W ŁAPACH SMIERSZU I INFORMACJI WP

Kto zabił. Desperat 2. Kropili po nas swoi i Niemcy. Walili z dział i moździerzy. Czailiśmy się w lesie w małych grupkach, skupieni wokół sosnowych i świerkowych pni, dających schronienie przed odłamkami. Liczyliśmy wybuchy i nasłuchiwaliśmy wycia przelatujących nad czubkami drzew pocisków. Nie było nas dużo. Ze stu pięćdziesięciu chłopa, którzy weszli do lasu, wytłuczono tylu, że zostało pół setki. Ale teraz umieraliśmy wolniej. Po prostu trudniej było nas trafić. To tak jak przy grze w kręgle – pierwsza kula robi duże spustoszenie w słupkach, ale następne nie mogą już być takie celne, bo słupków ubyło.

                                               ***

     Granaty i pociski macały nas wśród drzew i bagien. Na ten ogień nie było żadnego lekarstwa. Był to ogień nękający. Długi i przeraźliwy, jak ból zęba. Pociski padały w zależności od fantazji artylerzystów, którzy mieli do ostrzelania kilkadziesiąt hektarów lasu. Robili to rzetelnie od kilku dni. Artylerzyści myśleli, że piorą po Niemcach. Była to swoista bagnisto-lesista-artyleryjska muzyka wojny. Pan Bóg im to chyba wybaczy? Apostolstwem Boga jest patrzenie przez palce na ludzkie pomyłki. My nie bardzo kwapiliśmy się do wybaczania. W tych warunkach byliśmy niewybaczalni. Wiedziałem, że do zidentyfikowania Boga potrzebny jest diabeł, to chyba jasne, nie? Wszak Jekyll nic nie znaczył bez Hyde’a. Z diabłem mieliśmy do czynienie na co dzień. Ale dlaczego Bóg nas na moment opuścił i to w tak ciężkim położeniu? I dlaczego pozwolił diabłu pokierować czynami artylerzystów?

                                               ***

     Dwa dni temu około południa nieprzyjaciel odciął nam drogę od wschodu i północy. Wieczorem zrobił to samo od zachodu i południa. Pułapka zamknęła się. Nasi nie wiedzieli, czy jeszcze żyjemy. Wedle wszelkich reguł taktycznych naszą kompanię należało skreślić ze stanu. Więc artylerzyści prali po lesie, nie biorąc pod uwagę, że my nie stosowaliśmy się do żadnych reguł wymyślanych przez teoretyków wojskowości. Niemcy widząc jak nasi piorą, prali też. To nas uchroniło przed ostatecznym wyduszeniem przez przeciwnika. Żaden niemiecki pododdział nie chciał pójść pod podwójny ogień.

                                               ***

     Minęły dwie kolejne doby walki. Najbardziej ospałej walki, jaką znałem. Noc była chłodna. Powietrze wydawało się coraz bardziej wilgotne. Siedziałem oparty o pień poharatanego odłamkami drzewa obok Szamkowskiego. On jeden pozostał z mojego plutonu żywy, był dowódcą pierwszej drużyny. W porannej mgle wyglądał jak zjawa. Szczupły, ascetyczny, drobny – wydawało się, że byle przeciąg wywieje go z lasu na otwartą przestrzeń, gdzie czatowali snajperzy.    Szamek nie robił wrażenia mężczyzny, tylko dużego dziecka, któremu nagle wyciągnęły się nogi; twarz pozostała dziecinna, rzadki zarost przypominał brodę młodego chłopca. Dziw, że dotarł aż tutaj.

                                               ***

     Teraz siedział z podkulonymi nogami. Wydawało się, że nawet oddychanie sprawia mu ból. Może dały znać o sobie poobijane od ciągłych upadków żebra, a może bolały poobdzierane do żywego mięsa dłonie i kolana – cena, jaką przyszło płacić za kilometry przebyte czołganiem?  Zdzichu miał na głowie wypłowiałą rogatywkę, spod której wystawały długie, zupełnie nieżołnierskie włosy, które dawno nie widziały nożyczek. Drelichowy, kiedyś zielony mundur, teraz był w strzępkach, a o kolorze lepiej nie mówić. Był tak wychudzony, że musiał się bardzo starać, żeby rzucić cień. Ale ten dylągowaty przystojniak, elegancki pomimo nędzy, nad którą zdawał się przelatywać jak rajski ptak, miał wszelkie cechy brata łaty: pogardliwy stosunek do otoczenia, bystrą orientację w gąszczu konfliktów, w jakie co krok wpadaliśmy oraz radosną umiejętność używania życia i apetyt na wszelkie doznania, o których obecnie mógł tylko marzyć.

                                               ***

     Dziewczynki i niebezpieczeństwo, awantury i karkołomne wyprawy poza linię frontu po języka – wszystkiego zaznał. Nie pomijał żadnych okazji do nowych przeżyć. W każdym środowisku poruszał się z nieodstępną miną ostatniego wykolejeńca, trwoniącego własny talent i czar osobisty.       Ale teraz miał chyba powyżej uszu tej zabawy. Spostrzegł widocznie, że go obserwuję, gdyż powiedział:

     – Wiesz, co jest moim największym kłopotem?

     – Skąd mam, u licha, wiedzieć?

     – Martwię się, że nie udało mi się pozbawić cnoty mojej dziewczyny.      Próbowałem kilka razy, ale zawsze bez powodzenia.

     – Dziwne kłopoty w tej sytuacji. Za chwilę możemy nie żyć, a tobie chce się o tym mówić.

     – Chce mi się nie tylko mówić.

     – Co ci to pomoże?

     – Nam już w ogóle nic nie pomoże. Więc chociaż porozmawiajmy.

     – Nie potrafiłeś tego załatwić jak mężczyzna?

                                               ***

     Pominął moje pytanie milczeniem. Kontynuował:

     – Mimo że była feministką, wyemancypowaną jak jasna cholera, wspomniałem jej o tym delikatnie w pierwszym liście napisanym z frontu. W drugim wyłożyłem sprawę wprost.

     – I co? – zapytałem, aby coś powiedzieć.

     – Odpisała: „Żałuję, ale…”

     – Mówią, że życie składa się z żalu za straconymi okazjami. Zresztą miłość unika wyemancypowanych kobiet domagających się równouprawnienia. Cóż mówić o żądaniach feministek, skoro nawet Pan Bóg jest mężczyzną. A żar miłości? Toż to bzdura! To ckliwe opowieści dla sentymentalnych kabotynów. Wszystko zanika. Ogień wygasa, kwiatki więdną, para uchodzi, co dopiero miłość.

     – No właśnie.

     – Widzisz, Szamku, wedle mojej teorii, mężczyźnie w postępowaniu z kobietami, dzielą się na tych, którym lepiej wychodzi rozbieranie kobiet i tych, którzy wolą kobiety ubierać. Coś mi się zdaje, że należysz do drugiej grupy. Zgadłem?

     – Może masz rację.

     – Nic straconego. Wrócisz. Odrobisz zaległości. Mężczyźni będą w cenie. Co prawda najlepszych wybiją, albo już wybito, więc nawet pokraka będzie mogła przebierać i wybierać białogłowy wedle uznania. To jedyna korzyść z wojny dla mężczyzn.

     – Dla tych, którzy przeżyją.

     – Tak.

     – Kiedy to nie jest takie proste.

     – Gdyby wszystko było proste, nigdy nie wymyślono by koła.

     – Ty sobie żartujesz, a ja nie mogę przestać myśleć o tym. Przez to zostałem tchórzem i trafiłem do tej kompanii.

     – Ty tchórzem? – zdziwiłem się. – Wiem o tobie wszystko…

     – Nikt nie wie o mnie wszystkiego. Nawet ja sam. Nie mam upodobania do siebie samego.

                                               ***

     Zastanowiło mnie to stwierdzenie. Było podobne do zapisu Listu św. Pawła do Rzymian mówiącego, że „Chrystus nie miał upodobania w sobie samym”. Znałem Biblię, bo kiedyś byłem ministrantem, ale tego passusu akurat nie rozumiałem.  Dopiero w wiele lat później znalazłem u Kierkegaarda wyjaśnienie tego tajemniczego zdania, którym chyba bezwiednie, posłużył się Szamek, by oddać stan swojej duszy. Boże! Jak ja mało wiedziałem o ludziach. Wiedziałem, że jestem taki, jaki jestem. Może nie głupi, ale głupi.

                                               ***

     Gdy tak rozmawialiśmy, od ubezpieczenia przyszedł sygnał o zbliżającym się nieprzyjacielu. Sprawdziłem amunicję w pistolecie maszynowym. Dotknąłem granatów poupychanych w kieszeniach, chcąc się przekonać, czy łatwo je wyjąć. Pociski artyleryjskie przestały padać. Widać artylerzystom przywieziono śniadanie.

     – Desperat… – zaczął Szamek.

     – Co?

     – Za co tu trafiłeś?

     – Przecież wiesz. Nie masz lepszych zmartwień? Szkopy zaraz tu będą.

     – Jeszcze nikogo nie widać. Niewiele możemy zrobić.

     – Tak. Nie mamy nawet gdzie wiać. Nie wiemy, gdzie nasi, a gdzie Niemcy.

     – Dlatego nie wiejemy. Czekamy. Może na śmierć?

     – Nie. Czekamy na starcie. Może decydując. To może być starcie śmiertelne. Boisz się śmierci?

     – Tak.

     – Ja nie. Mężczyzna, który boi się śmierci jest żywym trupem. Ale tak, w pewnym sensie masz rację. Czekanie przed walką jest zawsze najtrudniejsze i najnudniejsze. Ja nudę staram się zabijać myśleniem o dziewczynie.

     – A ja – myśleniem o śmierci.

     – Myśl lepiej o łąkach, kwiatach, dziewczynach, miłości…

     – Będzie mi lżej umierać?

     – Nie o to chodzi. Człowiek w chwilach ostatecznych powinien mieć ładne myśli.

                                               ***

     Odciągnąłem suwadło. Wydało mi się, że w prześwicie drzew mignęło kilka sylwetek. Szamek zmienił pozycję z siedzącej na leżącą, poszedłem za jego przykładem. Reszta kompanii zrobiła zapewne to samo. Nie widziałem tego dokładnie. Czekaliśmy, aby walczyć, choć znaleźliśmy się w sytuacji najbardziej beznadziejnej ze wszystkich, w jakie kiedykolwiek się władowaliśmy. W takich momentach człowiek robi rachunek sumienia. Chce czy nie chce, przez głowę przelatują mu obrazy z minionego życia. Dzieciństwo, szkoła, początek młodości i wojna. A jeżeli o mnie chodzi, to jeszcze ta głupia fanfaronada, po której nadano mi przydomek „Desperata” i za którą złapałem dwa miesiące karnej kompanii. Postanowiłem wtedy, że potrafię zrobić porządnie to, o co mnie posądzano, że nie potrafię.

                                               ***

     Ci, którzy mi ten wyrok zafundowali, nie znali wypadku, aby ktoś przeżył takie sześćdziesiąt dni. Nie potrzebowali mnie nawet degradować, zostawili mi porucznikowski stopień, aby mieć czystsze sumienie. Z dowódcy kompanii zrobiono mnie dowódcą plutonu i wysłano do przodu. Stało się to niewiele dni temu. Coraz wyraźniej widziałem zbliżające się sylwetki Niemców. Wybrałem pierwszego, podtatusiałego faceta z brzuszkiem, skradającego się od drzewa do drzewa w moim kierunku. On mnie nie znał. Ja jego też. On nic mi nie zrobił. Ja jemu też. On chciał mnie zbić. Je jego też. Musiałem go tylko uprzedzić.

                                               ***

     Mogłem go już kropnąć, ale wolałem nieco poczekać. Niech jeszcze trochę nacieszy się leśnym powietrzem – pomyślałem. Właściwie to powinien czuć do mnie wdzięczność za darowane sekundy. Szkop nie mógł mnie widzieć. Przed jego wzrokiem broniła mnie sterta liści z powbijanymi gdzieniegdzie gałązkami. Ale w końcu musiałem go zabić. W przeciwnym wypadku on zlikwidowałby mnie. Spojrzałem na ostatniego swojego żołnierza. Przestał chyba myśleć o dziewczynie i zmarnowanej okazji, gdyż pokazał dwa palce, co oznaczało wzięcie drugiego Niemca na cel. Skinąłem głową i pociągnąłem za język spustowy, leciutko, aby zmarnować tylko jeden nabój. Wystarczyło. Zawsze strzelałem dobrze.

                                               ***

     Drugiego w podobny sposób załatwił Szamek. Reszta atakujących zaległa. Odżałowałem granat i rzuciłem go w ich kierunku, aby nie czuli się zbyt bezpieczni na naszym terytorium. Trafiłem dobrze, w faceta niosącego minę. W górę poleciało trochę porozrywanego ludzkiego mięsa, strzępy mundurów i oporządzenia. Tu i ówdzie słychać było pojedyncze strzały. Nasi nie chcieli tracić amunicji, a szkopy zbyt wariacko atakować. Interesy obu stron ograniczyły się do chwilowego utrzymania status quo. Fryce zapewne sądzili, że i tak nas mają i zmasakrują.

                                               ***

     I wówczas artylerzyści znowu przypomnieli sobie o swojej powinności, ze zdwojoną energią odrabiając zaległości. Niemcy zaczęli się wycofywać. My nie mieliśmy dokąd. Przekręciłem się na plecy. Patrzyłem na usychające korony drzew, aby nacieszyć się zielenią i błękitem, a może też… zobaczyć te kilka kilogramów żelastwa, przybywające, aby mnie zabrać z tego świata.

– Lubisz drzewa? – zapytał Szamek.

– Tak, kiedyś chciałem nawet zostać leśnikiem. Ale teraz już nie. Ostatnio las napawa mnie lękiem. Za długo w nim przebywałem.

– Te drzewa umierają i dlatego wyglądają tak pięknie, jak nigdy przedtem.

– Ludzie umierają gorzej. Widziałeś, ile nienawiści w oczach mieli ci, którzy tam leżą? – pokazałem w kierunku zabitych.

                                               ***

Była okazja aby chwilkę pomilczeć. Przerwał ją Szamek pytając:

– Desperat, nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Ach tak. Za co trafiłem w to parszywe miejsce? Cóż, przyjacielu, ściągam na swoją głowę gromy przełożonych jak piorunochron.

– Słyszałem o tym i owym, a najwięcej o ogniu. To prawda?

– Z czym?

– Z tą wioską.

– Prawda.

– Opowiedz, jak było.

– Zwyczajnie. Trzy doby w polu, na deszczu, w marszu, z potyczkami. Wiesz jak to jest? Zwyczajnie. Kwatermistrzostwo zostało daleko z tyłu. Transport nawalał. Moi ludzie ledwo trzymali się na nogach.

– Wtedy zdobyliście tę wioskę.

– Tak, wzięliśmy ją z marszu, a zatrzymaliśmy się dopiero na jej końcu. Te dranie walili do nas prawie z każdego okna. Parszywe hreczkosieje miały więcej broni i amunicji niż cała armia naszego generała. Uspokoiliśmy ich. Potem popiliśmy trochę i chłopcy, prawdziwe ancymonki, podpaliły starą szopę na skraju gumna, aby się ogrzać i wysuszyć.

– Od szopy zapaliła się stodoła – domyślił się.

– A od stodoły dom – wyjaśniłem.

– A od domu cała wioska.

– Ładne to było. Spaliło się wszystko co do deseczki. Krótka historia, prawda?

– Mogłeś przecież wytłumaczyć. To był przypadek.

– Nie mogłem. Prokurator mnie nie lubił, a ja nie jestem gadułą.

– Desperat. Wydaje mi się, że cię rozgryzłem.

– Czyżby?

– Ty masz cholerny żal do ludzi. Zawiodłeś się na nich, co?

– Nie masz racji. Chyba jej nie masz – powiedziałem bez przekonania. – To fakt, zawiodło mnie wielu, a ja chciałbym być trochę mniej zawodnym od tych „zawodników”.

– Zostańmy przyjaciółmi.

– Na jak długo?

– Do końca.

– O, to możemy. Nie zdąży nas ta przyjaźń zmęczyć. To nie potrwa długo.

                                               ***

Przed oczami stanęły mi obrazki sprzed kilku miesięcy. Pierwsze spotkanie z człowiekiem mającym później decydować o moim losie. Był niedostępny wszelkim przejawom szlachetności. Będąc wcielonym tchórzem, szanował tylko tych, których się bał. Odznaczał się wszystkimi wadami swojej klasy. Był pewny siebie, apodyktyczny i głęboko wierzył, że zawsze ma rację. Starał się robić wrażenie, że wszystko już przemyślał i rozstrzygnął. Wysłuchiwał z nieukrywaną niecierpliwością tego, co mówili inni, po czym obwieszczał swe ostateczne sądy, przydatne w danej sprawie jak futra w Kongo. A przy tym był skromny i muszę przyznać, miał ku temu powody. Nie było między nami miłości. W ogóle w całym oddziale nie było nikogo, poza nielicznymi sztabowymi lizuskami, kto chciałby powiedzieć o nim choć jedno dobre słowo, kto chętnie podałby mu rękę.

                                               ***

W naszej kompanii znano mnie z demokratycznych poglądów. Często przychodziło do politycznych rozmów, bo o czym żołnierz może rozmawiać w polu? Albo o sposobie na przeżycie najbliższego dnia. Albo o dziewczynach. Albo właśnie o polityce, o tym jaka będzie przyszła Polska. Nie miałem złudzeń. Uważałem, że z chwilą powstania państw wszystko jest polityczne, zaś polityka to zlepek kłamstw, uników, nienawiści, zdrad i schizofrenii. Ludzi, których znałem dzielono na prawicowców i lewicowców. Prawicowców zlikwidowano wcześniej albo przerobiono na delatorów. Mnie ustawiono bardziej na prawo od lewicowców z dawnego Pepeesu, którzy w tej armii byli jeszcze tolerowani. Po opróżnieniu z Niemców Polski dowiedziałem się, że jednym z najlepszych takiej proweniencji żołnierzy był pierwszy dowódca Górskiego Batalionu WOP w Szklarskiej Porębie mjr Bogdan Ginter. Gdy dostał zadanie uwinął się w kilka dni. Zorganizował pododdział. Przepędził niedobitki hitlerowców. Oczyścił teren z band rabunkowych i szabrowników. Pokazał Czechosłowakom gdzie ich miejsce (mieli ochotę zająć większą część Karkonoszy i Gór Izerskich, wprowadzając do górskich schronisk wojsko). I naraził się funkcjonariuszowi Informacji WP, który tak, jak wszyscy funkcyjni w tej służbie był oficerem NKWD pełniącym obowiązki Polaka. Ginter poszedł w odstawkę. Miał szczęście. Nie represjonowano go zbytnio.

                                               *** 

Poza tym po tym, co przeszedłem na Syberii miałem skrywany seksualny stosunek do Sowietów. Po prostu pierdoliłem ich. Ale z tym się akurat nie afiszowałem.

                                               ***

W jednej z takich rozmów, zahaczających o politykę i przyszłość Polski po wojnie, powiedziałem o jedno słowo za dużo. W pułku uchodziłem za poliglotę, który lepiej zna języki obce niż swój własny. Zawsze czytałem książki i to, co mi wpadło w ręce, więc wiedziałem, że ideowych komunistów polskich znajdujących się w Sowietach wyrżnął Stalin w czasie wielkiej czystki KPP. Zostały niedobitki. Przeglądałem też ulotki rosyjskie, nienieckie i zachodnie. One także coś niecoś pojaśniały.

                                               ***

Wykorzystywaliśmy każą wolną chwilę aby się rozerwać, odsapnąć od żołnierki i zabijania. Na takie dictum facktum najlepsza była diabelska berbelucha. Siedzieliśmy pociągając z gwinta po kilka bulgotów. Nie zdając sobie sprawy do kogo i co mówię nieco śmieszkowałem. Wiedziałem w jakiej sytuacji się znajduję. Byłem przekonany, że mając tyko jedno życie powinienem się trzy razy zastanowić komu i co mówię. I zapomniałem o tym. Powiedziałem komilitonom, że polscy komuniści dzielą się na dwie kategorie. Pierwszą stanowią ezoterycy, których ideologie rozumieją sami ezoterycy, i to zaledwie częściowo, oraz na nekromantyków, których nie rozumie nikt. Widać ktoś doniósł gdzie trzeba o moim mędrkowaniu. Albo napisał meldunek, co na jedno wychodziło. A że we współczesnym świecie nikt tak nie ceni słowa tak bardzo jak służby specjalne i generałowie, zostałem wezwany przed oblicze najwyższego. W naszym wypadki było to dowódca dywizji w stopniu generała. Jego paradność działała na żołnierzy jak marsz żałobny dętej orkiestry dywizyjnej. Dowódca był purytaninem komunistycznym, osobą cnotliwą o nieskazitelnym bolszewickim życiorysie. Stale dręczył go lęk, że ktoś, gdzieś tam może być szczęśliwy nie będąc „przynależnionym” do tej gildii. Dwieście procent generałów była przynależna do stalinizmu i leninizmu. Myślałem, że głupiej nie można. Pożyłem i przekonałem się, że można. W tej materii moje zaufanie do generałów jest nieograniczone.

– Nieradzieckie stanowisko zajmujecie. To podłe. To niedopuszczalne. To barbarzyńskie. Świat chcecie zmieniać – usłyszałem. – Nowego ładu wam się zachciewa. Niedobrze! Oj niedobrze!

– Nie chcę zmieniać świata. Ale niech świat nie próbuje zmieniać mnie. Nie dam się.

– Ano zobaczymy, zobaczymy.

                                               ***

Po wojnie owego dowódcę dywizji rozstrzelano za nieprawomyślność i przyjmowanie od podwładnych haraczy zdobywanych w czasie akcji. Po 1956 r. uznano, że oskarżenie było zbyt pochopne i generała rehabilitowano. Czego dowodzi rehabilitacja? Że ojczyzna ciągle kocha ubite potomstwo.

                                               ***

Po raz pierwszy stanąłem przed sądem polowym. Wkrótce zobaczyłem karną kompanię. Informacja WP nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Uważano widocznie, że zasłużyłem na kulkę, ale wyrok sądu polowego musiała respektować. Cdn. (Kto zabił. Desperat 2)

[książka jest do nabycia w wydawnictwie; kontakt: e-mail:  s.wolak@agentpr.pl lub telef.: 12 6313250; 502149666;].

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *