tu anegdotka. Do Bieruta, będącego jednocześnie przewodniczącym Komisji Biura Politycznego KC PZPR ds. Bezpieczeństwa Publicznego, przychodzi jego prawa ręka, czyli Jakub Berman i pyta, komu dać medal za „załatwienie” sprawy elbląskiej? B. Bierut rzuca trzy nazwiska: Grzegorz Korczyński, Michał Rola-Żymierski i Józef Cyrankiewicz. J. Berman na to: pierwszy to alkoholik, drugi złodziej, a trzeci bije żonę. Wot durak – komentuje Bierut – innych działaczy nie mamy.      

     A „Szef” przy sprawie elbląskiej, broniąc się postępował jak ten kucharz z bajki Kryłowa, który wstydził kota („herszta) pożerającego skradzionego kurczaka: A Waśka słuszajet da jest (a kocur wysłuchuje tego wszystkiego o swoim bezeceństwie, wcinając z apetytem kurczaka).                                       W Piechowicach było trochę inaczej. Na zapleczu „Dynamitki”, na obszarze kilkunastu hektarów było rozmieszczonych kilkadziesiąt niemieckich, solidnie zabezpieczonych wielkich żelbetonowych piętrowych bunkrów z materiałami wybuchowymi, wielkokalibrowymi pociskami artyleryjskimi i bombami głębinowymi. Był to rejon specjalny ciągnący się od południowo-wschodniej strony Piechowic, aż po północno-zachodni Sobieszów. W tym obiekcie był też, wyraźnie oddzielony, specjalny bunkier z jakąś dokumentacją. Prawdopodobnie dotyczącą tajnych broni Hitlera.

                                               ***

Z początkiem lat pięćdziesiątych polskie i sowieckie służby specjalne sprawujące nadzór nad zakładem wyznaczyły odpowiednią ekipę i zaczęto opróżniać pierwsze bunkry. Dzień w dzień formowano samochodowe transporty specjalne. Ładunki wywożono do lasu w kierunku zachodnim.

     W połowie drogi z Piechowic do Szklarskiej Poręby, koło nieistniejącej już opuszczonej leśniczówki, samochody przejeżdżały przez drewniany most na rzece Kamiennej i po około 2 km, w zalesionej dolinie niedaleko Michałowic i Śnieżnych Kotłów, transporty rozładowywano, a ładunki detonowano. Powstawały widoczne do dziś leje o głębokości ponad dwudziestu metrów. Miejscowa ludność nadała temu rejonowi nazwę „Sowieckie Doły”.

                                               ***

     Ten nieskomplikowany proceder trwał około pół roku. Gdy zaczęto dobierać się do specjalnego bunkra, nastąpił wybuch. Słup dymu nad „Karelmą” widziany był nawet z Jeleniej Góry. Szczątki ciał i niedopałki szpargałów rozrzucone były w promieniu kilku kilometrów. Słyszałem wybuch. Widziałem dym zakrywający niebo nad Piechowicami i Sobieszowem. W „Karelmie” służby specjalne nie miała już nic do roboty. Podejrzani wysadzili się sami. Ogień spopielił dokumentację. Chodziły słuchy, że hieny ludzkie ściągały z leżących na polach urwanych rąk obrączki, a T. Steć miał się pożywić jakąś nadpaloną dokumentacją, którą ponoć zhandlował Niemcom.

     Takie pogłoski rozgłaszał m.in. Leszek Krzeptowski, fotograf i przewodnik sudecki z Piechowic, ponoć wrogi przyjaciel Stecia. Znając obu panów napisałem „ponoć”, bo choć fraternizacja mogła wyglądać tak jak wyglądała, to było dla mnie jasne, że była to konfraternia pozorna, gdyż jeden o drugim zbyt dużo wiedział, aby przyjaźń mogła być tym, co się pod tym pojęciem kryje.          Tu wspomnę, że choć kruk krukowi oka nie wydzióbie, to bardzo lubi, by ktoś inny to zrobił. Właśnie temu służą plotki, a obecnie tak modny hejt.

                                               ***    

     Nikt z wyznaczonej ekipy nie przeżył wybuchu. Zabitych pochowano uroczyście na miejscowym cmentarzu w zbiorowej mogile. Opowiadano, że zginęło pół setki ludzi. Służby przyznały się do dwunastu trupów.

     Również śmierć kpt. Polaka oraz poszukiwania skarbów poniemieckich miały miejsce i po dziś dzień nie zostały w pełni wyjaśnione. Aby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do meldunków dziennych MSW, Sztabu Generalnego WP i Dowództwa WOP. Przestudiować około 500 tomów akt dotyczących wywiadu francuskiego, do 1990 r. znajdujących się w w Biurze „C” MSW czy obszerną dokumentację z poszukiwania skarbów, m.in. z wielkiej akcji poszukiwawczej w Sudetach Zachodnich.

     Operację sudecką zarządzili generałowie: Wojciech Jaruzelski, Florian Siwicki i Czesław Kiszczak. Powołano specjalny pododdział wojskowy wyposażony w sprzęt saperski, dynamit, trotyl, a nawet dwa czołgi. Pododdział był dowodzony przez pułkownika Bogdana Chrobota, a nadzorowany przez szefa WSW gen. Edwarda Poradkę. Ryto i kopano. Odkrywano i wysadzano skały i drzewa. Odpryski skal bryzgały wokoło. Świerki wylatywały w górę jakby niebo chciały przedziurawić. Rujnowano przyrodę. Także na terenie Karkonoskiego Parku Narodowego. Echo po wybuchach z rejonu Dużego Stawu i z Kozackiej Doliny niosło się aż do Jeleniej Góry. Muflony, jelenie, rysie, lisy i wszelkie stworzenia żywe wiały na czeską stronę. Wrony zdublowały wysokość lotów i krakały niemożebnie jakby apokalipsę chciały obwieścić. Znaleziono wówczas tzw. skarb Piastów Śląskich, składający się ze złotych, srebrnych i wykonanych z brązu monet. Skarby archeologiczne, w myśl prawa, powinny trafiać do placówek muzealnych. Ale nie trafiły.

     Generałowie W. Jaruzelski i Cz. Kiszczak powzięli decyzję, aby skarb przehandlować na Zachód metodami właściwymi służbom specjalnym. Tak się też stało. Była to tajna, nie pierwsza ani nie ostatnia, państwowa kontrabanda. Zainteresowani mogą też śledzić dzisiejsze doniesienia medialne o poszukiwaniach tzw. złotego pociągu. Częściowo z udziałem wojska.

                                               ***

     Prawdą natomiast jest, że Sowieci wywieźli z terenów dzisiejszej Polski i z sowieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech w powojennych latach m.in. wszystkie fabryki zbrojeniowe, a poza tym: 60 tys. fortepianów, 46 tys. radioodbiorników, 190 tys. dywanów, 940 tys. sztuk mebli, 265 tys. zegarów ściennych i stołowych, 74 wagony z materiałami budowlanymi, 1,2 miliona płaszczy męskich i damskich itp., w sumie 400 tys. wagonów, 2885 całych fabryk, 96 elektrowni i 300 ton tlenku uranu potrzebnego do produkcji broni atomowej itp. A były jeszcze trofea indywidualne milionów żołnierzy Armii Czerwonej. Sam marszałek Gieorgij Żukow zgromadził dobytek z trudem mieszczący się w 7 wagonach, Były tam m.in. cenne meble i 55 bezcennych obrazów. Skórki norek, soboli, małp, lisów, fok, karakuły. Bele materiałów i 44 kosztowne dywany. 7 skrzyń z porcelaną i kryształami.

                                                ***

     Za jedną z najpilniejszych spraw J. Stalin z Ł. Berią uznali uruchomienie kopalni uranu w Polsce, Czechoslowacji i na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej. Uran był potrzebny Stalinowi do produkcji pierwszej sowieckiej bomby atomowej. Jeszcze przed zakończeniem działań wojennych do ZSRR ściągnięto 39 niemieckich naukowców zajmujących się pierwiastkami rozszczepialnymi. Na niemieckich naukowców polowały wywiady Wschodu i Zachodu. Intensywnie poszukiwano ukrytej dokumentacji dotyczących tajnych broni. Na tym tle także w Polsce dochodziło do rywalizacji wywiadów zachodnich, m.in francuskiego, brytyjskiego i amerykańskiego. Kontrwywiad MBP jak i Informacja WP, a następnie WSW, pracujące pod nadzorem sowieckim, miały pełne ręce roboty.

                                                ***

     Osobny rozdział to łowienie ukrywających się naukowców z różnych dziedzin, w tym specjalistów od tajnych broni i skarbów oraz funkcjonariuszy wywiadu hitlerowskiego. Tym swoistym szabrem zajmował się oficjalnie Główny Zarząd Dóbr Zdobycznych Armii Czerwonej dokumentujący trofea państwowe, no i oczywiście NKWD. Specjaliści tego zarządu działali tajnie na terenach III Rzeszy, w tym na terenie Sudetów Zachodnich już od początków 1944 r. Znamienny jest fakt, że w żadnym niemieckim ani sowieckim dokumencie nie ma najmniejszej wzmianki o złotym pociągu z Wrocławia, ani z żadnego innego miasta. Bo złotego pociągu nigdy w Sudetach Zachodnich nie było.            Było za to sporo innych skarbów i dokumentacji naukowej. Jedno z ostatnich znalezisk różnych szpargałów miało miejsce w pod koniec lat 60. w zamku Czocha. Były tam prawdziwe rarytasy: plany dotyczące różnych zbrojeniowych zakładów rozmieszczonych w Sudetach Zachodnich, korespondencje naukowców, jakieś notatki, zapiski fachowe itp.

     Jednym z najporządniejszych oficerów obiektowych WSW jakich znałem, obsługujących Wojskowe Domy Wypoczynkowe w Szklarskiej Porębie, w tym zamek Czocha był kapitan Leonard Kaczorkiewicz ksywka „Dzidziuś”. Przydybał mnie kilka razy na tak zwanym niepartyjnym zachowaniu, ale nigdy nie zrobił z tego użytku służbowego. Jeszcze gdy „Dzidziuś” był zwykłym dowódcą plutonu w szkole podoficerskiej to przekomarzałem się z nim często usiłując przekabacić go na swoją stronę. Okazał się moim niewypałem pedagogicznym. „Dzidziuś” przycupnął na chwilę w linii po czym okazał się być stachanowcem WSW, następnie biednym wyrobnikiem bezpieki i przepracowanym leniem Biura Studiów MSW. Jako prawy pilnowacz interesów Rzeczypospolitej Ludowej  odesłał, uszczuplone nieco znalezisko z zamku Czocha do szefostwa WSW w Warszawie.

     To szefostwo przypominało czarną dziurę. Materiały przesyłane przez „Dzidziusia” zniknęły na amen. 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *