Kilka refleksji na kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego.

Człowiek się nie zmienienia, przechodzi tylko różne stany i w każdym z tych stanów należałoby mu nadać inne imię, sygnalizując, iż nie mamy już do czynienia z tym samych człowiekiem, którego znaliśmy w jego poprzednim stanie.

                                                                                     Imre Kertesz

 

Zapamiętałem:

Rano 13 grudnia, usłyszawszy z telewizora komunikat o utworzeniu WRON, pojechałem do redakcji. Ulice były wymarłe. Nadniebne ptaki krążyły nad śmietnikami. Na dworze było minus dwadzieścia stopni. W autobusie o pięć mniej. Wśród pasażerów zaległa cisza. Cisza tak złowroga jakby ją przywieziono z Syberii.  Na myśl o szefie WRON na usta cisnęły się słowa S. Witkiewicza:  Jakże wstrętny kraj ta Polska, smutna ojczyzna gówniarzy.

       W redakcji nie było nic do roboty. Ostatni numer „Granicy” nie wyszedł. Po pewnym czasie dowódca WOP pozwolił nam na kilka godzin odwiedzić rodziny. Był 1 stycznia 1982 r. i cały świat, z wyjątkiem Polaków, leczył kaca…

Gdy gen. Jaruzelski wprowadzał stan wojenny, na Zachodzie rządzili już politycy o jednoznacznie antysowieckich poglądach, a tzw. odprężenie leżące wyłącznie w interesie Kremla zostało odstawione do kąta. Od 1978 r. papieżem był  Karol Wojtyła, czyli Jan Paweł II, ujmujący ludzi specyficznym humorem, inteligencją i erudycją. Uważałem, że świat współczesny potrzebuje wielkości. Ta wielkość tkwiła w kard. K. Wojtyle jak palec boży. Był też Jan Paweł II  największym konserwatywnym moralistą końca XX wieku, który, będąc Polakiem, doskonale rozumiał istotę systemu komunistycznego. Robił też ogromne wrażenie na gen Jaruzelskim. Wystarczy przypomnieć przemówienie wygłaszane w obecności Jana Pawła II przez generała. Powiedzieć, że Jaruzelski mówił drżącym głosem, to nic nie powiedzieć. Głos generała był jakiś taki cały skołczały.

Trzy lata po wyborze kard. Wojtyły władzę w imperium zaoceanicznym przejął zdecydowany antykomunista Ronald Reagan, mąż twardy jak kryształ kwarcu, szybki w podejmowaniu decyzji niczym rewolwerowiec i blefujący niczym zawodowy pokerzysta. Sojuszniczką Reagana w jego polityce odstraszania ZSRR i zniszczenia Imperium Zła, głównie poprzez łożenie wielkich środków na zbrojenia, w tym na program „gwiezdnych wojen”, była brytyjska premier Margaret Thatcher.

W 1985 r. sekretarzem generalnym KC KPZR został Michaił Gorbaczow, poglądami o lata świetlne odbiegający od swoich poprzedników. Gorbaczow, zlecając gen. Jaruzelskiemu przepoczwarczenie Peerelu w laboratorium dla pierestrojki, próbując oświecić komunistyczny feudalizm usiłował ratować Imperium. Ludzie byli przekonani, że nigdy w dziejach nie zdarzyło się, aby tak staroświeccy mężczyźni w tak pięknych opakowaniach, reprezentujący tak różne poglądy i cele, podążali ręka w rękę do jednego marzenia – zakończenia zimnej wojny.

Jan Paweł II, Reagan i Gorbaczow, zmieniając geopolitykę, obalili świat dwubiegunowy

 Tępiałem coraz bardziej, widząc, jak nasi opozycjoniści z Wałęsą na czele, w myśl porzekadła, że gdy „konia kują, żaba nogę podstawia”, przekonują naród, iż transformacja ustrojowa jest ich zasługą…

Upadek komunizmu zależał w tym samym stopniu od „Solidarności”, co pogoda od meteorologów. Im bardziej to sobie uświadamiałem, tym bardziej mnie to bolało. Im bardziej się łajdaczyłem, tym bardziej stawałem się nihilistą i abnegatem ze skłonnością do anarchizmu. Rozczarowany ludźmi nie uczestniczyłem w dyskursach o sensie życia. Gardząc młodzieńczą energią, unikałem politykowania, a nawet balang. Zapomniałem zapachu bimbru i smaku kobiet. Od połowy lat dziewięćdziesiątych z dnia na dzień stawałem się beznadziejnym pierd zielem i zgredem powoli staczającym się w starczą bezradność. Starałem się rozmawiać jedynie ze swoim psem i niekiedy z gen. Jaruzelskim.

       Fascynowało mnie w jaki sposób generał w ciągu niecałych pięciu lat przerobił,  złaknionego krwi psychopatę „CzeKiszczaka” (wystarczy spojrzeć, jakie zasługi miał ten przyjaciel Jaruzelskiego jako oficer informacji, szef  WSW czy minister spraw wewnętrznych ) w spolegliwego reformatora, potrafiącego przy „Okrągłym Stole” wyprowadzić w malinowy chruśniak  przeciwników politycznych, by polec w wyborach 4 czerwca 1989 r.  Chyba tę tajemnicę zabrał gen. Jaruzelski do grobu.  Obserwowałem „złą zmianę”.                                       ***

Trzecie tysiąclecie skradało się jak złodziej po łup i wiele osób bało się, że nastąpi koniec świata. Ja, ani trochę, nie wierząc w wieszczenia, spokojnie czekałem nadejścia Mesjasza. Nadal jednak starałem się notować słowa gen. Jaruzelskiego, który od ponad sześćdziesięciu lat ani razu nie pomyślał o Bogu. Zajęty przepoczwarczaniem socjalizmu w „realsocjalizm”, a następnie, po przegranych wyborach czerwcowych i zostaniu prezydentem PRL/III RP kombinującym w jaki sposób z CzeKiszczaka uczynić premiera, funkcję ministra obrony narodowej powierzyć gen. F. Siwickiemu, który sprawdził się w 1968 r. w wyprawie na CSRS; MSW oddać w pacht gen. W. Pożodze, a funkcje pozostałych ministrów powierzyć agentom MSW i WSW, więc nic dziwnego, że świeży prezydent, ksywa „Wojciech Szabelka” nie miał od 1943 r. dla Pana Boga czasu.

       Aż nagle, bo w 2014 r. Bóg do niego przyszedł i przekształcił go w istotę prehistoryczną. I być może dopiero teraz generał przypomniał sobie, że w Fenomenologii Georg W. F. Hegel zwraca uwagę, że poznać prawdę możemy dopiero na chwilę przed śmiercią. Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchem, a nie o świcie mówi filozof i konstatuje, że prawdziwa mądrość przychodzi dopiero z perspektywy końca. I być może generał uświadomił sobie dopiero teraz, że dobry złodziej (socjalizm) to nie to samo, co zły dobrodziej (liberalna demokracja). I ja mam skrytą nadzieję, że prawdę Hegla uświadomi też sobie Jarosław Kaczyński ze swoją „Dobrą Zmianą”.

To, czego nie zanotowałem, umieszczałem w głowie

To nic, że mój mózg po operacji nie jestjuż tak gęsty jak niegdyś. Z generałem rozmawialiśmy w domu przy ulicy Ikara 5 w Warszawie. W niedopitej kawie konały muchy, a Jaruzelski zionął miłosierdziem do bliźnich. Pozował na miłościwego Samarytanina. I teraz już chyba był nim. Po godzinie wszystko wyparowywało. Widząc to, generał podarował mi „Obwieszczenie o wprowadzeniu stanu wojennego ze względu na bezpieczeństwo państwa” z bukoliczną dedykacją: „Panu płk. Henrykowi Piecuchowi z żołnierskim pozdrowieniem”.  Zrewanżowałem się swoją książką. Wpisałem: Panu Generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu na pamiątkę wspólnego pobytu na ziemi. Tej Ziemi.

       I wówczas przed oczyma stawały mi pierwsze powojenne lata i współczułem ciotce, której bezdzietność załatwiła banda bezpieki, bo funkcjonariusze działali kolektywnie, dlatego także gwałty uprawiali zbiorowo. Ale równocześnie cieszyłem się, że ubecy zabrali mi tylko fortepian, a przecież mogli odrąbać i palce…  I dlatego ich polubiłem – umieli uszanować człowieka. Nawet małego.

       I cieszyłem się nawet wówczas, gdy jawił mi się widok demonstrantów pobitych w 1970 r. i w latach późniejszych, po stanie wojennym, opuszczających areszty milicyjne. Pluli na hasła propagandowe. Ślina ściekająca po sloganie „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”. Ślina wyglądała jak krwawa łza…

       I postawiłem generałowi pytanie, które musiało być postawione, a na które on nie miał dobrej odpowiedzi  –  o „Solidarność”. Mój rozmówca nie odpowiedział.

       I mówiłem, i wydawało mi się, że wygłaszam pochwałę „Solidarności”: Do sierpnia 1980 r. świat stał przed wyborem, że można pozwolić komunistom zawładnąć światem i będzie to złem. Można też obalić komunizm zbrojnie, co również będzie złem. I możnie tego świata uznali, że nie mają wyboru i w każdym wypadku ubrudzą sobie ręce. „Solidarność” znalazła jednak rozwiązanie kompromisowe. Wojciech Jaruzelski milczał. Do dziś pamiętam ostatnią rozmowę z generałem, który choć całe życie był żołnierzem odcisnął niepowtarzalne piętno na losach Polski i Polaków. W naszej ponad tysiącletniej historii był tylko taki jeden gość. Zmęczone oczy generała zdawały się mówić: „Nie szukam ukojenia. Nie szukam zapomnienia. Niczego już nie szukam. Jakoś to będzie. Jakoś się potoczy… Beze mnie”. Tak, generał wyraźnie odpływał ku swojemu przeznaczeniu.

To był nietypowy generał, bo… Tak, tak, tak w powojniu szczególnie interesujący był okres, gdy rządy absolutne objął „Zbawiciel”,  czyli gen. Jaruzelski, czyli „Wojtek Szabelka” (ksywa nadana generałowi przez płk. A. Gotówkę, byłego szefa Wydziału Ochrony Fizycznej i Kontrwywiadowczej ministra obrony narodowej), któremu udało się stanem wojennym spolaryzować społeczeństwo. „Zbawicie” mianował ministrem spraw wewnętrznych „Wice Zbawiciela”, czyli gen. Kiszczaka. Zaś „CzeKiszczak”, który poczuł się tak wielki, że Pałac Kultury musiał oglądać przez mikroskop i który już nie bardzo chciał brudzić sobie ręce mianował szefem komisji brutalistycznej resortu gen. Pożogę. W. Pożoga miał poodrywać nóżki i rączki opozycji demokratycznej. I  gen. Pożoga zrobił to. Był to szczególny rodzaj hedonizmu intelektualnego. Wyrywanie rączek i nóżek trwało przez dekadę lat osiemdziesiątych aż zmajdrowano opozycję koncesjonowaną, z którą zawarto przy „Okrągłym Stole” sztamę. Od tego momentu wszystko zaczęło się toczyć jeszcze szybciej. I toczy się dalej. I kolejne ekipy idą po rozum do głowy siląc się na odszukanie tego, czego nigdy nie miały i nie będą miały i wychowują dwa typy obywateli: tchórzy i głupców.

 Generał Jaruzelski rządził nieskładnie, ale mianowanie właściwych ludzi na właściwe stanowiska w bezpiece było swoistym majstersztykiem „Wojtusia Szabelki”.  Tak, rządy W. Jaruzelskiego nie było najlepsze. Ale jeżeli generał kiedykolwiek przejdzie na trwałe do historii, to nie dlatego, że był nieudacznikiem, a dlatego, że był jedynym generałem, który w ciągu prawie pięćdziesięcioletniej służby wojskowej ani razu nie narąbał się jak ruski tank. Jako inicjator autor ustawy o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi  z 1982 r. (cóż, bywają tak aberracyjne pomysły) W. Jaruzelski uważał, że alkohol jest dalece skuteczniejszy niż terroryści…

Katolicka Agencja Informacyjna podaje:

Generał Wojciech Jaruzelski przyjął przez śmiercią  sakramenty święte. Wyspowiadał się, przystąpił do komunii świętej i otrzymał ostatnie namaszczenie. „Powiedzieć można, że okazała się łaska boża. U schyłku swego życia, około 13 dni przed ostatnim stadium choroby, przebywając w szpitalu wojskowym przy ulicy Szaserów generał Jaruzelski w sposób świadomy, wolny, nie ulegając jakimkolwiek sugestiom czy naciskom, poprosił kapelana – kapelana Ordynariatu Polowego – o spowiedź, odbył ją, uzyskał rozgrzeszenie, wzbudził żal za grzechy. Spełnił tym samym konieczne warunki, aby po długiej drodze znów do serca swego przyjąć Jezusa Chrystusa” – podkreślił proboszcz Katedry Polowej Wojska Polskiego ks. płk Robert Mokrzycki. Więc nie zastanawiajcie się, czy Bóg odpuści gen. Jaruzelskiemu grzechy. Oczywiście, że odpuści. Przecież odpuszczanie przewinień to zawód Boga.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *